Co w Wikingach działa najbardziej
Odsłony: 259Komentarz bez opcji usunięcia do notki Repka. Spoiler free.
W serialu Vikings oczarowała mnie jedna rzecz szczególnie. Jednotorowa fabuła obowiązująca przez cały serial (a przynajmniej dotychczas wyprodukowane dwa sezony).
Zapewne kojarzycie, jak są budowane seriale HBO. Tworzy się 6-12 wątków. Na każdy poświęca 0-10 minut w obrębie jednego odcinka. Można w ten sposób raczyć widownię ulubioną postacią nawet przez cały sezon, chociaż istnieje dla niej nakręcone jedynie np. 40-50 minut materiału. Nie trzeba każdego wątku robić równie ciekawego i można je adresować do różnych targetów. Kiedy oglądam GoT-ę, wszystkie wątki związane z Jonem Snowem czy Grubym Samem (bardziej mi się chce pisać ten nawias, niż wygooglać jego nazwisko) nudzą mnie i mam nadzieję, że white walkersi ich wszystkich pożrą i będę miał ich z głowy. Ale to żaden problem, bowiem jest przecież tyle innych wątków, które mnie ciekawią.
Kultowy Dr House czy niszowy-a-jednak-zdumiewająco-popularny Supernatural potrafiły każdy odcinek zrobić z nową fabułą (Supernatural zwłaszcza w pierwszych sezonach), a przy pomocy postaci głównych tworzyć pozory postępującej historii. Zmieniały się miejsca i postacie, ale ostatecznie historia główna była bardzo zwięzła. Poświęcano jej jedynie kilka minut na odcinek (w takim Housie nawet mniej, zwłaszcza, że główną fabułę rozbito na wszystkie postacie pierwszoplanowe) i można było niby mówić, że jest to historia O Czymś, choć każdy scenariusz dosłownie tworzono pod wzór "co lubią nasi widzowie i jak sprzedać im ten sam patent po raz sto czterdziesty".
Jeden z moich serialowych faworytów, Breaking Bad, miał trzy wątki główne rozbite na wszystkie sezony: 1) historię głównego bohatera, 2) historię jego kumpla, w zasadzie drugorzędnej postaci pierwszoplanowej, 3) historię członków rodziny bohatera, na których kładłem lachę przez cały serial. Interesowały mnie zajebiste dwie trzecie serialu. I co z tego, że jedna trzecia jedynie wypełniała odcinki jakimiś bzdurami (w stylu: siostra żony bohatera jest shoplifterką i o tym wspominają w k10 odcinkach. straszne, nie?).
Jak to zaś wygląda w Wikingach.
Mamy jedną historię. Jest sobie jeden ziom z mroźnego zadupia. Ziom ten chce płynąć do krainy Brytów. Wymaga to licznych prób, starań i kontaktów, ale ostatecznie cała historia jest o inwazji na Anglię.
Obrasta to w wiele wątków pobocznych. Postacie są nieustannie rozwijane - o ile nie umierają, o co łatwo. W drugim sezonie już się obawiałem, że faktycznie fabuła rozwinie się na dwie niezależne historie o dwóch postaciach - ależ skąd. Dwa odcinki później ich drogi znowu się zbiegają i wszystkie wydarzenia okazały się mieć bardzo duże znaczenie dla opowieści.
Wszystkie szepty, relacje, zdrady, morderstwa, marzenia w jakiś sposób zachaczają o głównego bohatera. Czasem tajemniczego, przez niemal cały odcinek ograniczającego się do spojrzeń i oszczędnych wypowiedzi. Czasem pokazanego z najbardziej wrażliwej strony, płaczącego bez wstydu, wyrażającego swoje opinie, dającego się poznać i polubić. By po chwili się przekonać, że niezależnie, jak zdaje nam się bliski, wciąż potrafi nas czymś zaskoczyć.
Jestem zdumiony tym, że scenarzyści utworzyli 20 odcinków na temat jednej historii. Bez rozdrabniania się. Bez fałszywych zakończeń. Dotychczas najbardziej bezużytecznym wątkiem jest ten, że syn bohatera się pod koniec drugiego sezonu zakochał. I nic z tego nie wynikło. Jeszcze. Bowiem cóż nam zademonstruje sezon trzeci? Chcę wiedzieć.
Historię Wikingów można by opowiedzieć w gospodzie przy kominku. I każdy by za nią nadążył. Jest prosta - co nie znaczy, że naiwna.
Brawo, brawo.