» Fragmenty książek » Cieplarnia. Posłowie: Marek Oramus

Cieplarnia. Posłowie: Marek Oramus

Cieplarnia. Posłowie: Marek Oramus
Siedzę przy oknie, spoglądam na wątłe źdźbła przebijające się z trudem przez warstwę pyłu, opadłego w nocy. Patrzę na szarych ludzi, na gałęzie wypuszczające z ociąganiem anemiczne pąki – i myślę: byłażby ta cała szarzyzna zdolna rzucić się sobie do gardeł jak nie przymierzając ów drapieżny ślimak z rysunku Mleczki, szarpiący tchawicę miłośnika przyrody? Okiełznaliśmy przyrodę tak dalece, że dziś trzeba uważać, żeby nie zatłamsić jej do reszty. Nie do wyobrażenia są czasy, kiedy sytuacja uległaby odwróceniu.

Cieplarnia Briana W. Aldissa jest jedną z niewielu książek SF wysforowanych do przodu o miliardy lat. Należy się domyślać, że na Słońcu wypalił się prawie cały wodór i lada chwila dalsze świecenie zacznie odbywać się kosztem helu, co oznacza lokalną katastrofę termojądrową w krótkim jak na astronomiczne miary czasie. Ziemia przestała kręcić się wokół osi, z czego nic dobrego nie wynikło. Księżyc przestał ją okrążać i okrył się atmosferą. Według przepowiedni astronomów od chwili tej dzieli nas około pięciu miliardów lat, potem Słońce zamieni się w czerwonego olbrzyma, następnie w nową, spali wszystkie planety i zacznie dogorywać jako biały karzeł. Jakie to szczęście, że nas już wtedy nie będzie.

W powieści Aldissa nagrzane słońcem brzucho planety porasta jedno właściwie drzewo, rozkrzewione na kontynenty, w którego labiryncie rozliczne gatunki dybią na siebie wzajemnie i chcąc tam przetrwać choćby pięć minut, trzeba się mieć nieustannie na baczności. Jakże odmieniona w porównaniu ze znaną nam jest tamta biosfera! Co drugi gatunek dysponuje inteligencją. Grzyb smardz bije pod tym względem człowieka na głowę, inteligencji dorobiły się owady, delfiny, świniopsy i Bóg wie kto jeszcze, potworzyły się niesamowite krzyżówki roślin, zwierząt i ludzi, rośliny zyskały zdolność ruchu i pożerania, zewsząd rozlega się mlaskanie, odgłosy żucia, rozdzierania, szarpania, przełykania, trawienia. Można by pomyśleć, że przyglądamy się nie dekadencji biologicznej, lecz najlepszemu okresowi jurajskiemu, kiedy życie miało na Ziemi perspektywy.

Człowiek w tej konstelacji istnieje jeszcze, a jakże. Przypomina wprawdzie zielonego szczura (przeciętny wzrost 35 cm), ledwo sobie radzi w gałęziach – ale przeżył. Co jest naprawdę optymistyczne: nie ludzie doprowadzili planetę do tego stanu swoimi wybrykami cywilizacyjnymi, ale kochane słoneczko, które zalewało ich nowym pasmem promieniowania i stopniowo cały rodzaj ludzki zaczął popadać w dziwną chorobę. Zaatakowała ona ich naskórek, oczy – i mózgi. Po długotrwałym okresie cierpień nabrali odporności na promieniowanie. Wyczołgali się z łóżek. Ale nastąpiła jakaś przemiana. Już nie mieli siły do panowania, pojmowania, do walki. Byli innymi istotami! (…) Rozleciały się również ich struktury społeczne i w ciągu jednej nocy zamarła cała organizacja. (…) Upadek człowieka nie dokonał się stopniowo, lecz w jednym przeraźliwym wstrząsie przypominającym runięcie wysokiej wieży.

Trochę mi się chce dyskutować z naiwnością tego wywodu, bo nigdy nie będzie tak, żeby kataklizm dotknął wszystkich osobników rodzaju ludzkiego w jednakowym stopniu. Jest to wciąż jednak gatunek rozumny, o pewnych możliwościach technicznych. Od czegóż schrony dłubane w ziemi, statki kosmiczne, nauka… Intensywność promieniowania nie będzie taka sama na równiku i na biegunach, a w dodatku w owym czasie Ziemia kręciła się zapewne dość wolno, więc można było zachowywać dobre samopoczucie przemieszczając się pociągiem czy samolotem z zachodu na wschód, ale dajmy spokój.

Cieplarnia[ jest bodaj najbardziej znaną w Polsce książką Aldissa po Non stopie. Tam zielsko pleniło się na starym statku kosmicznym, który po wielu latach wrócił w pobliże Ziemi, a jego załoga zdążyła zdziczeć. Jak tam, tak i tu ludzie dowiadują się prawdy o otaczającym ich świecie stopniowo, jak gdyby ich umysły nie były w stanie ogarnąć jej za jednym zamachem. Obie powieści Aldissa należą do tego wartościowego nurtu SF, który każe kwestionować obiegowe, od dawna uznane prawdy i obiecuje, że wysilenie mózgownic zawsze się opłaci. Przeważnie świeżo poznana prawda o świecie mocno jest odkrywcom nie w smak, bywa wręcz szokująca, ale pierwszy krok – rozpoznanie sytuacji – został uczyniony. Teraz pozostaje brać się z przeciwnościami za bary. W sytuacji bohaterów „Cieplarni” znajduje się albo może się znaleźć każdy z nas (mam na myśli postawienie wobec tajemnic świata). Zawsze bowiem w pozornie znanym i opanowanym świecie mogą się trafić strefy zbadane pobieżnie albo starannie kamuflowane, a śmiem twierdzić, że działalność człowieka coraz częściej zaciemnia świat niźli go rozjaśnia.

Co do fantastyki w wykonaniu Aldissa – jest pierwszorzędna. Pierwsze strony powieści to szok, jeszcześmy się dobrze nie przywitali z bohaterami, a już grupka ludzi zostaje poważnie przetrzebiona przez różne żarłoziele, gębokłapy, parzyperze, wierzbomordy i tak dalej. Wielkie bogactwo form zamieszkuje te książkę, tak że czytelnik rychło zaczyna się lękać, gdzie jest koniec tego świata, czy możliwe jest kontrolowanie go przez wątły umysł zielonego szczura. Uczestniczymy, podróżując z grupką głównych bohaterów, w zwiedzaniu ważniejszych połaci Ziemi późniejszej o pięć miliardów lat. Na brzegach mórz koczują gatunki wyparte z lądu przez drzewo, walcząc to z wodorostami, to ze zmienioną do niepoznaki fauną morską. Natomiast na linii terminatora zielsko traci na animuszu i tu chronią się gatunki dawnej fauny. Co do sposobu rozmnażania – ten wskutek konkurencji skomplikował się tak dalece, że do przenoszenia zarodników, poczwarek itd. niezbędny jest rozbudowany system pośredników. Przyroda, jakiej nie znamy: z jednej strony kły i pazury roślin, z drugiej symbioza słabszych gatunków, by nie dać się zdominować całkowicie.

Nie podobają mi się w Cieplarni pewne uproszczenia logiczne. Otóż gatunki używające mowy mogą u Aldissa swobodnie porozumieć się między sobą, mimo że ich przedstawiciele stykają się po raz pierwszy (np. ludzie, brzusio-brzuchy, futroszorstki, a także sodale). To przyjęte dla potrzeb narracji rozwiązanie, polegające na ułatwianiu kontaktu, jest bardzo mało prawdopodobne w rzeczywistości. Po miliardach lat języki ewoluujących niezależnie gatunków zostaną do cna pomieszane.

Czemu to wszystko służy? Tylko rozrywce, zabawie? Aldiss twierdzi, że przedstawia dewolucję; gatunki, formy życia zlewają się ponownie, aby z Ziemi ruszyło w kosmos kolejne ogniwo panspermii. Tak więc „Cieplarnia” oferuje konkretny model Wszechświata, gdzie życie krąży w kółko jak mucha, czasem gdzieś przysiądzie na parę miliardów lat (to chyba stanowczo za długo), ale główną jego domeną pozostaje migracja.

Zakończymy cytatem z całkiem innej parafii, ale bezwarunkowo godnym zastanowienia. Między Ziemią a Księżycem kursuje gatunek wielkich pająków, do których podczepiają się ludzie, aby w warunkach zmniejszonej grawitacji przepoczwarzyć się. Promieniowanie Van Allena robi swoje, pojawiają się mutacje niezdolne do ruchu, ale sprawne umysłowo, zwane Jeńcami. Do nich należy faktyczna władza nad społecznością Księżyca. Jedna ze świeżo przybyłych z Ciężkiego Świata pyta o wyjaśnienie paradoksu: skoro rządzą, to dlaczego są jeńcami? Rządzić znaczy służyć, kobieto. Ci, którzy sprawują władzę, są jej niewolnikami. Tylko wygnaniec jest wolny. (…) Jesteśmy silni, chociaż rządzimy bez użycia siły. Jaka szkoda, że te ważkie zdania pojawią się w ustach rządzących dopiero za pięć miliardów lat!
Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę



Czytaj również

Cieplarnia
Fantastyka nienaukowa
- recenzja
MROK - Brian W. Aldiss
Zrób to sam, czyli jak rządy produkują terrorystów
- recenzja
Superpaństwo - Brian W. Aldiss
Teatr absurdów
- recenzja
Zima Helikonii - Brian W. Aldiss
Helikoński epilog
- recenzja
Lato Helikonii - Brian W. Aldiss
Trzy pory roku według Aldissa, część druga
- recenzja

Komentarze


Jeszcze nikt nie dodał komentarza.

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.