Do głównych zarzutów jakie padają w tym kontekście należy współpraca z firmą Seana Daniela znanego w naszym kraju głównie z prac nad serią Mumia i zatrudnienie jako scenarzystki Thanii St. John. Jeśli spojrzy się na to z boku, widać, że wiąże się to z paroma kwestiami.
Pierwszą, chyba najistotniejszą, są wygórowane i trochę nierealne oczekiwania związane z rozpoznawalnością samej marki Wiedźmina. Ogólnoświatowy rozgłos oraz sukces związany z serią gier miesza się w tym przypadku z kultowym statusem prozy Andrzeja Sapkowskiego nad Wisłą, co jest dużym błędem i zaburza percepcję. Poza granicami Polski opowiadania i saga o Geralcie dopiero zaczynają być ogólnie rozpoznawane. Na rynku amerykańskim do tej pory nie została wydana nawet połowa książek. Oczywiście w środowisku graczy nie ma już chyba osoby, która nie wiedziałaby z czym to się je – to spora grupa, ale nadal nie tak duża, aby pociągnąć całość filmowej machiny. Przeciętny zjadacz chleba zapewne skojarzy 'o co chodzi', ale nie będzie w stanie powiedzieć czegoś więcej. O rozpoznawalności na poziomie Georga R.R. Martina – o Tolkienie nie wspominając – możemy chwilowo tylko pomarzyć.
Kolejna kwestia dotyczy tego, które medium miałoby uchodzić za materiał źródłowy. Ekranizacja gry i książki to rozbieżne całkowicie różne rzeczy. Jeśli odrzucić prozę i skupić się na sukcesie trylogii ze stajni CD Projekt RED, sprawa również nie jest tak wesoła, jak może wydawać się na pierwszy rzut oka. Patrząc na to, jak wyglądają hollywoodzkie adaptacje gier, bez względu na liczbę fanów i sprzedanych kopii, nie wygląda to różowo. Sensowne adaptacje można policzyć na palcach jednej ręki, większość to po prostu podrzędne kino klasy B. W tym względzie nie ma co liczyć na przychylne oko wytwórni. Może się to zmienić, gdy do kin trafi Warcraft, czy Assassin’s Creed, jednak za tymi produkcjami stoją giganci z zapleczem finansowym, którego w naszym kraju próżno szukać. Zresztą nawet jeśli sukces Dzikiego Gonu pozwoliłby przeznaczyć kwotę wystarczającą na ekranizację, nie eliminuje to pozostałych problemów związanych z takimi projektami – już kwestie marketingowo-dystrybucyjne przysporzyłyby pokaźnej liczby siwych włosów na głowie każdego, kto podjąłby się tego wyzwania.
Konsekwencją niewystarczającej rozpoznawalności prozy Sapkowskiego jest ilość drzwi jakie są otwarte lub zamknięte przed potencjalnymi twórcami filmu. O gigantycznej superprodukcji z budżetem rzędu setek milionów dolarów można tylko pomarzyć. Nierealnym jest oczekiwać, że reżyserią zajmie się ktoś formatu Spielberga, scenariuszem – Miliusa, a produkcją – Camerona. Nawet gdyby ktoś taki miał ochotę podjąć się tego dzieła, o jakimkolwiek wpływie kogoś z naszego kraju należałoby zapomnieć – tacy ludzie wymagają pełnej swobody i jakikolwiek nadzór małych żuczków z azjatyckiej Polski (bez względu na to, czy mowa o ludziach z CD Projekt, czy Platige Image) byłby nie do przyjęcia. Tego chyba nikt z nas nie chce, prawda?
Więc dlaczego nie spróbować z serialem? Wszyscy chcieliby zobaczyć coś na miarę Gry o Tron, ale kto miałby to zrobić? HBO odpada z uwagi na to, że cała para idzie u nich właśnie w GoT. Netflix również jest mało prawdopodobną opcją, przez wspomnianą małą rozpoznawalność marki i ich skupienie na serialach z uniwersum Marvela. Na polu walki zostaje już tylko kilka mniejszych, w porównaniu z tymi gigantami, sieci telewizyjnych jak AMC, czy The CW. Jednak, czy stać ich na stworzenie tak wielkiego widowiska?
Patrząc na obecny stan wiedzy o projekcie można być względnie optymistycznym, lub przynajmniej neutralnie nastawionym. Jeśli w grę wchodzi The Sean Daniel Company można mówić o producenckiej średniej, może średniej-wyższej półce. Pomijając wcześniej wspominaną serię Mumii, Daniel ma na swoim koncie kilka innych ciekawych produkcji, które pokazują, że powinien podołać zadaniu: Wilkołak (Benicio Del Toro, Anthony Hopkins), Dark Blue (Kurt Russell), Szakal (Bruce Willis, Richard Gere), czy mini serial Attila (z Gerardem Butlerem). Z pewnością nie są to gigantyczne produkcje, ale udowadniają, że tkwi w nim potencjał.
Również Thania St. John jest co najmniej solidną scenarzystką z mocną pozycją za oceanem – zarówno jako samodzielna scenarzystka, jak i współtwórca oraz przewodnicząca stowarzyszeń zrzeszających scenarzystów (The League of Hollywood Women Writers i Writers Guild of America). Wiele osób załamuje ręce, przytaczając jej prace przy Buffy: Postrach wampirów, jako ostateczny dowód na to, że Wiedźmin będzie kiepskim filmem dla nastolatków. A wystarczy spojrzeć na pozostałe projekty jakie współtworzyła, czyli Roswell, Eureka, Grimm, czy Chicago Fire, żeby stwierdzić, że posiada dość szeroki i różnorodny wachlarz pomysłów, by prowadziła pracę nad różnej maści produkcjami. Trudno też wyobrazić sobie, że Andrzej Sapkowski, po przebojach związanych z Wiedźminem z 2001 roku, nie będzie mocno przyglądał się scenariuszowi.
Ostatnią i chyba najważniejszą postacią w tej układance jest oczywiście przyszły reżyser: Tomasz Bagiński. Tutaj nie ma chyba zbyt wiele do napisania, gdyż nie trzeba go przedstawiać. Jedynym "minusem" w tym wszystkim jest fakt, że będzie to jego debiut pełnometrażowy. Z drugiej strony jest wielkim fanem prozy Sapkowskiego a tworząc filmy do gier pokazał, że czuje klimat Geraltowego świata. Z żywymi aktorami chyba też nie idzie mu najgorzej, przynajmniej na to wskazuje jego mały projekt zwany Ambition.
Nadmiernie eksploatowany wydaje się również argument o braku współpracy miedzy CD Projekt i Platige Image. Trzeba rozdzielić gry i film grubą kreską, bo choć obie produkcje mają wspólne korzenie to stanowią całkowicie odmienne zagadnienia. W końcu Platige Films rozpoczął prace nad adaptacją książki, nie gry. Jedyną kontrowersją, jaką można w tym dostrzec, jest sama nazwa The Witcher, będąca jakoby zastrzeżoną, ale ten problem muszą już rozstrzygnąć prawnicy zainteresowanych stron. Zapewne o wyniku tego sporu dowiemy się w niedługim czasie i nie ma potrzeby zaprzątać sobie tym głowy.
Patrząc na to całościowo nie może też dziwić, dobór opowiadań, jakie wybrano na potrzeby adaptacji. Zarówno Wiedźmin, jak i Mniejsze zło będą stanowić dobre wprowadzenie do świata dla wszystkich, którzy do tej pory nie mieli z nim zbyt wielkiej styczności. Zarówno ekranizacja pierwszego opowiadania, w którym pojawił się Geralt oraz pokazanie dlaczego nadano mu przydomku Rzeźnika z Blaviken stanowi dobry punkt wyjścia do następnych filmów.
Również z technicznego punktu widzenia zdaje się to być trafnym wyborem. Większość scen spokojnie można nakręcić na planie filmowym przy użyciu odpowiedniej scenografii i kostiumów. Patrząc na poprzednie produkcje The Sean Daniel Company można szacować, że budżet filmu wyniesie między 20 a 40 milionów dolarów. To spokojnie powinno wystarczyć na stworzenie przyjemnego dla oka widowiska, a efekty specjalne nie powinny pochłonąć dużej części tej kwoty.
Gdy już mowa o pieniądzach, warto pochylić się nad kwestią obsady. Tutaj nie spodziewałbym się gigantycznych fajerwerków, ale jak widać z wcześniejszych produkcji Daniela, mogą pojawić się niezgorsze nazwiska. Promyk nadziei na jednego z czołowych aktorów (choć nie gigantyczną gwiazdę) daje fakt, że w obydwu opowiadaniach praktycznie nie pojawiają się postacie krytyczne dla dalszych losów Geralta i całej dalszej sagi. Brak Jaskra, czy Yennefer zostawia otwartą furtkę dla mocnej ekspansji (zwiększonego budżetu), jeśli ten film osiągnie komercyjny sukces.
Ostatnią kwestią jest oczywiście pytanie: Dlaczego nie w Polsce? W sumie odpowiedź jest bardzo prosta. Przede wszystkim nad Wisłą nie posiadamy odpowiedniego zaplecza, żeby stworzyć tego rodzaju pełnometrażowy film bez odpowiednich nakładów finansowych i w planowanym czasie. Krótki metraż dałoby się pewnie stworzyć względnie bez bólu, ale 90-120 minut materiału mogłoby nastręczać problemu. Chyba, że ktoś chce obejrzeć kolejną Hiszpankę. Drugą sprawą jest promocja filmu za oceanem i mało atrakcyjni marketingowo aktorzy. W końcu trudno sobie wyobrazić, żeby Marcin Dorociński lub Paweł Małaszyński pociągnęli kampanię reklamową w USA.
Podsumowując ten lekko przydługawy tekst, z jednej strony informacje jakie właśnie otrzymaliśmy nie są tak gigantycznej wagi, jak spodziewali się tego niektórzy fani, z drugiej nie ma najmniejszych podstaw, żeby załamywać ręce, wołając o pomstę do nieba. Weźmy wszyscy głęboki oddech i dajmy twórcom pracować w spokoju, bez zalewania ich wiadrami pomyj i podkopując ich morale. Póki na srebrnym ekranie będziemy oglądać opowiadania, a nie sagę, możemy spać względnie spokojnie. A jeśli film odniesie sukces, to kto wie, co się stanie? Miejmy trochę więcej optymizmu, tak jak fani z zagranicy.
Na sam koniec taka mała myśl i może nieśmiała sugestia dla ludzi z Platige Films od fana zarówno prozy, jak i gier – może do kin w Polsce mógłby trafić Wiedźmin w dwóch wersjach językowych: oryginalnej i dubbingowanej z Jackiem Rozenkiem podkładającym głos Geraltowi?