Brzoskwinia #17

Produkt Brzoskwiniopodobny

Autor: Barbara 'Libelula' Lach

Brzoskwinia #17
Kogo wybierze Momo? Nikt chyba nie ma wątpliwości, że to pytanie-oś całej serii. Kolejne odcinki Brzoskwini meandrowały wokół głównego tematu, ani na chwilę nie pozwalając zapomnieć, że w końcu Momo będzie musiała wybrać jednego ze swoich adoratorów, niszcząc nadzieje drugiego. Kolejne zwroty akcji popychały dziewczynę to w stronę Tyjiego, to znów w kierunku Kairiego, zręcznie gasząc wątpliwości tych spośród czytelników, którzy nie dowierzali, że dość banalny miłosny dylemat jest w stanie udźwignąć ciężar 18-tomowej serii.

Miwa Ueda umiejętnie podsycała ciekawość czytelników przez szesnaście poprzednich tomów. Niestety, wygląda na to, że pozornie niewyczerpana formuła zbliżyła się do swoich granic. Siedemnasty tom daje poważne powody by przypuszczać, że zarówno pomysł na serię, jak i twórcza wyobraźnia autorki ulegają już wypaleniu. Brzoskwinia wyraźnie zmaga się z atakiem przedfinałowej czkawki.


Zastrzyk adrenaliny na anemię?

Myśli Momo, Kairiego i Tyjiego koncentrują się wokół oczywistego pytania. Obaj chłopcy czekają na rozstrzygającą decyzję Momo, a dziewczyna wydaje się zupełnie niezdolna do działania. Wszyscy w nieskończoność rozpamiętują ile razy nawzajem się zranili, próbując rozwiązać niemożliwe równanie: jak sprawić, by wszyscy uczestnicy miłosnego trójkąta byli szczęśliwi i nikt nie ucierpiał? Mętlik emocjonalny nie służy ani fabule, ani dynamice komiksu. Na linii Tyji – Momo – Kairi panuje bezlitosny zastój, a moralno-uczuciowe roztrząsania prowadzone przez bohaterów nie są w stanie go naruszyć.

Do tej pory, gdy Brzoskwinia więzła na fabularnym zakręcie, można było liczyć na wątek Sae. Intrygancka i kłamliwa przyjaciółka Momo ma talent do ożywiania każdej zastałej sytuacji. I tym razem nie przyniosła czytelnikom zawodu: wpadła w widowiskowe kłopoty zachodząc w ciążę z niegodziwym bratem Kairiego, Ryo. Niestety, sposób w jaki pani Ueda poradziła sobie z tą dramatyczną sytuacją pozostawia wiele do życzenia. Seria zawsze zdradzała pewne pokrewieństwo gatunkowe z telenowelą. Teraz, dzięki perypetiom Sae, zaczęła przypominać najgorsze z tasiemcowych wyciskaczy łez.


Końska dawka

Znakiem firmowym serii był nacisk, jaki położono na uczucia i przemiany duchowe bohaterów. Obserwując rozterki Momo można uznać, że jest on aż nazbyt duży. Dotychczas problemy bohaterów były raczej codzienne i nie zawsze zasługiwały na tak hojne dawki patosu. Tymczasem kiedy nareszcie w fabule pojawił się prawdziwy problem, został potraktowany instrumentalnie i zdawkowo. Kryzys związku Ryo i Sae rozwija się zgodnie ze sztampowym scenariuszem "nastolatka w ciąży": wpadka – dramatyczne wyznanie – rejterada chłopaka (który tym razem wręcza dziewczynie tabletki wczesnoporonne i sporą kwotę) – kolejne łzawe wyznania – objawienie i nawrócenie przyszłego ojca.

Niestety, to nie wszystko. Pani Ueda uznała najwyraźniej, że może sobie pozwolić na kolejne obniżenie standardów i zwieńczyła całość żałosnym happy endem, wprowadzonym na zasadzie deus ex machina. Wszystko po to, żeby prędko spuentować historię ciąży i ponownie zwrócić uwagę czytelników w stronę słabo podrygującego głównego wątku.

Żadna z powyższych decyzji nie wyszła serii na zdrowie. Pochopnie wprowadzone zmiany wytrąciły Brzoskwinię z bezpiecznych torów konwencji komiksu dla dziewcząt i złamały pracowicie budowaną wewnętrzną logikę serii. Równie pospieszne przywrócenie równowagi dodatkowo wyolbrzymiło wszystkie nieprawdopodobieństwa i kalki w konstrukcji fabuły i bohaterów. Siedemnasty tom ledwie przypomina swoje bardziej udane siostry – owoc z tego samego drzewka, ale podejrzanie niewydarzony. Pozostaje mieć nadzieję, że osiemnasty odcinek przywróci serii harmonię i zaoferuje czytelnikom soczysty finał.