Brasyl - Ian McDonald

Po trzykroć Brazylia

Autor: Marcin 'malakh' Zwierzchowski

Brasyl - Ian McDonald
Na początek wypadało by tego pana przedstawić. Ian McDonald, mimo iż debiutował dokładnie dwie dekady temu (Desolation Road), nie jest zbyt popularny w kraju nad Wisłą. W Polsce wydano dotychczas dwa jego dzieła: Serca, dłonie, głosy i Chagę, które nie zjednały mu jednak wielu fanów (czytał je chyba tylko Dukaj). Fani i krytycy na całym świecie zdążyli się już przekonać do jego talentu, o czym świadczy pokaźna lista nominacji (między innymi, Nebula, Hugo, czy Arthur C. Clarke Award) oraz kilka najwyższych laurów. Jego najnowsza powieść, Brasyl przyniosła mu - już drugi - tryumf w plebiscycie British Science Fiction Association Award za rok 2007 oraz nominację do Nagrody Hugo.

Brasyl zaczyna się niepozornie; nawet nieco chaotycznie. Najpierw poznajemy Marcelinę Hoffman, bardzo ambitną producentkę programów typu reality show, pracującą dla Canal Quarto, którego ramówka pełna jest głośnych, balansujących na granicy skandalu produkcji. Jej oczami widzimy współczesną Brazylię, a dokładnie, Rio de Janeiro z roku 2006, pełne telenowel i prześcigających się pod względem głupoty i nieprawdopodobieństwa programików (sama bohaterka obecnie kręci reality o złodziejach samochodów). Następnie przenosimy się do Sao Paulo, do roku 2032. Właśnie w tym mieście niejaki Edson, pochodzący ze slumsów cwaniaczek, marzy o karierze impresario – wyszukuje młode talenty, a następnie sprzedaje je temu, kto więcej zapłaci. Jednakże najciekawszą postacią jest Jezuita, Ojciec Luis Quin. W roku 1732 zostaje on wysłany w głąb lasów amazońskich, aby odnaleźć i sprowadzić przed oblicze swoich przełożonych zbuntowanego misjonarza.

Ta powieść ma jedną wadę. Przez pierwsze kilkadziesiąt stron czytelnik skacze z teraźniejszości do przyszłości, potem znowuż przenosi się do pierwszej połowy XVIII-tego wieku, by po chwili na powrót wylądować we współczesnym Rio. Rysujący się przed nami obraz Brazylii jest przez to nieco chaotyczny, bardzo szczątkowy. W wątku Marceliny na dobrą sprawę poznajemy tylko świat telewizji, biur i pracowników Canal Quarto, gdzieś w tle mignie nam capoeira. Z kolei u Edsona brakuje jakiegoś wprowadzenia w świat przyszłości. Nie licząc komputerów kwantowych i krótkiej wzmianki o multiwersum, w tle pojawiają się jedynie Angels of Perpetual Surveillance, czyli latający, mechaniczni strażnicy pilnujący porządku w mieście. Owszem, są także Q-blades, czyli noże, które potrafią przeciąć wszystko (krawędź ich ostrzy to pojedynczy atom!), ale tak naprawdę dosyć długo przychodzi nam czekać na wycieczkę do Our Lady of Trash, czyli zawalonej śmieciami dzielnicy, która odsłania przed czytelnikiem coś więcej z przyszłości południowoamerykańskiego kraju. Chyba tylko wątek Quina był dla mnie przejrzysty od samego początku, przez co też od razu wysforował się przed dwa pozostałe, sprawiając, że miejscami miałem ochotę przekartkować strony poświęcone Marcelinie i Edsonowi, by jak najszybciej powrócić do losów Jezuity.

Na szczęście, obraz powieści jako całości, a nie trzech różnych wątków, staje się bardziej klarowny, gdy pojawiają się szczegóły łączące historie trójki bohaterów. Tak naprawdę, zacząłem poznawać Brazylię dopiero wtedy, gdy autor bardziej skupił się na postaciach i wydarzeniach, niż na tle (zaczęło pojawiać się mnóstwo szczególików z życia codziennego Brazylijczyków, jak chociażby tradycja wieczornego, osobnego spaceru kobiet i mężczyzn). Dopiero wtedy też spojrzałem na Brasyl jak na powieść science-fiction, bo tak naprawdę przez dosyć długi czas miałem wrażenie, że nawet rysowana przez McDonalda wizja przyszłości jest po prostu uboga. De facto, powieść ta rozkręca się (i już nie zwalania) po około stu pięćdziesięciu stronach. Marcelina poszukuje byłego bramkarza reprezentacji Brazylii, Barbosy, Edson poznaje, traci i odzyskuje Fię, Ojciec Quin trafia do wzniesionego w dżungli Miasta Boga, a wszystkie te wątki w coraz większym stopniu łączą się w jeden, dążąc do bardzo, ale to bardzo zaskakującego finału.

Można powiedzieć, że McDonald najlepsze zachował na sam koniec. Przez lwią cześć książki rzuca czytelnikowi strzępy informacji, nęci go obietnicami czegoś wielkiego… i spełnia je, z nawiązką. Będę szczery, Brasyl może nudzić, ale tylko na początku. Autor kluczy, prowadza nas bocznymi ścieżkami, mami oczy widokami Brazylii, skutecznie zwodząc nas, iż to ten kraj jest bohaterem powieści. Ale tak nie jest. Cały ten misternie tkany obraz, ukazujący nam największe państwo Ameryki Południowej w trzech różnych aspektach (przeszłość, teraźniejszość, przyszłość) to tylko przygrywka, preludium do czegoś większego. McDonald stawia bardzo odważne tezy, nie boi się szokować i to zrobiło na mnie ogromne wrażenie. Owszem, może nieco zabrakło mu subtelności, bo zamiast wykładać nam coś łopatologicznie ustami bohatera, można było pobawić się z czytelnikiem, pozwolić mu samemu dojść do niektórych wniosków. Mimo wszystko, finał nie zawodzi, wręcz zaskakuje, jednocześnie upewniając nas jednoznacznie, że oto trzymamy w ręce pełnokrwiste SF.

Co zastanawiające, nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że fantastyczno-naukowy wątek potraktowany został po macoszemu. Zgadza się - wnioski, do których dochodzi autor zaskakują oryginalnością, ale jednocześnie jakoś nie widziałem żadnej wiodącej do nich drogi. Wszystko wyglądało tak, jakby pan McDonald kogoś cytował, gdzieś to usłyszał, a nie doszedł do tego sam, podczas wyszukiwania informacji o komputerach kwantowych. Tak jak widać, iż w wierne odwzorowanie realiów Brazylii pisarz włożył dużo wysiłku (o czym zresztą rozmawia z Richardem Morganem), tak wątpię, aby tyle samo energii włożył w podłoże naukowe.

Ostatnią rzeczą, o której chcę wspomnieć jest język tejże powieści. Posiada on jedną, bardzo charakterystyczną cechę, mianowicie pełen jest portugalskojęzycznych określeń, typu: "radovia", czy "favela". Skutkuje to tym, iż, początkowo, Brasyl czyta się trudno, z wybojami. Prawda, autor sporządził mini-słowniczek, umieszczony na końcu ksiązki, do którego można zerkać, ale po pierwsze, zaburza to rytm czytania, a po drugie, nie wszystko tam umieszczono. Na szczęście, znaczenie zdecydowanej większości określeń, których próżno tam szukać, można wywnioskować na podstawie treści całego zdania. Wprawdzie po jakimś czasie (circa sto pięćdziesiąt stron) czytelnik się do tego przyzwyczaja, po prostu zapamiętuje charakterystyczne wyrazy, i lektura nie idzie już tak opornie, niemniej jednak początki są trudne.

Podsumowując, Brasyl to pozycja ciekawa, aczkolwiek nie genialna. Bardzo bogaty, dokładny obraz trzech Brazylii, a także oryginalna teoria na temat budowy naszego wszechświata i nas samych to ogromne zalety tej powieści, jednakże nie wystarczają one na zapewnienie czytelnikowi ciekawych wrażeń podczas całej lektury. Widać było, że McDonald najlepiej czuje się w wątku Ojca Quina; szkoda, że nie zdecydował się na skrócenie dwóch pozostałych i rozwinięcie historii Jezuity. Polecam czytelnikom wytrwałym, ponieważ powieść usypia. Jest ciekawa i oryginalna, to prawda, ale tempo akcji mimo wszystko jest zbyt wolne, aby zapewnić odpowiednią, rozbudzająca dawkę emocji.