Ciężar głównej roli przyjął na siebie Vincent Cassel. Gra stróża prawa, wychowanego przez Murzynów i wykształconego przez Indian, pilnującego porządku w pewnym miasteczku na Dzikim Zachodzie. Na jego życie wielki wpływ miało wydarzenie z czasów młodzieńczych – w saloonie doszło do wypadku: od strzału z rewolweru zginęła jego ukochana (poznana tego samego dnia kobieta lekkich obyczajów), pożar pochłonął ów przybytek rozkoszy a trzecia osoba, biorąca udział w tym dramatycznym wydarzeniu, została ranna. Był to morderca i typ spod ciemnej gwiazdy, Wallace Sebastian Blount, grany przez Michaela Madsena.
Oczywiście, spotkanie po latach dostarczy obu panom niezapomnianych wrażeń. Obaj dysponują szamańską mocą i zmagają się z różnymi demonami, które nękają dusze. Demony, a właściwie wizje i majaki, to główny temat filmu. Myślę, że z niemal dwóch godzin projekcji jedna czwarta poświęcona jest na pokazanie niesamowitych wizji, jakie udzielają się głównemu bohaterowi w czasie snu, lub podczas dobroczynnego działania indiańskich ziół. Oglądamy więc bliżej niezidentyfikowane obrazy, wzory, nieokreślone sylwetki, fraktalopodobne kształty. Wszystkiemu towarzyszą oczywiście błyskawiczne przejścia kamery oraz feeria barw. Niemal teledysk, tylko indiańskie przyśpiewki nieco nie pasują do tematu wizji. Duchy nawiedzające dzielnego szeryfa to, oprócz nieszczęśliwych wspomnień, głównie robactwo układające się w ludzką sylwetkę oraz futurystyczne figury rodem z Matrixa. Miałem wrażenie, że pomyliłem filmy...
Właściwie wszystko byłoby w porządku, gdyby reżyser (Jan Kounen) nie postanowił widza uszczęśliwić kilkudziesięcioma minutami owych wizji, przeplatanych zdawkowymi dialogami. Scen akcji w filmie też nie uświadczymy, za to wiele jest pięknych widoków – wschodów i zachodów słońca oraz obrazków z dzikiej prerii. Prawie jak film przyrodniczy, tyle, że połączony z niesamowicie nudnymi i groteskowymi majakami znarkotyzowanego człowieka.
Tacy aktorzy jak Vincent Cassel, Juliette Lewis czy Djimon Hounsou niewiele mają do grania. Wypowiadają po parę zdań, bo film właściwie pozbawiony jest jakiejkolwiek fabuły. Co prawda, główny zły chce zabić głównego dobrego, który ma go powstrzymać przed wykradzeniem indiańskiej magii, ale całość wydarzeń rozgrywa się... w czasie majaków, trudno więc cokolwiek więcej o fabule filmu powiedzieć.
Jeśli ktoś oczekuje filmu przygodowego czy też standardowej, przepełnionej akcją ekranizacji komiksu, niech omija Blueberry z daleka. Film właściwie ciężko polecać komukolwiek. Może spodoba się fanom indiańskich wizji, o ile takowi się znajdą. Dla innych będzie to niesamowicie nudny obraz pozbawiony akcji, przygody i choćby średnio ciekawej linii fabularnej. Nie ma także mowy o zainteresowaniu widzów losami postaci.
Pozostaje dziękować dystrybutorom za uratowanie moich paru złotych na seans kinowy. Szkoda tylko, że niemal tyle samo wydałem na obejrzenie tego filmu na DVD. Zdecydowanie odradzam bliższy kontakt z Blueberry. Nie widzę w tym filmie nic, ale to nic dobrego. A do tego, do tej pory nie wiem jak uzasadnić jego tytuł.