Bitwa pod Wiedniem

Historyczne zwycięstwo, filmowa porażka

Autor: Marysia 'merryadok' Piątkowska

Bitwa pod Wiedniem
Po bardzo słabych notach, jakie uzyskał poprzedni obraz Martinellego, Barbarossa – Klątwa Przepowiedni, reżyser zdecydował się na zrealizowanie produkcji historycznej. "Dziesięć lat zajęło nam przygotowanie do pracy nad filmem" – wyznał przy okazji przedpremierowego pokazu Martinelli. Zarówno inne wypowiedzi pochodzącego z Włoch filmowca, jak i reszty polsko-włoskiej ekipy ociekały wręcz lukrem. Zapewnieniom o rzetelnym przygotowaniu do realizacji tej superprodukcji – oraz o doskonałej współpracy w zespole – nie było końca. Szkoda tylko, że po ogromnej kampanii reklamowej i wszystkich tych obietnicach Bitwa pod Wiedniem okazała się kompletnym fiaskiem. Wielu widzów, zachęconych wszechobecnym ostatnio "wiedeńskim szałem", wychodziło z kin kręcąc nosem i narzekając na zmarnowany czas. Nawet kunszt Adamczyka nie zdołał zaspokoić oczekiwań… Bądźmy przy tym szczerzy – po porażce 1920 Bitwy Warszawskiej mało która historyczna produkcja mogła jeszcze bardziej pogrążyć polskie kino.


Obiecywali złote góry…

Aktorzy, dumnie spoglądający z wiszących wszędzie plakatów, przyciągali uwagę nawet najbardziej wybrednych widzów. Część spośród tych ostatnich, zainteresowana wizją wielkiej produkcji historycznej i zaciekawiona polską obsadą w głównych rolach, spodziewała się cudów i z niecierpliwością wyczekiwała premiery. Ciekawość podsyciła wypowiedź Daniela Olbrychskiego, zgodnie z którą jest to film głęboko "filozoficzny", ukazujący znaczącą rolę Polaków w zwycięstwie. Zapewnienia reżysera o jego dumie płynącej z możliwości zaprezentowania światu wielkiej historii, jak również deklaracje producenta (Leone) o chęci promocji polskiej kultury za granicą tylko wzmacniały zainteresowanie. Nie sposób było więc spodziewać się czegoś innego, niż przynajmniej dobre kino.


… a wyszło jak zwykle.

Miało być wiernie odtworzone pole bitwy, obiecywano wielkie role polskich aktorów, w końcu film miał opowiadać historię Marka z Aviano oraz Króla Jana III Sobieskiego. Ze wszystkich tych obietnic spełniona została tylko ostatnia. Zresztą nie do końca, bowiem polski król pojawia się na ekranie jedynie przez kilkanaście minut. Nie wspominając już o Danielu Olbrychskim czy Borysie Szycu, których nazwiska reklamują najnowszą produkcję. O ile Olbrychski zdążył wypowiedzieć dokładnie jedno słowo ("Fire!"), o tyle Szyca mogłoby nawet nie być w ogóle – i tak nic nie mówił.

Przez 130 minut trwania obrazu słuchamy głębokich wywodów cudotwórcy Marka z Aviano (w tej roli Abraham F. Murray) oraz obietnic Kary Mustafy (Enrico Lo Verso) o zawieszeniu "zielonego sztandaru Proroka" na bramie Wiednia. Większość filmu stanowią podróże włoskiego mnicha, który co rusz na swojej drodze spotyka… wilka o niebieskich, nienaturalnie świecących oczach.

Jak gdyby to wszystko miało nie wystarczyć, by złapać się za głowę i wybiec z sali kinowej, to mamy jeszcze piękne krajobrazy… generowane komputerowo. Sztuczne, pełne jaskrawych barw widoki aż kłuły w oczy, a bramy Wiednia i Istambułu nie różniły się od siebie prawie wcale. Tak, tak – to naprawdę nie są żarty! Nie trudno więc dziwić się, że pierwsza fala krytyki zalała media już kilka minut po premierze Bitwy pod Wiedniem.

Rozczarowań ciąg dalszy…

Nawet niezbyt spostrzegawczy widzowie szybko zorientują się również, że zarówno armia turecka, jak i polska husaria wydają się składać z identycznych żołnierzy, niczym wyciętych z jednego szablonu. Dodając do tego efekty specjalne z najniższej półki w postaci sztucznej, przejaskrawionej krwi bądź plastikowych kolczyków chana tatarskiego, otrzymujemy mieszankę kiczu i absurdu.

Na miano wisienki na torcie zasługuje jednak bezsprzecznie dziadek-wilkołak głównego bohatera – Marka z Aviano. Wilk, o którym mowa wcześniej, okazuje się trudnym do przełknięcia elementem symbolicznym Bitwy pod Wiedniem. Filmowa legenda o włoskim mnichu-cudotwórcy zakłada, że jego dawno zmarły dziadek wskazuje drogę do zwycięstwa nad Turkami pod postacią lśniącego wilka, który na końcu objawia się po raz ostatni w człowieczej formie, rozpływając się w jasnym świetle. Brzmi jak kicz? W zestawieniu z ukazanym na początku filmu płonącym mieczem, wskazującym Markowi jego powołanie chyba wszelkie wątpliwości zostają rozwiane.


Adamczyk ratuje sytuację, ale tylko odrobinę…

Pragnąc zachować rzetelność należy stwierdzić, że nigdy nie jest tak, by w danym utworze znajdowały się jedynie wady. Obok ich niewątpliwie szerokiego wachlarza w Bitwie pod Wiedniem, wskazać można tu jednak trzy zalety, które okazują się znamienne dla całości. Po pierwsze, Piotr Adamczyk w roli cesarza Leopolda I, czyli autentycznie zabawna, świetnie przygotowana kreacja. Aktor ten okazuje się zdecydowaną ozdobą filmu i atrybutem, który uzasadnia ewentualną decyzję o obejrzeniu Bitwy pod Wiedniem.

Po drugie – muzyka. Nie jest to może rewelacyjny soundtrack na miarę Władcy Pierścieni, ale kompozycje Roberto Cacciapagliego na pewno umilą wieczór spędzony z produkcją Martinellego. Bardzo melodyjne i ciekawe utwory towarzyszą zwłaszcza zbliżającym się pod Wiedeń Turkom. Po trzecie – uwaga, lekki spoiler! – należy zwrócić uwagę na jedyną poruszającą scenę w filmie, kiedy Abul Stary odrzuca jedną ze swoich żon, głucho-niemą Włoszkę. Kobieta, zdając sobie sprawę, że jest w ciąży, dociera do obozu tureckiego i na kolanach próbuje odzyskać ukochanego. Nieugiętość tego ostatniego w zestawieniu z determinacją małżonki owocuje doprawdy ujmującym dramatyzmem.

Koniec końców, wszystkie krytyczne opinie pod adresem Bitwy pod Wiedniem, z którymi można się spotkać, nie mijają się z prawdą. Ciężko pisać o zaletach filmu, jeśli trzeba je wyławiać spośród gęstwiny rażących w oczy porażek reżyserskich (i nie tylko). Martinelli winien dziękować Adamczykowi, że jako jedyny okazał się niekwestionowanym zwycięzcą Bitwy pod Wiedniem.