Demony końca świata Autor:
Bartosz 'Zicocu' Szczyżański
W Wirze Peter Watts postawił cały świat na krawędzi zagłady. Więcej nawet! Zniszczył go, pozwalając przetrwać nielicznym i obiecując im rychłą śmierć. Czy jest jeszcze jakiekolwiek bezpieczne miejsce? Behemot jasno pokazuje, że nie. A przy okazji jest naprawdę świetną powieścią.
________________________
Państwa, które jeszcze kilka lat temu były światowymi imperiami, upadły. Świat klęczy przed niszczącym dosłownie wszystko mikrobem i czeka na odsuniętą w czasie egzekucję. Gdzieś na dnie oceanu ukryli się ludzie odpowiedzialni za urzeczywistniony armagedon: niegdysiejsi pracownicy korporacji i ryfterzy – jeszcze niedawno najwięksi wrogowie. Dogadali się, wierząc, że w tak odległym od cywilizacji miejscu Behemot nigdy się nie pojawi. Mylili się, oczywiście.
Behemot to prawdziwy melanż gatunków: Watts wymieszał twardą fantastykę naukową, w której się specjalizuje, z powieścią psychologiczną, thrillerem i postapokalipsą. Syntetyczność zwieńczenia
trylogii ryfterów idzie jednak dalej: to także ostateczne połączenie
Rozgwiazdy i
Wiru. Jak to?! zakrzykną miłośnicy cyklu, przecież poprzednim dwóm tomom niepotrzebny żaden, nie daj Bóg,
midquel. Rzeczywiście, w sensie fabularnym do żadnej rewolucji nie doszło:
Behemot kontynuuje bezpośrednio wątki, które Watts rozwijał w drugiej powieści trylogii. Jednak czytelnicy, którzy przypomną sobie obie poprzednie książki nieco dokładniej, mogą zwrócić uwagę na pewien szczególny fakt: po
Rozgwieździe, której akcja umiejscowiona była na dnie oceanu, pisarz wyraźnie zmienił skalę wydarzeń. Porzucił jednostkowe problemy ryfterów (a te były naprawdę potężne) i skupił się na ukazaniu globalnych kłopotów wykreowanego świata (choć, na szczęście, nie zapomniał o pogłębianiu rysu psychologicznego Lennie). W
Behemocie te dwa sposoby opowiadania spotykają się w środku drogi. Walczący z tragiczną przeszłością ryfterzy nie potrafią wybaczyć niegdysiejszym prześladowcom, a ci drudzy wcale nie mają ochoty zginać karku mimo beznadziejnej sytuacji. Mroczna, przybijająca atmosfera pierwszej połowy książki mocno przypomina
Rozgwiazdę. Druga część powieści natomiast, w której bohaterowie wracają na powierzchnię, to powrót klimatu z
Wiru – niezwykłego szaleństwa, towarzyszącego upadaniu całej cywilizacji. W tym kontekście
Behemot jest nie tylko zwieńczeniem
trylogii ryfterów; to także jej dopełnienie, spoiwo, które z trzech pojedynczych powieści czyni jeden spójny cykl.
Warto jednak spojrzeć na tom trzeci jako zamkniętą całość. W
Rozgwieździe Watts budował napięcie na podstawie tarć między odizolowanymi od zewnętrznego świata ryfterami. W
Wirze skupił się na Clarke, jej zemście i olbrzymim żalu wobec ludzi, których chciała zwyczajnie wybić. W
Behemocie dominuje jeszcze inne spojrzenie na problem; tym razem kluczowa jest relacja trójstronna na liniach: Lennie – Ken – Achilles. Kobieta próbuje pogodzić w sobie wynikające ze wspólnej przeszłości przywiązanie do Lubina z obawami dotyczącymi jego samokontroli – ta w końcu jest kluczowa dla pozbawionego sumienia mordercy. On sam boryka się z podobnym nieco problemem: nie jest w stanie przewidzieć, kiedy przestanie się kontrolować i zacznie zabijać, aby ukoić mroczne pragnienia. Ta dwójka nie zdaje sobie sprawy z tego, jak drobne okażą się ich kłopoty w obliczu pragnień obdarzonego władzą absolutną i zupełnie amoralnego Desjardinsa – człowieka, którego nie interesuje nic prócz własnego samozadowolenia. W
Behemocie nikt nikomu nie ufa, nikt nie może dojść do zgody ze sobą samym, nikt nie wie kto ostatecznie okaże się wrogiem, a kto przyjacielem – tutaj o wszystkim decyduje bezlitosna biochemia. To element o szczególnym znaczeniu, kiedy wziąć pod uwagę jeden fakt: trójka bohaterów ma zadecydować o losach stojącego na krawędzi zagłady świata. Namacalne napięcie, nagle wychodzące na jaw tajemnice trzech kluczowych postaci oraz wielkie znaczenie, jakie mają ich decyzje, czynią z
Behemota doskonały dreszczowiec.
Czy w powieści coś rozczarowuje? Niestety tak.
Rozgwiazda i
Wir były nie tylko pełnymi akcji książkami, do których przyciągało fabularne czy psychologiczne napięcie, ale także naszpikowanymi nowoczesną nauką dziełami fantastyki naukowej.
Behemot nie zrywa z tą tradycją, ale też jej nie rozwija. Watts wciąż rozważa implikacje Moralniaka i Spartakusa, opisuje ewolucję i dewolucję Wiru oraz rozprzestrzenianie się Behemota, lecz nie wprowadza do tekstu właściwie żadnych rewolucyjnych nowości. Seppuku to dużo i mało zarazem – jako idea jest bardzo ciekawe, jednak fabularnie stanowi jedyne logiczne rozwiązanie. Jeśli spodziewaliście się, że w trzecim tomie cyklu pojawią się kolejne technologiczne cuda, raczej nie będziecie usatysfakcjonowani.
Behemot to zwieńczenie cyklu, którego prawdziwy miłośnik fantastyki naukowej nie może nie znać. Jeżeli
Rozgwiazda i
Wir przypadły Wam do gustu, będziecie co najmniej zadowoleni. Choć w tym długim tekście brakuje trochę świeżości, którą tchnęły oba poprzednie tomy, to trudno kwestionować jego literacką wartość. Jeśli jeszcze nie zaczęliście czytać
trylogii ryfterów zróbcie to czym prędzej – warto!