Battle Chasers #1-2

Liczy się rozmiar

Autor: Maciej 'Repek' Reputakowski

Battle Chasers #1-2
Battle Chasers to komiks, który - wbrew tradycji -rozpoczyna się już na drugiej stronie okładki. W wydaniu polskim znajdują się na niej główni bohaterowie, czyli krągłości jej świątobliwości Moniki, której hojna ręka rysownika Joe Madureiry nie poskąpiła względów. Niech nikogo nie zwiodą następne kartki zeszytu, na których w ekspresowym tempie i dynamicznych okolicznościach pozna całą galerię bohaterów drugoplanowych. I tak wiadomo, kto tutaj skupi na sobie całą uwagę.

Madureira (odpowiedzialny również za scenariusz) wraz z Munierem Sharieffem oszczędnie wydzielają czytelnikowi porcje, by powab zbyt szybko nie spowszedniał. I tak, w pierwszej części biustowi Moniki poświęcono jedną obfitą stronę, w drugiej zafundowano już dwie, za to z całym procesem strojenia się na akcję, a okładkę trzeciego zeszytu bohaterka otrzymała na wyłączność (na poprzednich pojawia się cała galeria postaci). Sugeruje to jedyną słuszną strategię przyciągania czytelnika docelowego. Aby jednak nie wystawiać cierpliwości fana na zbyt ciężką próbę, Mandragora narzuciła wyjątkowo regularny, miesięczny cykl wydawniczy.

Tymczasem, choć każdy odcinek Battle Chasers zdaje się być skonstruowany tak, aby budować napięcie pod występ głównej bohaterki, jest to całkiem sprawna, klasyczna historia fantasy, której trudno zarzucić coś poza umiejętnym realizowaniem sprawdzonych wzorców. Nie zabraknie w niej bowiem żadnej kanonicznej postaci: jest ścigana przez Wielkie Zło dziewczynka, która traci ojca; jest mędrzec, który jako jedyny potrafi jej pomóc; jest upadły wojownik o tragicznej przeszłości; jest Monika wreszcie, czyli niezbędna szczypta erotyki. Wszystko, naturalnie, w skali epickiej, niemalże mangowej - dziewczynka posiada moc (a raczej MOC), mędrzec to potężny czarodziej o ustawowo krzaczastych brwiach, wojownik to najszersze bary i najlepszy miecz w branży, a Monika... Raczej nie znalazłby się ratownik, który dalby jej radę.


Nie można przy tym zapomnieć o postaci osiłka o dobrym sercu - Calibretto. Gigantyczny bojowy droid, niczym Drwal z Czarnoksiężnika z Oz bardziej ludzki od człowieka, to zdecydowanie najciekawsza charakterologicznie propozycja duetu Madureira-Scharieff. Duży, nieco nieporadny, słowem sympatyczny - idealny materiał na kumpla dla dziewczynki po przejściach.

Dotychczasowe czterdzieści osiem stron to aż nadto, by zaprezentować uniwersum fantasy z elementami opartej na magii techniki, przedstawić grupkę gotowych na wszystko i stworzonych do wyższych celów bohaterów oraz wciągnąć w akcję. Ostatnie zadanie przedstawia zazwyczaj najwięcej trudności, a sytuacja (również ze względu na konstrukcję komiksu) do złudzenia przypomina wydanego niedawno Warcrafta. Także w tym przypadku potencjalny miłośnik tytułu znajduje się w przysłowiowym rozkroku, oczekując na kolejne odsłony historii, która ma wszelkie predyspozycje, by zająć miejsce zapomnianych już nieco opowieści z logo Crossgen, które wydawał Egmont.

Na rzetelną ocenę przyjdzie czas, gdy wymiary bohaterów zostaną zrównoważone objętością serii. A chociażby i stanęło na beztroskim uganianiu się za walką, jest zawsze Monika.

Już na drugiej stronie okładki.