Bajki dla dorosłych

Andrzej Pilipiuk: Dzwon Wolności

Autor: Bartosz 'Zicocu' Szczyżański

Bajki dla dorosłych
– Słyszeliście legendę o dzwonie z Nowogrodu? – zapytał nauczyciel. – Tu zna ją każde dziecko.
– Nie wydaje mi się – pokręcił głową Polak.
– Gdy car Iwan Groźny przybył w 1570 roku do Nowogrodu, oskarżył mieszkańców miasta o zdradę... Ponoć mieli spiskować z waszym królem Zygmuntem. Trudno dziś orzec, czy miał podstawy do podejrzeń, czy to wszystko tylko fałsz. Ponoć jakieś pismo w cerkwi znaleziono, ale jego ludzie mogli to sfabrykować. Wiecie przecież, jaki z niego był okrutnik i szaleniec.
– Z naukowego punktu widzenia można oceniać, że cierpiał na ostrą paranoję i manię prześladowczą. Był też niewątpliwie sadystą. Cóż zatem stało się w Nowogrodzie?
– Najpierw kazał zamordować kilkudziesięciu mnichów z okolicznych klasztorów, nie pomnę już powodu.
Potem zwołał wiec, na którym oprycznicy wymordowali możnych miasta, a następnie zaczęli grabić i mordować pozostałych mieszkańców. Wiele ulic, tam gdzie próbowano stawiać opór, spalono. Może co czwarty obywatel grodu ocalał, a i to tylko po to, by w kajdanach iść na poniewierkę do środkowej Rosji. Oprycznicy ograbili też ludzi możnych, nie uszanowali nawet cerkwi. Wśród łupów znajdował się Dzwon Wolności.
– Dzwon Wolności?
– Odlano go setki lat wcześniej, by przypominał mieszkańcom, jakie jest ich przeznaczenie. By zawsze pozostali wierni prawom swojego miasta. By cenili wolność jako wartość najwyższą. Bito weń, gdy wiec się zbierał, by wybrać nowego księcia. Jego dźwięk towarzyszył najważniejszym świętom. Odzywał się też na wieść o zwycięstwach.
– Ciekawe...
– Ponoć zużyto nań armaty zdobyte na jeziorze Pejpus przez Aleksandra Newskiego.
– Krzyżacy wtedy nie mieli chyba jeszcze armat? – zadumał się doktor.
– Tego nie wiem. W każdym razie car zabrał dzwon do Moskwy. Chciał powiesić na Kremlu, ale wśród mnichów wleczonych do stolicy na kaźń był jeden jurodiwy. Gdy już docierali do miasta, dostał ataku i wykrzyczał proroctwo...
– Co mówiło?
– Że gdy dzwon ten się odezwie, a dźwięk jego dotrze do stolicy, upadnie tron carów. Przepowiedział, że moc dzwonu jest jak żywioł: ani dobra, ani zła. Można ją było poskromić i niosła ludziom radość i pożytek. Ale skoro zdobył go człowiek zły i przepełniony nienawiścią, to ta nienawiść rozleje się po świecie jak smoła...
– Car uwierzył?
– Tak. Przesądny to on był. Nakazał dzwon zniszczyć. Ale to się nie powiodło. Choć kuli go najcięższymi młotami, dzwon nie pękł. Zatem nakazał wywieźć go dale-ko, jak najdalej od Moskwy, w lasy północy, i pogrzebać w ziemi.
– I dotarli aż tutaj? To jakaś bzdura! Jesteśmy ponad tysiąc wiorst od dawnej stolicy.
– A jednak tu przybyli. Batiuszka z miejscowej cerkwi zobaczył dzwon na wozie i żal mu się zrobiło, bo dumał, że jak carowi złość minie, można by go na dzwonnicy cerkiewnej zawiesić... Tedy posłał trzech synów, żeby przepatrzyli, gdzie też oprycznicy go zakopią. Jednak chłopcy nigdy już z lasu nie wrócili... Siepacze carscy widać nie chcieli, by ktokolwiek miejsce to poznał.
– Nie wydaje mi się to prawdopodobne... Od czasów Iwana Groźnego minęło ponad trzysta lat. Czytałem, że pamięć ludzka jest w stanie przetrwać nie więcej niż pięć pokoleń...
– Teraz być może tak – zgodził się nauczyciel. – Od kiedy umiemy pisać, łatwiej zapominamy. Powierzamy myśli papierom. A przecież kiedyś było inaczej. To czego nie zapamiętałeś, przestawało istnieć. Zresztą popatrz na naszych sąsiadów – wskazał gestem okno.
Doktor wyjrzał. Dwie kobiety wychodzące ze sklepiku ubrane były w tradycyjne stroje.
– Lapończycy...
– Właśnie. Nauka akademicka uważa ich za zdegenerowaną rasę schyłkową, przeżytek epoki lodowcowej... Ja osobiście mam na ten temat inne zdanie.
– Z pewnością to paleoeuropeidzi. Byli tu tysiące lat wcześniej nim przybyli nasi przodkowie. Nie sądzę jednak, by byli zdegenerowani – powiedział lekarz. – Budowa ciała prawidłowa, są od nas drobniejsi, ale to efekt innej budowy kośćca i życia w stanie chronicznego niedożywienia.
– Interesowałem się trochę ich kulturą. Niewielu umiało dawniej czytać, za to starcy potrafi ą wymienić swoich przodków nawet siedem–osiem pokoleń wstecz.
Wszyscy wiedzą, jak i z kim są spokrewnieni. Młodzi pamiętają, by nie ciągać w krzaki swoich kuzynek. Nie umieli pisać, więc to, co ważne, zapamiętywali. Z nami było podobnie. Jeszcze pięćdziesiąt, siedemdziesiąt lat temu, gdy analfabetyzm był powszechny, pamięć stanowiła używane na co dzień narzędzie...
– Wydaje mi się, że ma pan rację – zgodził się doktor.
– Dlatego też wierzę w prawdziwość legendy o dzwonie. On mógł zostać ukryty gdzieś tutaj. Mamy przekazy z trzech źródeł, księgi cerkiewne, nasze legendy i opowieści Lapończyków. Ich wódz to potwierdza.
– Wódz?
– Władza zrobiła go pro forma sołtysem, ale to po prostu przywódca tamtej grupy, plemienia, zwał jak zwał. Podobno także szaman. Znam huncwota dobrze...
– Skąd?
– Dziesięć, nie, piętnaście lat temu był moim uczniem.
Bystry dzieciak. Pierońsko bystry. Czytać i pisać się wyuczył w dwa tygodnie. Ale potem jakby nauka przestała go interesować. Czytał i coraz rzadziej zachodził. Za to swoich wyuczył czytania i pisania. I to nie tylko bukwami, ale też łacińskim alfabetem.
– A teraz? Posyłają dzieci do szkoły?
– Nie. Może gdyby siedzieli bliżej... Dawniej mieszkali na wschód od miasteczka, zaraz za zagajnikiem. To blisko było. Teraz siedzą za lasem i za wzgórzami, pół dnia drogi, to i zachodzą rzadziej. Zresztą, co to byłaby za nauka? Ściągną tu w listopadzie, jak już śniegi prószą, w kwietniu jeszcze dobrze zima nie puści, a oni już ruszają w drogę. Tu zostanie kilku starców, co nie wytrzymują trudów wędrówki, a wszystkie dzieciaki ciągną na szlak.
– Gorączkę włóczęgi mają we krwi jak Cyganie – zadumał się lekarz. – Rozumiem ich...
– W każdym razie ich legendy potwierdzają nasze przekazy. Przywieziono tu dzwon. Dzwon niegdyś błogosławiony, teraz niosący przekleństwo. Dzwon tak straszny, że gdy spoczął w ziemi gdzieś wśród tych wzgórz, umilkły ptaki i owady, a zwierzęta omijają tę okolicę łukiem.
– To przecież...
– Wiem, że z naukowego punktu widzenia to wierutna bzdura, ale obiecaliście przecież, doktorze, że nie będziecie się śmiać.
– Nie będę... Sam widywałem rzeczy, których nie umiem wyjaśnić.

* * *


Skórzewski ocknął się w środku nocy. Gdzieś z daleka wiatr znowu niósł dziwny dźwięk. Było prawie zupełnie ciemno, po niebie sunęły ciężkie burzowe chmury.
– Co za diabeł?
Lekarz uchylił okno i wsłuchał się w odgłosy nocy. W pierwszej chwili wydawało mu się, że to huk pociągu. Zaraz jednak odrzucił to przypuszczenie. Najbliższa nitka drogi żelaznej była sto pięćdziesiąt kilometrów stąd. Łomot narastał i słabł.
– Kuźnia? – zamyślił się Skórzewski. – W nocy?
A może to stukają sita we młynie? Ubrał się, przerzucił przez ramię pasek strzelby i wyszedł na ganek. Dudnienie dobiegało gdzieś z lasu. Nie wahał się już. Ruszył w kierunku źródła dźwięku, najpierw drogą, potem zagłębił się między drzewa. Szedł może pół godziny. Las stał milczący i przerażająco cichy. Martwy. Lekarz co jakiś czas omiatał wzrokiem krzaki. Nigdzie nie zalśniły oczy, nigdzie z gęstwiny nie poderwał się spłoszony ptak.
Dźwięki stawały się coraz głośniejsze. Wreszcie Skórzewski wyszedł na rozległą polanę. W zamierzchłej przeszłości ktoś ułożył tu krąg z głazów. Doktor zdusił płomień w latarni. Pośrodku kręgu płonęło niewielkie ognisko. Siedział przy nim młody Lapończyk. Na kolanach trzymał bęben, w który rytmicznie uderzał widełkami z rogu renifera. Doktor wyminął głazy wytyczające granicę kręgu i usiadł naprzeciw. Milczał.
Wreszcie szaman zakończył grę. Spojrzał nieproszonemu gościowi prosto w oczy.
– Przybyłeś – powiedział wreszcie.
Mówił po rosyjsku prawie bez cienia obcego akcentu.
– Ja?
– Duchy przodków zapowiedziały cię już parę miesięcy temu – wskazał gestem bęben.
Teraz dopiero lekarz spostrzegł, że skórę pokrywają liczby, znaki i symbole namalowane ciemnym barwnikiem. Pośrodku leżał pierścień, kółko wykonane z mosiądzu albo i złota...
– Sołtys, a może raczej wódz wspólnoty – odgadł Skórzewski.
– Opowiadali mi o was.
– Tak. Na chrzcie dali mi Oleg.
– A to prawdziwy szamański bęben... Taki, który wskazuje drogę i otwiera inne światy. Taki, którym można rozmawiać z duchami i sprowadzić stada reniferów na szlak.
– Kpicie sobie, dla was to zabobon.
– Poniekąd... Ale nie do końca.
– Wibrujące koło dotknęło znaku krzyża i symbolu podziemi, a wreszcie zatrzymało się. Wiedzieliśmy zatem, że ten kto przybędzie jest lekarzem, że starł się już z siłami ciemności i że miano jego pochodzi od skóry. Gdym usłyszał twe nazwisko, wiedziałem, że przepowiednia się sprawdziła. I zarazem, że mamy naprawdę niewiele czasu.
– Widziałem w życiu wiele dziwnych rzeczy – powiedział lekarz. – Nie wszystko, co przeżyłem, da się wyjaśnić.
– Mimo to nie bardzo chce wam się wierzyć, że głos bębna pozwala nam zajrzeć za zasłonę czasu... Tak bywa.
– Czekaliście na mnie. Czego zatem oczekujecie?
– Choroby można zwalczyć na różne sposoby. Można się modlić, można wyruszyć w ciemności i na ścieżkach ducha walczyć z ich przyczyną. Można też użyć proszków i zastrzyków. Mój lud opuszcza niebawem tę krainę. Daleka droga przed nami. Przejdziemy wiele wsi, wiele koczowisk nim ujrzymy wyżyny kraju zwanego Dalarna.
Tam gdzie ziemia i góry rodzą miedź.
– Wybieracie się do Dalarny!? – zdumiał się. – To przecież w Szwecji.
– Być może. Ale to dobrze. Im dalej, tym lepiej.
– Byliście tam kiedyś? – zaciekawił się.
– Nie, ale w czasach moich dziadów przybył stamtąd kupiec, przywiózł nici ciągnięte z cyny i miedziane blaszki. Stąd wiemy, że żyją tam nasi bracia.
– To potwornie daleko.
– Jeśli nie dojdziemy w rok, poświęcimy na to dwa lata. Wszak zesłańcy z twojego kraju pieszo idą nad jezioro zwane Bajkał... A i pieszo czasem trzeba im wracać do domu.
– To prawda. Do czego jestem wam potrzebny?
– Masz szczepionki przeciw chorobie, która dziurawi skórę, a którą Rosjanie zwą ospą. Przejść musimy przez okolice, gdzie tli się ona jak ogień pod mchem.
– Chcecie, żebym was zaszczepił?
– Tak.
– Mam niewielką rezerwę, ale...
– Katorżnicy nie chcieli. Wśród rosyjskich chłopów też nie wszyscy przyjmą ten dar. Dla nas też wystarczy. Mamy złoto wypłukane z rzek na wschodzie. Zapłacimy ci.
– Nie trzeba. Szczepienia zafundował rząd. Zgłoście się jutro w gabinecie...
– Zapraszamy do nas w gościnę. Tak będzie dyskretniej. Po co ludzie mają gadać...
– Niech będzie i tak. A dlaczego stąd odchodzicie? – zainteresował się. – I to jeszcze tak daleko?
– Tam żyją nasi bracia. Tam będziemy bezpieczni. Tu idzie sztorm. Ziemie te spłyną niebawem krwią i na wiele lat opanują je demony zagłady. Musimy uchronić nasze dzieci.
– Sztorm?
– To złe miejsce. Bardzo złe – szaman zaczął lekko uderzać dłońmi w bęben. – Będzie jeszcze gorsze.