Avatar
Odsłony: 13James Cameron to wyrachowana bestia. Raz na 10 lat wstrząsa kinem. W latach 80tych stworzył genialny sequel Obcego, w 90tych zachwycił świat sequelem swojego Terminatora. Po tym jak Titanic kasowo wdeptał w ziemię całą konkurencję (i wciąż, po kilkunastu latach inflacji, nawet nie zbliżył się do jego wyniku) kazał na siebie czekać. Ale teraz, na kilka dni przed końcem kolejnej dekady dostarczył kolejny film. Nie wiem czy Avatar podzieli wynik kasowy poprzednika, z pewnością jednakże Cameron raz jeszcze wstrząsnął przemysłem. Nie ma drugiego takiego filmu. Fani Bergmana, horrorów, komedii romantycznych – wszyscy powinni wybrać się do kina, chociażby po to, żeby zachwycić się wyprawą na Pandorę. Avarar nie jest pozbawiony wad, nie jest filmem wszechczasów, ale czegoś takiego jeszcze nie widzieliśmy i pewnie nie zobaczymy przez kolejne lata.
W czasie zawrotnych czterech lat produkcji Cameron stworzył szereg narzędzi na potrzeby swojego opus magnum. Nawet z tymi narzędziami miną lata zanim znajdzie się utalentowany reżyser z taką wizją, rozmachem i umiejętnością stworzenia tak niezwykłej przygody, by stawić czoła temu filmowi. Dlatego zachęcam, cieszcie się nim, póki można go zobaczyć na wielkim ekranie z trójwymiarową głębią jakiej jeszcze nie było. Wiem, że ta prosta historyjka może nie być w gustach każdego, ale nie wyobrażam sobie, że ktoś mógłby żałować seansu Avatara.
Więc jakie są grzechy tego filmu? Brak czasu. Te dwie godziny i czterdzieści minut, jest tak naładowane Pandorą, akcją, pięknem, emocjami i… wszystkim, że jest pewne wrażenie pośpiechu. Ten film powinien trwać trzy i pół, może nawet cztery godziny. Dla niektórych postaci po prostu brakuje czasu, pewne fragmenty fabuły są pospieszne. Aż prosi się o kilka dodatkowych scen dla każdego by całość była pełniejsza. Może jeszcze jakieś detale mogłyby być lepsze, ale tylko to warto wspomnieć. Film nie jest przeładowany prostym przesłaniem, ma kilka przeciętnych linii dialogowych i całą masę świetnych dialogów.
Avatar dowodzi, że Cameron potrafi wyciągnąć to co najlepsze z każdego aktora. Gdyby niektórym dać więcej czasu mogliby tu zagrać role swojego życia. Rewelacyjnie spisuje się Stephen Lang, jako kawał bezwzględnego i niepowstrzymanego skurwiela. Zupełnie inny jest Selfrige grany przez Giovanni’ego Ribilisi – kolejna perełka, niestety upchana do kilku minut czasu ekranowego. Nawet Michelle Rodriguez, której nigdy nie lubiłem, udało się wzbudzić moją sympatię. Weaver w roli naukowca z charakterkiem spisuje się pysznie a jej awatar jest idealnie podobny do młodszej wersji aktorki. Raz jeszcze szkoda pośpiechu w przedstawieniu jej relacji z głównym bohaterem. Worthington dostarcza idealnej kreacji dla tej historii. Odważny ale niezbyt rozgarnięty. Ciekawski, czasem robi dokładnie to czego chciałaby widownia, pokazując coraz więcej piękna Pandory, kiedy myszkuje dookoła z łobuzerskim uśmiechem. Zdecydowanie ma urok. Zoe Saldana zasłużyła sobie by być pierwszą aktorką nominowaną za grę poprzez cyfrową postać. Oczywiście jestem pewien, że żadnych nominacji nie otrzyma. Tak czy inaczej jej postać to 100% Camerona. Silna rola żeńska, jednak nie pozbawiona kobiecości i pewnej delikatności. Do tego atrakcyjna nawet mimo niebieskiej skóry.
Trudno w tym miejscu powstrzymać i nie przeskoczyć do wizualnej strony filmu. Avatar przebija to co kiedykolwiek widziało kino. Nie wiem gdzie poszło niemal trzysta milionów na nowego Supermana, wiem w co wpompowano podobną kwotę na dzieło Camerona. Ten film sprawia, że rewelacyjny Davy Jones wygląda jak rozgrzewka a Gollum robi się po prostu śmieszny. Na’vi i awatary są całkowicie rzeczywiste. Najdrobniejsze niuanse ekspresji aktorów są oddane doskonale. Neytiri jest oczywiście najdoskonalsza, ale moje obawy, że postacie inne niż główni bohaterowie będą niedopracowani okazały się mylne. Widziałem film już dwukrotnie i nie widziałem jednego niedopracowanego Na’vi w jakimkolwiek kadrze. Na tym jednak nie koniec. Niesamowite widoki, wiarygodna fauna i flora, nawet latające góry prezentują się tu realnie. Cameron przyzwyczaił nas również do tego, że sprzęt w jego filmach wygląda świetnie – teraz jest nie inaczej. Widać, że to pewne wariacje na temat sprzętu z wojny wietnamskiej, ale to tylko dodaje uroku. Do tego dorzucono jeszcze mechy, które po na pierwszych fotach wywołały u mnie mieszane uczucia, film jednak całkowicie mnie do nich przekonał. Ta cała wizualna uczta, wymieszana z talentem Camerona do przedstawiania prostych i oklepanych historyjek daje niezapomniane wrażenia. Napiszę to znowu – dopiął swego. Oglądanie Avatara jest jak sen na jawie.
Szczególnie jeśli dorzucimy do tego najlepsze, najbardziej dopieszczone 3D jaki widziałem. Cameron używa tego narzędzia w sposób przemyślany i dojrzały. Nie ma wciskania niczego widzowi w oczy, jest za to cudowna głębia. Reżyser nie chciał, co chwilę przypominać widzowi tandetnymi zagraniami, że film jest trójwymiarowy. Widać, że kręcąc filmy dokumentalne opanował to narzędzie i doskonale sobie z nim radzi. Film nie wychodzi do widza, tylko wciąga go swoją głębią.
Żeby dopełnić zachwytów nad oprawą należy teraz wspomnieć o muzyce Jamesa Hornera. Nie ma w niej za grosz oryginalności, ale to cudowny, niezwykle bogaty i świetnie ilustrujący ten film soundtrack. Jest w nim masa różnych brzmień i nastrojów, sprawnie połączonych motywem przewodnim. Przy tych zaletach, wtórność jest trzeciorzędna. I co tu dużo mówić –najważniejsze jest to, że ta kompozycja po prostu działa w kinie i dokłada się do niesamowitego widowiska.
Cameron jak zwykle świetnie się sprawuje w scenach akcji. Dynamiczne, nie przekombinowane (a przynajmniej nie bardzo), angażujące. Jeśli ktoś śledził sieciowy hype, to może oczekiwać zbyt wiele od finałowej bitwy, która tylko i wyłącznie wymiata na całego. Nie wypala gałek ocznych, nie urywa głowy, nie leczy raka. Znowuż jednak – jest tam szajs, którego jeszcze w kinie nie było. Zresztą reżyser dobrze sobie radzi nie tylko z akcją ale i z wątkami przygodowymi i romansowymi.
Tekst i tak rozciągnął mi się ponad miarę, dlatego spróbuję dokonać jakiegoś podsumowania. Avatar to wielka wyprawa i co tu dużo mówić – chcę go obejrzeć ponownie, pomimo dwóch seansów. Chcę wrócić na Pandorę. To też wielka przygoda i kawał niesamowitego filmoróbstwa. Reżyser oczarował sprawnie realizując utarte schematy, umieszczone na odległej planecie, jednocześnie wynosząc wizualną warstwę filmów na nowy poziom, tak jak zrobił to przy drugim Terminatorze i jak uczynił Spielberg swoimi dinozaurami. James Cameron przywrócił najprawdziwszą magię do kina.