Atrament - Hal Duncan

Hit czy kit?

Autor: Beata 'teaver' Kwiecińska-Sobek

Atrament - Hal Duncan
O dwuksięgu Hala Duncana, Księdze Wszystkich Godzin, mówi się, że zatarła granicę pomiędzy s-f a fantasy. Autora porównuje się do klasyka modernizmu, Joyce’a. Jednym tchem wymienia się geniuszy literatury (Cortazar, Calvino, a nawet Szekspir), na których ten zdolny Szkot się wzoruje. Pisze się także o Atramencie: epicki majstersztyk, który przechodzi wszelkie oczekiwania. I tutaj zgodzę się z tą drugą częścią zdania - Atrament przeszedł wszelkie moje oczekiwania, ale nie w kwestii wartości artystycznej, tylko powtarzania wciąż tych samych elementów, układania ich na tysiące sposobów i tym samym, nadużywania cierpliwości czytelnika do granic możliwości.

Zdecydowałam się na przeczytanie Atramentu bez wcześniejszego zapoznania się z częścią pierwszą, Welinem. Niektórzy mówią, że to nie za bardzo ma sens, ale wierzcie mi, niejeden wieloksiąg z przyjemnością połykałam w dowolnej kolejności. Jednak tutaj - powiem szczerze - gdyby nie fakt, że podjęłam się zrecenzowania tej ksiązki rzuciłabym ją w kąt, żeby zasłużenie obrastała kurzem! I to nie za posiekaną jak mięso na kotlety fabułę, bo to się jeszcze dało jakoś znieść, ale za to, że cały czas miałam wrażenie wodzenia mnie za nos, bawienia się ze mną w kotka i myszkę a jednocześnie poczucia, że autor wcale nie zamierza nic mi przekazać. Nic, żadnego objawienia. Ani krzyny głębokich prawd o świecie, jakie kierunek fabuły cały czas sugeruje. Nihil novi?

Ale do rzeczy. Zacznijmy od kompozycji. Wspomniałam już, że Atrament ma nielineraną fabułę. W praktyce sprowadza się to do porozcinania kilku różnych historii na części i zszycia ich razem w przełomowych momentach. U Duncana jest to pocięcie historii na paragrafy i wrzucenie jej do książki. W efekcie otrzymujemy powieść, która wygląda jak brulion, pamiętnik szalonego eksperymentatora. Brzmi zachęcająco? Być może, ale założę się, że po 50 stronach będziecie mieli dosyć. Pułapką, w jaką wpadł tutaj Duncan, jest niedostosowanie długości formy do sposobu narracji. Autor, podejmując się pracy nad fantasy/ s-f, nieświadomie podjął również wybór dotyczący wywołania odpowiedniej atmosfery, specyficznego klimatu charakteryzującego ten gatunek. Czytałam tę książkę przez niecałe cztery tygodnie, co w żaden sposób nie gwarantuje wgryzienia się w atmosferę beznadziejności, poczucia rozszczepienia, rozmycia osobowościowego, miłości, pożądania i ewidentnego braku poczucia bezpieczeństwa, przekazywanych na kartach powieści. Po przeczytaniu wywiadu z Duncanem, gdzie przyznaje się on do stworzenia powieści z luźnych notatek, przestałam się w pewnym momencie przejmować znikającymi i pojawiającymi się historiami.

Inną sprawą są same historie, czyli fabuła. Napisałam już, że jak na mój gust są one zbyt podobne do siebie. Zapewne znajdą się i tacy, którzy rzucą kamieniem i powiedzą, że generalizacja niczego tu nie wyjaśni, ale moi drodzy - książka to przekaz, przekaz to jakaś spójna historia. Bez historii, którą autor chce nam opowiedzieć, nie ma książki. Z teoretycznego punktu widzenia do strony około 450 ta książka nie istnieje. Albo inaczej - Atrament jest jak sama Księga Wszystkich Godzin - bezsensownym zlepkiem historii kończących się w dowolnym momencie, które nieuchronnie prowadzą do dramatycznego końca i urywają się tylko po to, żeby w ich miejsce można było włożyć inną, nic nieprzekazującą, najlepiej o tym, jak szalony Jack pojawia się, rozwala połowę miasta i znika. I to wszystko przeplatane różnymi wersjami sceny przesłuchania, poszukiwania i znalezienia księgi, spotkania bohaterów w różnych wcieleniach lub ich śmierci, czy walki z tyranią aniołów.

I tu wychodzi na jaw następna słabość Atramentu - skoro można było pomieścić przesłanie tej książki na około 150 stronach, to znaczy, że autor popełnił następny kardynalny błąd, jakim jest "przegadanie" historii. Z każdą kolejną stroną miałam poczucie, że Duncan nie podejmuje w swoim dziele żadnych wyborów, że uchyla się odpowiedzialności za swoje dzieło dając czytelnikowi do zrozumienia - to jest dzieło, które wyszło spod mojej ręki, ale ja jestem tylko przekaźnikiem, nieświadomą niczego marionetką, która spisuje dla was te historie, skrybą, który ma pisać, nie myśleć. Autor wydaje się nie podejmować żadnej próby usystematyzowania własnych myśli nieuczesanych, które przyjmują - skądinąd ciekawą - formę a to wywiadu, relacji, raportu naukowego, a to znów scenariusza. Nic się tu nie trzyma kupy. Duncan zamienił się w Metatrona.

Również w warstwie językowej autor nie jest w stanie się pohamować. Bluzgi, jakimi przyprawił niektóre fragmenty, są po prostu nie do zaakceptowania. Święcie wierzę w to, że niecenzuralne słownictwo jest częścią naszego języka, ale powinno być używane tak, jak i jego reszta - w odpowiedniej sytuacji i kontekście. Duncan natomiast używa go jako znaków przestankowych, przymiotników, porównań czy zamiast czułych epitetów. Moim zdaniem powinna się na okładce znajdować nalepka parental advisory. A jeżeli już o tym mowa, to po raz pierwszy niechętnie czytałam erotykę. Przy opisach seksu, również tantrycznego, ręce opadają.

Na szczęście Duncan popisał się wysoką formą stylu. Poszczególne fragmenty czyta się z dużą przyjemnością, postaci są, co prawda zbyt podobne do siebie, ale możliwe, że to już jest zabieg świadomy, choć zabrakło mi jednego elementu - kobiecości. Jedyna cokolwiek znacząca kobieta w całej powieści to Inanna, za całe tabuny innych musi nam wystarczyć słodki Puk. Ale sama Inanna, Anna In jest zbyt męska, żeby można ją było uznać za wiarygodnie stworzoną postać.

Jeżeli chodzi o wykorzystane motywy, to Duncan niczym specjalnym nie zachwycił. Przede wszystkim mitologia sumeryjska - która po przetłumaczeniu poematu o bogini Inannie święci tryumfy popularności - wymieszana z teoriami gnostycyzmu oraz licznymi odniesieniami historycznymi, do których co i rusz się on odwołuje. Być może z powodu tych właśnie odniesień polskiemu czytelnikowi będzie do sposobu myślenia Duncana bliżej niż np. Amerykaninowi.

Podsumowując, jeżeli kiedykolwiek zastanawialiście się, jak wygląda książka - eksperyment literacki, traktująca o tym, jak ratować świat od chaosu za pomocą chaosu, przeczytajcie koniecznie. Jeżeli nie możecie sobie pozwolić na marnowanie czasu nad bezsensownymi skrawkami opowieści, które jakimś cudem łączą się w spójną historię tylko po to, żeby się natychmiast rozlecieć, darujcie sobie.