Atlas chmur

Pochmurne niebo, czyli czasem słońce, czasem deszcz

Autor: Zireael, New_One

Atlas chmur
Film jest oparty na motywach powieści Davida Mitchella pod tym samym tytułem.

Jako że mamy do czynienia z jedną z głośniejszych premier ostatnich tygodni, obraz ten widziało co najmniej kilka osób z redakcji. Różnica zdań na jego temat okazała się dość znacząca. Dlatego Zireael zasugerowała, że zamiast osobnych artykułów, można stworzyć tekst, który przybrałby formę polemiki. Zwłaszcza, że w ten sposób można ukazać pewne różnice w opiniach. Tak oto powstała nasza drobna konfrontacja, którą prezentujemy Wam poniżej. Pod wieloma względami się zgadzamy, choć parę istotnych rozbieżności pomiędzy naszym odbiorem tego obrazu można było zaakcentować. Życzymy miłej lektury!


Okiem Zireael Atlas chmur wydaje się być szybkim przeglądem sześciu różnych epok: połowy XIX wieku, okresu międzywojnia, czasów Reagana, współczesności, XXII wieku oraz bliżej nieokreślonych czasów "po Upadku" (jak zgaduję, XXV wiek). W każdej z epok mamy do czynienia z innym protagonistą.

Szkoda tylko, że połowa z oferowanych wątków rozgrywa się tak naprawdę w wieku dwudziestym i można by sprowadzić je do jednej opowiastki. Wyraźnie też widać, które motywy potraktowano po macoszemu (brakuje w nich wyraźnie zarysowanych postaci pierwszoplanowych), czego przykładem są historie Roberta Frobishera czy meksykańskiej dziennikarki Rey. Szkoda też, że datowanie pojawia się tylko jeden jedyny raz przy każdym wątku i to przez krótką chwilę, przez co łatwo się zgubić – obejrzałam cały film święcie przekonana, że historia Ewinga dzieje się w wieku siedemnastym, a nie dziewiętnastym.

Niestety, nie spełniają się również zapowiedzi o przedstawianiu różnych kultur – Frobisher, Cavendish oraz Rey dają się wrzucić do jednego worka z etykietką "anglojęzyczny krąg kulturowy"; akcja z XXII wieku dzieje się w Korei (Południowej) przyszłości, ale tak naprawdę można by umieścić go w dowolnym innym kraju i nic by się nie zmieniło poza autentycznie koreańskimi "krzaczkami" oraz azjatyckimi twarzami. Natomiast czasy "po Upadku" jako żywo przypominają świat wykreowany w Wodnym świecie. Narzuca się również pytanie, czemu ludzie z Doliny czczący Sonmi jako bóstwo są biali, skoro Sonmi była Koreanką…

Znakomicie zrobione są przejścia pomiędzy poszczególnymi wątkami, nie widać w nich sztuczności. Niestety, odniosłam wrażenie, że wkrada się ona w niektóre sceny, jak na przykład rozmowa Sixsmitha i Rey w windzie – cała sala parsknęła śmiechem, gdy wróciło zasilanie dokładnie w momencie, w którym Sixsmith miał wyjawić swojej rozmówczyni wielki sekret. Wątek Timothy'ego Cavendisha w domu opieki Aurora House sprawia wrażenie wciśniętego wyłącznie dla odrobiny śmiechu. Podobnie, wątek Roberta Frobishera wydaje się jedynie wymówką do "title drop" oraz do sceny rozpaczy z udziałem Sixsmitha.

Dla mnie osobiście najlepszy był wątek z Sonmi, choć sprowadzenie go do romansu mocno mnie zirytowało. Widoki z Neo Seulu były wspaniałe, ale szkoda, że większość akcji działa się w budynkach i obrazów samego miasta było stosunkowo niewiele. Podobnie lekko drażnił wystrój pokoju Hae-Joo Changa – zdecydowanie japoński.

Trzeba przyznać, że obsada wykonała swoje zadanie znakomicie – aż trudno było uwierzyć przy napisach końcowych, że ten sam aktor grał tak odmienne role. Dla przykładu: siostrę Noakes grał mężczyzna – Hugo Weaving. Szkoda tylko, że jedynie Sonmi gra rodowita Azjatka, wszyscy pozostali Koreańczycy przyszłości grani są przez białych aktorów.

Podobnie znakomicie wykorzystano język do podkreślenia różnic między poszczególnymi okresami. Należy tu podkreślić, że równie dobrą robotę wykonał polski tłumacz w kwestii napisów (w polskich kinach Atlas chmur wyświetlany jest tylko w wersji z napisami).

Film robi wrażenie eksperymentu, opartego na prostym pomyśle: weźmy siedmiu aktorów, dajmy im po kilka rólek i dorzućmy morałek filozoficzny głoszący, że każdy człowiek ma wpływ nie tylko na teraźniejszość, ale i na przyszłość.


Okiem New_OneOceniając film, będący ekranizacją książki, błędem byłoby chyba krytykowanie go za aspekty takie, jak realia świata przedstawionego – rzecz jasna zakładając, że zachowana została wierność pierwowzorowi. Dlatego nie traktowałbym przewagi dwudziestowiecznych i anglojęzycznych wątków jako wady. Inna sprawa, że moim zdaniem są one wyraźnie odmienne względem siebie nawzajem. Natomiast historie rozgrywające się w różnych czasach i miejscach, nie tylko dodają specyficznie pojmowanego "orientalnego szlifu", ale też nadają morałowi uniwersalny wydźwięk. Podobnie zresztą, jak stereotypizacja nieco uogólnionych kręgów kulturowych. Dobór czasów, w których rozgrywa się akcja, podporządkowany jest z kolei zachowaniu ciągłości pokoleniowej i logicznemu następstwu zdarzeń (dlatego zakładam, że historia "po Upadku" rozgrywa się nieco wcześniej). Tutaj więc wszelkie zarzuty wydają mi się nietrafione.

Atlas chmur można określić mianem moralitetu, w związku z czym banalne przesłanie nie jawi się w moich oczach jako coś złego. Poza tym, film mówi o podstawowych wartościach, spośród których miłość jest – obok wolności i równości – najważniejszą, zarówno w wątku Sonmi, jak i w całym utworze. Owszem, może to kogoś irytować, ale w ramach samego obrazu jest sensowne i konsekwentne.

Kwestia uniwersalności dotyczy też wątku ukazującego cześć oddawaną Sonmi, który pokazuje, jak rodzi się kult jednostki. W tym wypadku mamy do czynienia z kultem w jego oryginalnym, sakralnym wymiarze. Różnice rasowe – tudzież etniczne – pomiędzy bohaterką a jej wyznawcami potraktować można jako alegorię największych religii przełomu XX i XXI wieku, z chrześcijaństwem na czele (w końcu Jezus Chrystus to Izraelita o ciemnej karnacji, a wśród wierzących w jego boskość są ludzie o wszystkich odcieniach skóry). Tym niemniej, dalsze rozważania na ten temat powinny znaleźć miejsce w analizach, nie w recenzji.

Konstrukcja filmu oparta jest na przeplataniu różnych historii, spośród których każda zrealizowana jest zgodnie z innymi prawidłami gatunkowymi. Komediowa historia staruszków silnie kontrastuje z dystopijnym sci-fi o Sonmi, postapokaliptycznym eposem ludzi z Doliny, przygodową opowieścią o Ewingu, melodramatyczną historią kompozytora czy kryminałem śledczym dziennikarki. Nie ma w tym jednak nic złego, ot dodatkowy gatunek, ukazujący te same problemy w innej sytuacji życiowej. Ba! – ta historia ukazuje wręcz inne odcienie życia w obliczu tych samych zagadnień.

O ile faktycznie mnogość ról, w które wcielili się aktorzy może imponować, o tyle nie zawdzięczałbym tego pozytywnego wrażenia wyłącznie im. To charakteryzatorzy dali popis swojego kunsztu, podczas gdy sami aktorzy grali nieco nierówno. Przykładowo, Halle Berry wątku rozgrywającym się w latach 60. sprawdziła się znacznie lepiej niż w innym umieszczonym w najdalszej ukazanej przyszłości. Jim Sturgess w zasadzie tylko w skórze Azjaty pokazał coś innego niż jego "standardowa" mimika, dominująca w kreacji Ewinga. Na uznanie zasłużył natomiast Tom Hanks, który doskonale dopasował swoje aktorstwo do ról, wędrując od nadekspresywnej do bardziej stonowanej gry. Jednak ogólnie rzecz ujmując, omawiana ekranizacja pod względem aktorskim wypada co najwyżej średnio.

W moim odczuciu Atlas chmur to bardzo porządne kino, ale aby się w tym przekonaniu utwierdzić, będę musiał ponownie obejrzeć ten film. Pierwsze wrażenie, jakie na mnie wywarł, jest bardzo pozytywne, choć przynajmniej w kilku momentach miałem pewne wątpliwości co do misterności świata przedstawionego, który zwyczajnie zdawał się lekko pękać. I nie chodzi mi tu o uniwersum stworzone przez Mitchella, ani – w konsekwencji – o wierność pierwowzorowi, lecz o chwyty filmowe, związane choćby ze scenografią. Z drugiej strony, w utworze nie znalazło się nic, co uznałbym za zbędne. Także poczekam, ocenię raz jeszcze.

Na chwilę obecną (dla fanów cyferek) dałbym Wachowskim i Tykwerowi mocną siódemkę. Z tym jednak zastrzeżeniem, że sama historia (jak również składające się na nią wątki) jest w zasadzie bardzo prosta i jedynie sposób jej opowiadania może wydać się niektórym widzom skomplikowany. Mnie zresztą sama struktura narracji też jawiła się dość przejrzystą i klarowną – nie odczułem takiego zagubienia, jak Zireael. Z całą pewnością nie jest to dzieło przełomowe, ale banalny i czytelny przekaz podany w ciekawej formie sprawdza się tutaj nader dobrze. Pod warunkiem, że nie oczekujecie od tego utworu czegoś więcej. Jeśli cenicie sobie wyłącznie wymagające historie, skłaniające do głębokiej refleksji, Atlas chmur nie jest dla Was.