Atalaya. Gwiazdomorze

Autor: Przemek 'Draker' Prekurat

Atalaya. Gwiazdomorze
Rozdział 1

Lustro wisiało na wprost okna - zupełnie jakby ktoś wyciął w ścianie prostokąt pełen światła i szarych chmur. Z tej odbitej, świetlistej szarości nagle wyłonił się człowiek. Szpakowaty mężczyzna wysunął z tafli głowę i rozejrzał się bacznie. Jego ciało, nadal za szkłem, zdawało się dwuwymiarowe, sprasowane. Chwilę potem mężczyzna dał krok naprzód. Podłoga z desek zaskrzypiała, gdy stanął obok lustra. Spojrzał z roztargnieniem na swoje odbicie, po czym bez pośpiechu przemierzył sień i wyszedł z domu.
Przed domem stał Dag Zaniewski - do niedawna Wojownik i szef triady, teraz uciekinier. W swobodnej pozie, z rękami w kieszeniach, wyglądał jak turysta, krytycznym okiem taksujący ośrodek wypoczynkowy. Słysząc, że drzwi się otwierają, odwrócił się w stronę budynku.
- To pan.
- Witaj - rzekł pogodnie szpakowaty. - Nadal jesteś wściekły? Wyspa ci się nie podoba?
Po niebie przeleciała sinobłękitna błyskawica, rozgałęziła się w poszarpany trójząb i spadła na las. Huknęło.
Dag Zaniewski odrzucił na plecy krótki warkocz.
- Czułbym się tu świetnie, gdybym był żółwiem błotnym.
Znów zalśniło błękitem; strzelił piorun. Burza przetaczała się powoli. Tuż za nią szła ulewa.
Dom stał na szczycie najwyższego pagórka. Jak daleko wzrok sięgał, widziało się las, morze i mgłę. Las był zwarty, nieprzebyty, pełen roślinnych drapieżców - bajecznie barwnych, większych od człowieka, czyhających w zielonym gąszczu. Lepkie nici grzybni, pełne aflatoksyn, unosiły się na wietrze, a znad łąk, porośniętych hektarami dzikich kwiatów, wionął intensywny zapach. Rozchlupotane mchy oplatały podstawy drzew jak mięsiste, zielone anakondy.
Cała okolica była podmokła. W głębokich jarach u stóp lasu, w wiecznym mroku, leżały trzęsawiska bez dna, przyczajone pod warstwą rzęsy. Nawet na zboczach pagórków wystarczyło dać krok poza utwardzoną ścieżkę, by noga zapadła się w grząską, oślizgłą maź. W powietrzu stale wisiał zapach deszczu i stęchłych mokradeł.
Gdzieś w głębi tych mateczników żyły zwierzęta. Nie podchodziły blisko domu, lecz Oria i Dag noc w noc słyszeli przenikliwe wrzaski, miaukliwe jęki i dziwne, chrapliwe odgłosy, dla których nie umieli nawet znaleźć nazwy. Wszystko, co żyło, chowało się we mgle. Mgła spowijała całą wyspę. Gęsta, mleczna, wilgotna, płożyła się po łąkach i pasmami rozwiewała nad lasem. Słońce pokazywało się na krótko, wyłącznie o świcie i wieczorem - bardzo jasne, ostre i gorące niczym rozpalony do białości medalion na błękitnym niebie. Ale już w porze śniadania nadpływały chmury. Niebo szarzało w oczach, z podmokłych łąk unosiły się opary, a każdy oddech wciskał do płuc powietrze ciężkie i lepkie od wilgoci. Trzy razy dziennie, z regularnością zegarka, siekł ulewny deszcz; w porze obiadu nadchodziła burza. Noce były za to bezchmurne, ciepłe - i zupełnie bezgwiezdne. Na czarnym niebie świeciły tylko dwa czerwonawe księżyce.
Wyspa miała kilkaset kilometrów kwadratowych powierzchni. Dalej było już tylko nieskończone morze. Fulko, wysłany na rekonesans, nie zdołał przedrzeć się przez zmutowaną przestrzeń, kloszem otaczającą cały obszar. Przez kilka godzin leciał wytrwale, pewien, że wciąż oddala się od lądu, podczas gdy ani o centymetr nie przekroczył strefy nieciągłości.
Gdziekolwiek leżała ta planeta, ktokolwiek na niej mieszkał, zostali tu kompletnie odcięci od świata.
Jedyny na wyspie dom miał architekturę równie dziwaczną jak całe otoczenie. Ze swym zielonym, porośniętym roślinnością dachem o wielu skosach i spadach, z dwoma rzędami wypukłych okien, ze ścianami, na których wybrzuszały się grube włókna i węzły, niby monstrualne mięśnie przebijające się spod tynku, dom wyglądał jak nie do końca ożywiona istota. Budynek, rozpłaszczony na szczycie wzgórza, śledził okolicę wyłupiastymi oczami. Wieczorami rysował się na tle nieba ciemną, graniastą bryłą.
Oria i Dag zamieszkali tu trzy dni temu. Byli wówczas jedynymi ludźmi na wyspie. Wczoraj przy kolacji ni stąd ni zowąd pojawiła się białowłosa Lugszem, porwana z Instytutu Ksenologii. Dziś rano okazało się, że przez noc zdążyli się sprowadzić Bard, Jun i Aune. Zupełnie jakby nowi mieszkańcy pączkowali ze ścian domu.
- Po co nas tu ściągnęliście?
- To całkiem przyjemne miejsce - odparł beztrosko szpakowaty. - Klimat ciepły, fauna intere...
- Co to jest? - Dag złapał za broń.
Z głębi wyspy nadlatywało brązowe wirujące kłębowisko.
Parę sekund później było już dokładnie widać, co się dzieje. Ku domowi zbliżał się planetolot, sunący tuż nad dżunglą, a nad nim krążyły w powietrzu ogromne, brunatne stwory o błoniastych skrzydłach. Jeden z nich spikował nagle w dół i przeorał kadłub pazurami. Zaraz potem zaatakował drugi, z ostrym krzykiem rozkładając skrzydła i uderzając od boku w maskę. Planetolot zawirował nad koronami drzew. Był już tak blisko, że Dag wyraźnie zobaczył, jak stwór kłapnął długą paszczęką, jakby chciał wyszarpnąć kawałek powłoki. Pilot próbował wznieść się wyżej, ale brunatne straszydła, wrzeszcząc, otaczały go stadem i spychały w dół.
- Co im się stało?! - w głosie szpakowatego zabrzmiało nie tylko napięcie. Dag dałby sobie rękę uciąć, że ten człowiek nagle się przeląkł. - One nigdy nie atakują maszyn!
Planetolot wpadł na czubek drzewa, ściął go i zszedł jeszcze niżej, z trzaskiem łamiąc gałęzie. Jeszcze chwila i runie w zielony gąszcz, a potem ugrzęźnie w błotnistej ziemi.
Dag uniósł miotacz.
Strzelał doskonale. Łeb jednego ze stworów buchnął niebieskim blaskiem; cielsko zwaliło się między drzewa. Trzy inne straszydła niespodziewanie oderwały się od stada i wrzeszcząc pomknęły ku ludziom.
Szpakowaty przytomnie skoczył ku domowi. Dag nawet nie drgnął. Bez zmrużenia oka strzelił ponownie, rozrywając korpus najbliższego ze stworów. Na ścieżkę spadły krwawe ochłapy.
Ale przy następnym strzale miotacz tylko pstryknął.
Dag rzucił się na ziemię. Ogromny stwór przeleciał nad nim z podmuchem błoniastych skrzydeł. Grube, czarne szpony chybiły o włos. Zaniewski w okamgnieniu przekręcił się na plecy, poderwał i z nożem w ręku zanurkował pod brzuch kolejnego straszydła, które runęło z góry, mierząc w niego szponami. Chwycił łuskowatą łapę i na moment uniósł się nad ziemię, ale jego ciężar okazał się za duży jak na udźwig stwora. Zwierzę błyskawicznie zaatakowało. Dag wywinął się; trójkątne zęby o poszarpanych krawędziach zwarły się tuż przy nim. Ułamek sekundy później z całej siły wbił nóż w małe, żółte oko.
Z trzech drapieżników został jeden. Zaniewski przekoziołkował mu pod brzuchem. Błoniaste skrzydło, zakończone pazurami, omiotło go z taką siłą, że podmuch rozwiał mu włosy. Stając na nogi, Dag ścisnął drugi, ostatni nóż. Stwór wydał przenikliwy wrzask i rzucił się na niego.
I nagle zastygł w pędzie.
Ze skrzydłami szeroko rozpostartymi, z rozdziawioną paszczą, z konwulsyjnie wyprężonymi łapami i wygiętą szyją, wyglądał jak znienacka zatrzymany kadr z filmu. Dag cofnął się, zaskoczony, nie odrywając od stwora podejrzliwych oczu.
- Ładny - powiedział ktoś parę kroków dalej.
Wojownik drgnął. Opuścił nóż.
Jun stał na żwirowanym dziedzińcu i oglądał zwierzę. Stwór nie był ani ptakiem, ani gadem. Wisząc nad ziemią, przypominał brązowoszary latawiec. Ostrowłosy, porośnięty szczeciną, tylko na łapach miał drobne łuski. Na chuderlawym kadłubie odznaczało się każde żebro. Pysk, długi jak u krokodyla, był zębaty i drapieżny. Skrzydła o trzymetrowej rozpiętości zdawały się za to cienkie, delikatne, niemal przezroczyste; z bliska okazało się, że ich błony pokrywa króciutka, mechata sierść. Dopiero w tej chwili Dag zauważył, że stwór posiada też ogon, grubszy u nasady, wąski na końcu, zwisający teraz żałośnie.
Dag ochłonął. Schował nóż do rękawa. Przemknęła mu nieprzyjemna myśl, że on też mógłby stać, zamrożony wpół ruchu, gdyby tylko Jun miał taką fantazję.
- Puść go - rzekł z wyrzutem szpakowaty, odrywając się od ściany domu. - Męczy się przecież. Tylko nie zrób mu krzywdy! Wystarczy, że Dag mało go nie zabił.
- Ja go mało nie zabiłem? A on to się na mnie rzucił w porywie namiętności? - spytał Wojownik zimno. Obszedł stwora dookoła, spojrzał na czarne, rozcapierzone szpony u łap, długie na kilkanaście centymetrów. - Źle trafił. Nie lubię, jak ktoś mi orze paznokciami po plecach.
Straszydło łypnęło ku nim i znów krzyknęło wściekle. Z tej odległości jego wrzask był tak przenikliwy, że bębenki w uszach zabolały. Wciąż wisząc pionowo w powietrzu, złożyło skrzydła, upodabniając się do olbrzymiego nietoperza, po czym wystrzeliło jak z katapulty, z taką prędkością, że moment później zamieniło się w mały, ciemny punkcik na horyzoncie. Cztery inne stwory, nadal krążące nad planetolotem, zostały bezceremonialnie ciśnięte jeszcze dalej, poza horyzont. Planetolot w jednej chwili znalazł się na dziedzińcu. Ze środka wyskoczyła dziewczyna.
Lugszem. Albinoska. W tej chwili twarz miała niemal równie białą jak włosy.
- Idiotka - powiedział do niej Dag, rzeczowo i spokojnie. - Poleciałaś sobie na wycieczkę? Tutaj?
Jun spojrzał na martwego stwora, rozciągniętego na ścieżce. W ręku enselina pojawił się nóż, który jeszcze przed sekundą tkwił po rękojeść w oku zwierzęcia. Nóż, czysty i lśniący, wyglądał jak świeżo kupiony. Jun z roztargnieniem podał broń Dagowi. Zdechłe straszydła - to, które Dag zakłuł, i to, które zastrzelił - znikły w jednej chwili, jakby nigdy ich nie było. Dopiero wtedy enselin ruszył z powrotem ku domowi.
- Jak ty to robisz?! - Lugszem pobiegła za nim.
Oboje weszli do środka.
Szpakowaty odprowadził Juna zasępionym wzrokiem.
- Myślałem, że nie wolno mu dokonywać teleportacji - zauważył Dag.
- Tutaj wolno.
- Więc o co chodzi?
- Chciałbym wiedzieć, dlaczego… - szpakowaty urwał, zaciskając usta.
- Ja też chciałbym wiedzieć, dlaczego. Dlaczego siedzimy w tym kurorcie pełnym błota i deszczu? Dlaczego mnie namawiacie, żebym zamieszkał na Medzie? Dlaczego jestem wam potrzebny? Dlaczego, skoro jestem potrzebny, po prostu mnie nie zmusicie?
- Jak zwykle masz wiele pytań.
- A pan jak zwykle ma niewiele odpowiedzi. Nie zdradziliście nawet nazwy waszej organizacji. Jedyne, co pan ujawnił, to że nie macie nic wspólnego z Ense Larran.
- Gdybyś znał nazwę, miałoby to wpływ na decyzję?
- Być może. Na razie nie wiem, czy polecę na Medę - podkreślił Dag sucho. - Nie po to uciekłem z tongu, żeby znów zginać kark.
- Zrobisz, co zechcesz - zapewnił szpakowaty uspokajająco. - Nie łamiemy niczyjej woli.
- Dokładnie to samo powiedział Bard, tuż przedtem, zanim do mnie strzelił.
- Bard się po prostu bał. Ale lubi was oboje i nie chciał wam robić nic złego. My też nie zrobimy. Wyleczyliśmy wasze ciała, bo układ neurohormonalny nosił ślady przeciążenia wieloletnim stresem. Usunęliśmy tatuaże triady, bo i tak trzeba się było ich pozbyć. Ale nikogo nie zmuszamy. Do nas przychodzi się dobrowolnie.
Dag milczał.
Minęło podobno pół miesiąca od ucieczki z Instytutu Ksenologii. Oboje z Orią ocknęli się zaledwie trzy dni temu - tu, na wyspie. Pomiędzy ucieczką a przebudzeniem mieli w pamięci lukę, całkowitą pustkę, wypraną z wszelkich wspomnień.
Jun i Aune wyglądali dokładnie tak samo jak wtedy. Z twarzy Barda znikły wszystkie krwiaki, nos zrósł się idealnie, a w miejsce wybitych zębów Bard zdążył już sobie wyhodować nowe.
Również ich własne ciała wskazywały na upływ czasu, gdyż zdążyły porosnąć zwierzęcą sierścią. Dag chciał kiedyś poddać się korekcie genomu, żeby usunąć ten drobny kosmetyczny problem. Lecz Oria była zdecydowanie przeciwna. Jak się okazało, słusznie. Bard i Jun też porastali sierścią. Na Medzie było to dobrze widziane.
- W porządku, wróćmy do tematu - podjął Dag. - Co tu robimy?
- Spędzicie dwa tygodnie zupełnie sami - powiedział szpakowaty, nagle tak cicho, że Dag odruchowo nachylił się ku niemu. - Wy dwoje, Jun, Aune, Bard... i ta dziewczyna.
- Suleyman Raszd nie przyleci?
- Niestety, nie. Sule jest teraz potrzebny na Medzie. Sprawy ostatnio zaczęły się tam komplikować... no, mniejsza z tym. Słuchaj, Dag, liczę na twoją spostrzegawczość. Obserwuj. Patrz. Gdybyś doszedł do wniosku, że dzieje się coś niedobrego, że robi się groźnie, natychmiast powiedz Bardowi lub Aune. Sytuacja... - szpakowaty zawahał się, po czym podjął opornie, jakby z przykrością - ...sytuacja może rozwinąć się w sposób zupełnie nieoczekiwany.
Spadły pierwsze ciężkie krople dżdżu.
Szpakowaty odwrócił się i wszedł do domu. Dag bez słowa ruszył za nim.
W owalnej sieni zbiegały się wyloty wszystkich segmentów mieszkalnych. Dom ewidentnie nie został zbudowany przez Solaryjczyków ani dla Solaryjczyków. Nie było tu korytarzy; pomieszczenia przechodziły amfiladą jedne w drugie. Sień tonęła w półmroku. Okno, wysokie i wąskie, wpuszczało za mało światła. Lustro, wiszące naprzeciw okna, lśniło bladą jasnością dnia.
Szpakowaty stanął naprzeciw własnego odbicia, dziwnie matowego, drżącego leciutko jak refleks w wodzie. Spojrzał na Daga przez ramię.
- Na razie musimy się pożegnać.
Dał krok w głąb samego siebie. Obie postacie - realna i odbita - stopiły się w jedną po drugiej stronie tafli. Sekundę potem mężczyzna znikł.
Dag, wyrwany z osłupienia, zaklął i jak wystrzelony rzucił się do przodu. Jego rozcapierzone dłonie uderzyły o chłodne, boleśnie materialne szkło. Lustro znów było pełne tylko pochmurnego nieba.
Szpakowaty przeszedł na drugą stronę - gdziekolwiek to było.
- Niby jakaś cholerna Alicja - skomentował Dag gorzko, relacjonując incydent Orii.
Miał ochotę rąbnąć w lustro pięścią. Dżoude shi, przecież osobiście je zbadał już pierwszego dnia po przybyciu na wyspę! Nic nie odkrył. Dawało się normalnie zdjąć ze ściany, a transwizja pokazywała w jego wnętrzu i w głębi zdobionych ram tylko to, co normalnie powinno się tam znajdować. Mierniki reagowały zupełnie zwyczajnie. Jeśli podejrzewał, że coś jest nie tak, to wyłącznie dlatego, że rozsypane malachitowe bryłki z bransoletki, która przypadkiem pękła Orii w holu, potoczyły się w stronę lustra jak poruszane własną wolą i kierowały się tam za każdym razem, jeśli tylko rzucono je w odległości mniejszej niż dwieście dwadzieścia centymetrów. Poza tę granicę moc lustra nie sięgała.
Dag z ponurą zawziętością usiłował rozpracować zagadkę, daremnie jednak. Nauka i technika, których tu użyto, przekraczały poziom cywilizacji Sol Wangkuo. Co więcej - przekraczały również poziom techniki medyjskiej.
I to dalece.
Skoro tak, kogo reprezentował szpakowaty?