Fabuła filmu jest bardzo infantylna i prostolinijna. Mafia chce położyć łapy na ukrytym w opuszczonej kopalni skarbie – komnacie szmaragdów. Nieświadomi czyhającego pod ziemią zagrożenia (pod postacią wielkich, syfiastych i krwiożerczych karaluchów 3D), wynajmują przewodnika, który pomoże im odnaleźć sekretne pomieszczenie. Kiedy robale dają o sobie znać, bohaterski blond-epigon Indiany Jonesa chce wrócić na powierzchnię do kochającej żonki i dzieciaczków. Ale łotry z francuskiej mafii mają wobec niego inne plany...
Błędów logicznych jest znacznie więcej niż karaluchów, które będą ochoczo pełzać w całej swojej trójwymiarowej krasie po ekranie telewizora (bo do kin tego nikt nie wpuści i raczej nie wpuścił, chyba że w ramach przeglądu najgorszych filmów wszech czasów). Można się na przykład zastanawiać, dlaczego te wszystkie gigantyczne robale nie zdechły przez tyle lat z głodu; jak zdołały wydrążyć tunele w litej skale; dlaczego nie wydostały się ze szmaragdowej komnaty zanim zostały z niej uwolnione, skoro mają takie powalające zdolności; skąd bohaterowie mają laserowe karabiny... I tak dalej. Niespójności wyrastają jak grzyby po deszczu.
I pewnie dałoby się wszystkie te wady puścić w zapomnienie, gdyby przez ekran przewinęło się kilka sekwencji beztroskiego mordu, erotycznych uniesień czy czegoś w tym stylu. Ale niestety. Brutalne sceny pełne są plastikowych kikutów i miotanych szlauchem silosów posoki, które nawet u oddanego wielbiciela "Konwencji Kontrolowanego Kiczu" (w skrócie KKK) wywołają raczej zażenowanie niż satysfakcję. Z lubieżnych obmacywanek i takich tam też nici.
Gry aktorskiej nie stwierdzono.
Stawiam też orzechy przeciwko chilijskim pesos, że reżyser, podczas realizacji, zamiast patrzeć na plan, migdalił się z kierowniczką produkcji. A scenarzysta napisał skrypt na arabskiej klawiaturze, z której nie rozumiał ani znaku.
Ale za to, w ramach przewrotnej pointy, polecam Atak Mega Karaczanów absolutnie każdemu, kto miałby ochotę zrewidować prywatny pogląd na temat najgorszych filmów wszech czasów.