Apokalipsa

Film instruktażowy o tym, jak nie robić filmów katastroficznych

Autor: Ula 'Canela' Kuczyńska

Apokalipsa
Filmy katastroficzne sięgają źródeł kinematografii. Jeden z pierwszych obrazów tego typu to Fire! z 1901 roku. Choć od tego czasu minęło już ponad sto lat, reżyserzy wymyślają coraz to nowe sposoby zabijania miliardów ludzkich istnień w trakcie jednego seansu. Niestety, ilość rzadko idzie w parze z jakością, czego dobrym przykładem jest Apokalipsa w reżyserii Justina Jonesa.

Już pierwsze minuty nie zwiastują niczego dobrego – ani dla bohaterów filmu, ani dla widza. Bez zbędnego wstępu i rozwinięcia akcji, film przechodzi od razu do sedna – burza meteorytów spada z nieba, trafiając w niczego niespodziewających się biwakowiczów i równając z ziemią całe miasto. Sytuacja z godziny na godzinę robi się gorsza - gwałtowne trzęsienia ziemi, tornada, tsunami i zabójcze błyskawice grasują po całym globie. W dodatku, w niewyjaśnionych okolicznościach, znikają ludzie, ulice są pełne opuszczonych samochodów. Zaniepokojony zaistniałą sytuacją strażnik leśny, Jason, oraz jego żona, Ashley, postanawiają pojechać do Los Angeles, aby spotkać się z córką, zanim nastąpi ostateczna zagłada ludzkości. Ashley jest głęboko wierząca. Wie, że Bóg zsyła wszystkie nieszczęścia w jakimś celu. Niestety, jej zdania nie podziela były mąż, co prowokuje kłótnie między nimi. W tym samym czasie, ich córka próbuje uratować siebie i swojego chłopaka przed szalejącym tornadem, przy okazji nawracając go na wiarę w Boga.

Historia dość schematyczna – dwoje ludzi próbuje się przedostać z miejsca A do miejsca B podczas postępującej zagłady planety. Obowiązkowo pojawia się wątek dawno zapomnianej miłości, która niespodziewanie ożywa. Jednak wydaje się, że główne zamierzenie twórców filmu było zupełnie inne. Ten obraz nie miał być jedynie kolejną wizją zagłady naszej planety. Nie został stworzony po to, aby zniewalać efektami specjalnymi, ani po to, aby wypromować kolejnych aktorów na wielkie gwiazdy. Ten film miał mieć przesłanie. Tworząc filmy katastroficzne reżyserzy skupiają się na pokazaniu zagłady świata i wynikającego z tego cierpienia pojedynczych jednostek. W Apokalipsie twórcy poszli o krok dalej i postanowili odpowiedzieć na pytanie "Dlaczego świat musi zginąć?". Odpowiedź miała kryć się w Bogu.

Zawinił przede wszystkim scenarzysta – David Michael Latt – który, pisząc scenariusz do filmu, najwyraźniej za cel postawił sobie nawrócenie widzów na wiarę i to za wszelką cenę. Wina większa leży już tylko w osobach odpowiedzialnych za dobór aktorów (choć "aktor" to zbyt wielkie słowo). Gra ich jest okropna, fatalna, straszna, a chwilami wręcz żenująca. Można odnieść wrażenie, że do produkcji zatrudniono nie żywych ludzi, a zombie niezdolne do pokazywania żadnych emocji. Egzystują, nie przejmując się, że za kilka dni świat przestanie istnieć. Bohaterów filmu do działania popycha kilka linijek scenariusza, a nie uzasadnione decyzje – ich zachowania są sztuczne, nie mają podłoża w wyrażanych w filmie emocjach. W dodatku, jak na film science-fiction, zabrakło w nim jakichkolwiek efektów specjalnych Ślad zaistniałych katastrof zawierał się w krajobrazie, a o nich samych można było dowiedzieć się jedynie z narracji. Cóż, przynajmniej nikt nie może twórcom zarzucić, że zmarnowali miliony dolarów na film, którego nie jest się w stanie obejrzeć bez robienia przerw na głębszy oddech.

Ocena: 2,5/10