Antykwariat: W 80 dni dookoła świata - Juliusz Verne

W 20 lat dookoła Verne'a

Autor: Patryk Cichy

Antykwariat: W 80 dni dookoła świata - Juliusz Verne
W 80 dni dookoła świata zacząłem czytać jakieś dwadzieścia lat temu, ale przerwałem po kilku rozdziałach. Dlaczego? Nie mam pojęcia. To w końcu prawdopodobnie najlepsza powieść Verne'a, jaką czytałem.

__________________


Czym wyróżnia się ta powieść na tle pozostałych znanych mi podróżniczych książek Verne'a (Pięć tygodni w balonie, Z Ziemi na Księżyc, Podróż do wnętrza Ziemi)? Przede wszystkim jest w niej jasno określona fabuła, a nie tylko zapis podróży. Owszem, główną ramą fabularną jest tytułowa eskapada, ale oprócz tego pisarz pokusił się tym razem o jakieś wątki poboczne. Phileas Fogg jest głównym podejrzanym w zuchwałej kradzieży dokonanej tuż przed jego wyjazdem – przez co podróż wygląda jak próba wielkiej ucieczki na drugi koniec świata – a tropem bohatera cały czas podąża detektyw Fix (zastanawiająco podobny do szpiega z Krainy Deszczowców). Dodaje to całej historii znacznego suspensu.

Nie aż tak bardzo udał się natomiast wątek miłosny. W Indiach Fogg poznaje Audę, piękną dziewczynę i świeżo upieczoną wdowę, oraz ratuje ją przed (nomen omen) upieczeniem żywcem. Jej stan cywilny oczywiście nie stoi na przeszkodzie ich nieuchronnej miłości, która rozwija się zgodnie z Verne'owskimi tradycjami – poznają się, czasem zamienią ze sobą słowo, a na końcu książki są już w sobie tacy zakochani. I raczej nie wygląda mi to na próbę pokazania, że miłość przychodzi nie wiadomo kiedy i skąd, po prostu Verne inaczej nie potrafił. Zresztą z taką postacią jak Fogg trudno o przekonywający opis jakichkolwiek ludzkich zachowań.

Phileas Fogg jest bowiem osobą, przy której flegmatyczny Anglik wyglądałby jak dziecko z ADHD. W pierwszych rozdziałach to jego opanowanie i spokój były całkiem imponujące, wydawały się wynikać z ogromnej inteligencji, precyzyjnych przygotowań, wielkiej zaradności w nawet najtrudniejszych sytuacjach. Taka ilustracja porzekadła "los sprzyja przygotowanym". Czym miałby się denerwować, skoro wszystko przewidział, a nieprzewidziane też mu niestraszne, bo umie mu sprostać? Po pewnym czasie jednak miałem go już serdecznie dosyć. W połowie książki zrozumiałem, że Fogg jest po prostu pozbawionym emocji bezdusznym robotem, co musiało zaowocować brakiem osobowości. Miałem ochotę wiwatować, kiedy pod koniec powieści bezceremonialnie zdzielił człowieka w pysk. Jest oczywiście absolutnie szlachetny i wspaniałomyślny, ale na skutek tego uczuciowego dystansu wydaje się, że nic go nie obchodzi. Dlaczegóż więc miałoby obchodzić mnie?

Centralną postacią książki jest jednak służący Fogga, Passepartout, towarzyszący mu przez większość podróży. I bardzo dobrze, opowieść nabiera przez to żwawszej akcji. Ta postać tworzy niemal idealną przeciwwagę dla swego pracodawcy (może zresztą o to chodziło) – chłopak bezustannie pakuje się w jakieś absurdalne perypetie, ciągle o czymś zapomina, coś gubi, daje się każdemu oszukać, właściwie bez przyczyny zataja przed Foggiem kluczowe informacje. Mówiąc krótko: jest idiotą. Niestety brakuje mu dostatecznego wdzięku, aby nie być w tym idiotyzmie irytującym. Jego pan trzyma go przy swoim boku i wybacza absolutnie wszystko chyba tylko dlatego, że jest zbyt zdehumanizowany, żeby normalnie reagować.

W ogóle uważam, że byłoby lepiej dla powieści, gdyby obie te postaci zostały połączone w jedną – zapalonego, energicznego obieżyświata-fajtłapę, który dzięki paradoksalnej zaradności i fartowi jakoś wychodzi z kolejnych opresji i podąża dalej. Mogłoby to zaowocować lepszą konstrukcją dramaturgiczną i większą dawką humoru, który niewątpliwie jest u Verne'a rzeczą istotną – zabawne reakcje bohaterów w kolejnych, często niewesołych perypetiach rozładowują napięcie i podtrzymują w czytelniku ducha radosnej przygody. Jest tego trochę w książce, na przykład już na początku podróży Passepartout stwierdza, że zapomniał zgasić lampkę gazową w swoim pokoju, przez co ma motywację, by się śpieszyć; gaz cały czas pali się na jego koszt. Jest to zabawne i zarazem z miejsca nadaje powieści szybki rytm. Chciałbym jednak, żeby było tego więcej. Podróżujący razem robot i idiota po prostu nie mają takiej siły.

O Audzie nawet nie chce się szerzej wspominać – ona jeno piękna, wdzięczna i zakochana. I mało gada (jakiś szowinistyczny ideał?). To już detektyw Fix jest od niej znacznie ciekawszy. Pełni w książce funkcję postaci negatywnej, ale wykonuje swoją pracę i trudno go za to winić. Jest też nieco diaboliczny, a w jednym rozdziale nawet nakłania Passepartout do zażywania narkotyków.

Wszystkie słabości nie psują jednak naprawdę dobrej zabawy z lektury. Verne miał na tyle dobry styl, że takie braki zostały zepchnięte na dalszy plan, tworząc dzieło bardzo ciekawe, a czasami wręcz porywające. Akcja jest wartka (zwłaszcza pod koniec, gdy zbliżamy się do rozstrzygnięcia zakładu, książka pędzi już na łeb na szyję niemal do ostatniej strony), komplikacje związane z komunikacją potrafią zaskoczyć (najbardziej podobał mi się sposób na rozwiązanie braku opału na parostatku – brawo!), ciągle zmieniające się, egzotyczne scenerie zapewniają tłu świeżość (choć pisarz popełnił podobno pewne błędy w geografii). To po prostu świetna powieść przygodowa, którą czyta się dla szczerej przyjemności, a nie z obowiązku, "bo to klasyka przecież". Skądinąd klasykę znamy często z adaptacji, a w takich sytuacjach pierwowzór nierzadko okazuje się rozczarowaniem. Na szczęście nie tym razem.

Teraz czekają na mnie na półce dwie kolejne książki Juliusza Verne'a: 20 000 mil podmorskiej żeglugi i Piętnastoletni kapitan. Choć może trudno sobie to wyobrazić, zacząłem je czytać ze dwadzieścia lat temu. I poprzestałem na pierwszych dwóch rozdziałach.