» Imprezy komiksowe » Relacje » Angouleme 2008

Angouleme 2008


wersja do druku
Redakcja: Maciej 'Repek' Reputakowski
Ilustracje: Piotr Kasiński

Angouleme 2008
Mój pierwszy raz

Do wyjazdu do Angouleme przymierzałem się kilka razy, ale zawsze pojawiały się jakieś przeszkody, które mi to uniemożliwiały. Tym razem wszystko poszło jak należy.
Podróż zajęła całą środę 23 stycznia: autobus do Warszawy, potem samolot do Paryża i na końcu TGV do Angouleme (tym ostatnim przejazd ze specjalną zniżką dla osób akredytowanych na festiwal!). Nocleg u osoby już wcześniej sprawdzonej przez polskie ekipy jeżdżące do Angouleme – do dyspozycji trzy pokoje, kuchnia i łazienka. Na siedem osób w sam raz (w sumie naliczyłem siedemnaście osób z Polski, które wybrały się do Francji – oczywiście tych, które spotkałem i wliczając siebie).

Kolejne trzy dni to uczta dla wzroku i ducha. Euforia przeplatająca się z zazdrością i smutkiem, że tak u nas nie ma i pewnie nie będzie. Niemal każdy zakątek Angouleme oddycha komiksem. Festiwal dzieje się w kilkunastu, a może nawet w kilkudziesięciu punktach miasta. Już sam wystrój ulic i sklepów robi wrażenie. Prawie każda witryna, czy to cukierni, czy stomatologa czy agencji ubezpieczeniowej, przystrojona jest w coś komiksowego – figurki, albumy komiksowe, wydruki plansz, plakaty. Nad ulicami dekoracje. Niemal na każdym kroku drogowskazy kierujące do kolejnych miejsc oferujących festiwalowe atrakcje. Ścisłe centrum miasta oplecione radiowęzłem – a tam muzyczka, wywiady z artystami oraz informacje o tym, co ciekawego w programie. Robi wrażenie!


Finanse i organizacja

Nie da się ukryć – podstawa festiwalu w Angouleme to pieniądz. Zarówno ten wydany na organizację, ten zarobiony przez organizatorów, jak i ten wydany przez uczestników oraz zarobiony przez wydawców. Jest też ten zarobiony przez restauratorów i hotelarzy. A że do Angouleme zjeżdża około dwustu tysięcy osób, obrót idzie w miliony euro. Niechby tylko połowa z uczestników kupiła karnety na całą imprezę za 23 euro... Pamiętać też trzeba, że w imprezie finansowo biorą udział państwo oraz miasto Angouleme. I bogaci sponsorzy. Z lokalnej komunikacji korzysta się za bodajże połowę ceny. Oprócz tego po mieście jeżdżą darmowe festiwalowe autobusy. Osoby akredytowane mogą przemieszczać się najnowszymi modelami citroena, też za darmo (wystarczy stawić się w punkcie dyspozytorskim, chwilę poczekać i jedziemy w żądane miejsce, siedząc w skórzanym fotelu klimatyzowanej limuzyny).

Organizacyjnie właściwie nie sposób zarzucić czegokolwiek twórcom festiwalu. Internetowe akredytacje, z przesłaniem wejściówek do Polski. Świetnie przygotowane biuro prasowe, podobnie jak biuro festiwalowe, zlokalizowane w miejskim ratuszu. Doskonały system informacji. Znakomicie wyposażone sale warsztatowe (rysunki tworzone przez prowadzącego zajęcia kamera przekazuje na telebimy). I można tak wymieniać bez końca. Pocieszające jest w tym wszystkim jedno – w Łodzi wszystko przed nami...


Byki, wystawy, gadżety

Oczywiście, najwięcej ludzi przewija się przez wielkopowierzchniowe namioty targowe. Dwa największe to "des bulles", czyli "byki". Wewnątrz świetnie zaaranżowane stoiska Castermana, Dargaud, Glenat, Dupuis, Delcourt czy Soleil, z księgarniami wypełnionymi nowościami, vip-roomami oraz wyznaczonymi miejscami dla autorów rozdających autografy. O ile w dni przeznaczone dla profesjonalistów przez namioty dało się w miarę spokojnie przejść, o tyle w te otwarte dla szerokiej publiczności ścisk panował ogromny. W kolejkach po autografy wszystkie możliwe pokolenia – od kilkulatków po sędziwe staruszki.

Swoje namioty miały wydawnictwa alternatywne. W jednym te trochę większe (m.in. L'Association), w drugim mocno undergroundowe. Namiot "para BD" przeznaczony był dla miłośników wszelkiej maści gadżetów, figurek, druków, plakatów (i tu zrobiłem najwięcej zakupów nabywając np. "wieczny" kalendarz z ilustracjami z serii XIII czy figurki z Kida Paddle dla syna). Kilka namiotów spełniało role wystawowe i warsztatowe. Osobny miały młode talenty, osobny dzieci. Swój namiot otrzymał komiks chiński (gość specjalny tegorocznego festiwalu). Ale namioty to nie wszystko. W jednym z budynków zorganizowano "Manga Building" ze stoiskami i przestrzenią warsztatową. W innych można było zwiedzać świetnie przygotowane wystawy, m.in. Toppiego w starej fabryce papieru, twórców argentyńskich w Narodowym Centrum Komiksu czy Moebiusa w katedrze. Osobna sprawa to plenerowe ekspozycje w różnych częściach miasta poświęcone Smerfom, obchodzącym swoje pięćdziesięciolecie.


Różnica nie do przeskoczenia

Nie sposób dokładnie obejrzeć wszystkich atrakcji festiwalowych, nawet w cztery dni. A zwłaszcza wtedy, gdy jest się tam pierwszy raz. Więc i w mojej krótkiej relacji nie ma wielu rzeczy (chociażby listy nagrodzonych czy kilku zdań o gali wręczenia nagród, ale po prostu tam nie dotarłem). Łódzka impreza jest mikronem tego, co dzieje się w Angouleme. I ta różnica jest pewnie nie do przeskoczenia. Od francuskich kolegów różnimy się jednak tym, że spotkania z autorami zajmują u nas dużo ważniejsze miejsce w programie. W Angouleme trzeba jednak bywać, zwłaszcza, jak się robi komiksową imprezę i chce się ją rozwijać.

Powrót z Angouleme przypada na 27 stycznia. Podróż również całodobowa (TGV, samolot, autokar), z wymarzonym metalowym pinem XIII wpiętym w klapę kurtki.

Piotr Kasiński - organizator Międzynarodowego Festiwalu Komiksu w Łodzi




Salon 2008 - Kilka uwag o Festiwalu Komiksu w Angoulême

Można zadać pytanie, co powiedziałby (a raczej napisałby) o Festiwalu Komiksu w Angoulême Baudelaire – sardoniczny kronikarz życia Salonów w czasach, gdy dzieła takie, jak proto-komiksowe Dzieje Świętej Rusi (1854) Gustawa Doré, zaliczano jeszcze do artystycznej awangardy. Nie wspominam nazwiska znakomitego pisarza bez powodu (do jego sławnych sprawozdań nawiązuje tytuł niniejszej subiektywnej "relacji"); wiele wskazuje na to, że Angoulême było i jest nowym (raczej konserwatywnym) francuskim Salonem – w "egalitarnym", co prawda, wydaniu – z własnym "salonem niezależnych", konkursem głównym i Jury, w swych osądach przyznającym prymat – jak to w Salonie niegdyś bywało – kryterium warsztatowemu i zręcznie konstruowanej literackiej anegdocie (czego dużo trudniej dopatrzyć się w aktualnych dokonaniach sztuki "czystej").

Uprzedzając ewentualne nieporozumienia, chciałbym zaznaczyć, iż dokonuję tego porównania w równej mierze ironicznie, co z pewną nostalgią – a nawet uznaniem dla festiwalowego rozmachu.

Jednak, choć nie zwykłem czynić różnicy między komiksem a "sztuką" – nawet w wypadku pewnych prac oferujących niewiele więcej ponad solidne rzemiosło – muszę przyznać, opierając się na przykładzie tego typu imprezy, iż (delikatnie rzecz ujmując) nie każdy dobry interes bazuje na dobrym produkcie. Pomijając nieco "mityczny" (podbudowany nostalgią) wymiar, jakiego z czasem nabrał dla wtajemniczonych Festiwal, nie należy zapominać, iż Angoulême to przede wszystkim targi, skoncentrowane wokół konfrontacji trzech rynkowych potęg (a co za tym idzie trzech dominujących estetyk i "filozofii" komiksu): amerykańskiej (comics), japońskiej (mangas) i frankofońskiej (bandes dessinées); "reguły gry" w tym wypadku wyznaczają, rzecz jasna, gospodarze.


Eklektyzm

Na wstępie chciałbym poświęcić kilka słów "dekoracji" targów, a więc kontekstom, w jakich komiks objawiał się festiwalowym widzom (z jednej strony po prostu klientom, z drugiej – "pielgrzymom" odwiedzającym miejsce kultu).

Podczas wizyty w Angoulême nie sposób oprzeć się wrażeniu, iż komiks dosłownie "zainfekował" to średniej wielkości miasto, zaś wytworzona przez Festiwal aura towarzyszy jego mieszkańcom długo po tym, jak z jego ulic znikną rozstawione w centralnych punktach charakterystyczne namioty, wyznaczające topografię jednej z najważniejszych tego typu imprez w Europie. Na czas Festiwalu niemal wszystkie sklepowe wystawy przeradzają się w pełne okolicznościowych gadżetów ekspozycje, służące utrwaleniu komiksowej manii (zyskującej we Francji rangę narodowej tradycji); po zakończeniu „świątecznych” obchodów, rolę tę przejmują natchnięte komiksową weną, ubarwiające miejską przestrzeń murale (czasem przyjmujące formę iluzjonistycznych gier). Jako swoisty pomnik mariażu "tradycji" z "nowoczesnością", funkcjonuje eklektyczny budynek Centrum Komiksu w Angoulême, łączący średniowieczne mury z futurystycznymi kaskadami szkła i stali. Wszystkie te (i pozostałe) elementy, współtworzące niepowtarzalny nastrój Festiwalu, stanowią oczywiście część przemyślanej, całościowej strategii promocyjnej, której – jak się zdaje – brakuje większości rodzimych przedsięwzięć związanych z kulturą.

Nieco mniej owocne – w moim odczuciu – starania podjęto, aranżując cykl retrospektywnych wystaw, upamiętniających "kamienie milowe" komiksowej historii. Niewątpliwie interesujący zamysł, jaki legł u podstaw prezentacji Miast przyszłości (zmierzającej do archiwizacji ewoluujących na przestrzeni lat, futurologicznych wyobrażeń w komiksie), okazał się mieć znaczenie drugorzędne wobec demonstracji nowinek technicznych: wędrującego po sali i nadzwyczaj gadatliwego robota oraz rysunków "lewitujących" na sprężynach w specjalnych gablotach, imitujących okna latającego spodka. Do bardziej kontrowersyjnych rozwiązań zaliczyć można również pomysł prezentacji prac trzydziestu pięciu laureatów Grand Prix Festiwalu w formie wideoinstalacji autorstwa Benoît Peetersa.

We wnętrzach Centrum Komiksu legendarny rysownik José Muñoz (twórca postaci Alack Sinnera) podjął – jako kurator i eksponent – ambitny rekonesans w poszukiwaniu źródeł własnej twórczości, przygotowując subiektywny, retrospektywny przegląd ponad dwóch tysięcy rysunków – historycznych dokonań argentyńskiego środowiska komiksowego, stanowiącego na kulturalnej mapie Ameryki Południowej swoisty fenomen; osobną "działkę" stanowią ślady działalności związanych z Argentyną Włochów: akwarele Hugo Pratta i nieznane wcześniej w Europie prace Alberta Breccii. Szkoda (nie umniejszając wysokiej wartości artystycznej i merytorycznej ekspozycji), że niejednokrotnie nad zgromadzonym materiałem górę brała nieco kiczowata oprawa scenograficzna, odwołująca się do stereotypowych wyobrażeń o latynoamerykańskiej kulturze.


Toppi na topie

Jednak na mojej prywatnej mapie festiwalowych ekspozycji najważniejsze miejsce zajmuje prosta i bezpretensjonalna wystawa Sergio Toppiego, którego dokonania – jak, zdaje się, uznali organizatorzy – nie wymagają żadnych zabiegów "upiększających". Łącząc swobodę kreski z bogactwem detalu i charakterystycznym dla niego pietyzmem w przedstawieniach zróżnicowanych typów etnicznych, Włoch twórczo przetworzył i "ożywił" popularną na przełomie XIX i XX stulecia estetykę Art Nouveau; w swych klasycznych pracach (Blues, Myetzko) ujawnił również umiejętność kreowania oryginalnych scenerii, opartych na hybrydalnym współistnieniu przestarzałej, secesyjnie rozbuchanej technologii i archaicznego rzemiosła z dekoracyjnymi formami natury.

Niewątpliwy rarytas dla komiksowych zbieraczy stanowiła dostępna przy okazji wystawy limitowana seria graficznych reprodukcji wybranych prac Toppiego; podobne atrakcje oferowano w Angoulême również fanom Hugo Pratta i Corto Maltese, któremu poświęcono nawet specjalny, tematyczny sklep w centrum miasta.


Obfitość i braki

Jeśli chodzi o wydawnicze aktualności, należy zaznaczyć, iż pomimo przewagi produkcji stricte komercyjnej, oferta komiksowa Festiwalu obejmuje pełen wachlarz pozycji – od hiperrealizmu, poprzez fantastykę, aż do abstrakcji; oceniając tak obfitą i zróżnicowaną zarazem "produkcję", trudno byłoby pokusić się o jakąkolwiek generalizację.

Pewne braki zauważyć można jedynie w dziedzinie krótkich form komiksowych (najliczniejszą ich reprezentację – w formie antologii – oferowały wydawnictwa niezależne) i rysunkowej satyry; wyraźny natomiast urodzaj odnotować należy, jeśli chodzi o ironiczne podsumowania prezydentury Sarkozy’ego. Najbardziej jednak znaczące dla mnie "prywatne" odkrycia poczyniłem na marginesie festiwalowego zgiełku – w niewielkiej księgarni Centrum Komiksu, do której powracałem kilkakrotnie, łamiąc powzięte zawczasu postanowienie o finansowej wstrzemięźliwości.

Zwycięzcy duzi i mali

Abstrahując od rzeczywistego konkursu (FAUVE D'OR otrzymał Australijczyk Shaun-Tan), w moim odczuciu nieformalnym "zwycięzcą" Festiwalu był Martin Vaughn-James, którego nieco zapomniane dzieło (Klatka, 1975), odnalezione na sklepowej półce, nigdy zapewne nie miałoby szans na wygraną w tego rodzaju komiksowym współzawodnictwie. Ta szczególna nouveau Roman Anglika stanowi cykl wspartych literackim komentarzem ilustracji, ujawniających "jedynie" ruchy obiektów, wypełniających opustoszałe przestrzenie architektoniczne; nieprzypadkowo "wtajemniczeni" od razu zauważyli pokrewieństwo Klatki z Hikikomori.

Wyprawa do Angoulême przypomniała mi również o istnieniu formuł wydawniczych (obecnych w obrębie zachodniego rynku komiksowego a praktycznie niespotykanych w Polsce), takich jak książkowe edycje storyboardów filmowych lub afabularne albumy rysunkowe, zacierające i tak problematyczną granicę między komiksem a "sztuką czystą". W przekraczaniu gatunkowych barier celowali, rzecz jasna, wydawcy niezależni, jednak obok budzących szacunek dokonań weteranów independent BD, takich jak L'Association, Atrabile, Mosquito, Coconino Press, Buena Ventura Press, Fremok czy Futuropolis, w oczy rzucał się (eufemistycznie rzecz ujmując) brak kompleksów towarzyszących wielu autorom i pomniejszym wydawcom komiksu niezależnego, których produkty niewiele odbiegały od poziomu pierwszych polskich art-zine'ów; dominantę tego rodzaju produkcji stanowiła początkowo "świeża", ale drażniąca w nadmiarze charakterystyczna "chropawa" maniera podziemnego mainstreamu.


Do boju Polsko?

Dość zaskakujący w kontekście tak znaczącej imprezy wydaje mi się brak – przynajmniej w wersji independent – polskiego stoiska, a trudno oprzeć się wrażeniu, iż oficjalnych form promocji nie zastąpią żadne, choćby nawet skuteczne, "partyzanckie" działania i zakulisowe negocjacje. Pomijam nawet fakt, iż tego rodzaju przedsięwzięcie wymagałoby z pewnością przygotowania specjalnych edycji komiksów w języku francuskim; nie bez przyczyny jeden z najbardziej uciążliwych aspektów imprezy stanowiła widoczna u obsługi faktyczna (a może udatnie symulowana) nieznajomość języka angielskiego, dostrzegalna (i paraliżująca pewne działania) nawet w festiwalowym biurze.

Abstrahując od tego rodzaju "technicznych" problemów, warto zwrócić uwagę, iż choć może niewielu u nas "profesjonalistów" w zachodnim (i mocno ambiwalentnym) znaczeniu tego słowa, trudno odmówić polskiemu środowisku dużego potencjału (ciągle jednak – mam wrażenie – hamowanego przez najróżniejsze, a tak typowe dla naszej mentalności kompleksy). Myślę, że załamywanie rąk nad brakiem dynamizmu komercyjnego obiegu komiksów w Polsce jest bezzasadne, zwłaszcza w sytuacji, gdy na rodzimym gruncie ta forma twórczości wciąż zasługuje na paradoksalne miano "nowej tradycji"; nie bez znaczenia pozostaje uwarunkowana historycznie izolacja polskiego komiksu, który w ciągu ostatnich dwóch dekad w bólach "rodził się na nowo".

Z czym do ludzi

Nie od dziś rodzimi autorzy przejawiają tajoną (i nieco "oswojoną" wobec faktycznych lub domniemanych oczekiwań odbiorców) skłonność do eksperymentów, znajdującą ujście w kreacji surrealnych, hermetycznych rzeczywistości, od Mikropolis Gawronkiewicza i Wojdy, aż po Hydriolę Sieńczyka; stopniowo również, w ciągu ostatniej dekady, postępuje zbliżenie komiksu i sztuki (głównie malarstwa) związanej z "obiegiem" galeryjnym – stało się to możliwe w pewnym stopniu dzięki dokonaniom eks-członków Grupy Ładnie (vide głośny ostatnio "dialog" Sasnala z Mausem Spiegelmana).

Choć daleki jestem od gloryfikacji rodzimej sceny komiksowej, żywię przekonanie, iż siłą polskich twórców (i – na szczęście – nie tylko ich) jest oryginalność, co łatwo potwierdzić, obserwując europejskie "salony" komiksowe, pełne wytworów w równej mierze solidnych, co przewidywalnych. Niejednokrotnie zresztą (choć raczej incydentalnie) dostrzegano na rynku franko-belgijskim również mniej konwencjonalne dzieła polskich autorów, czego przykładem mogą być zarówno pełne surrealistycznego humoru prace Tadeusza Baranowskiego, jak i wydany niedawno we Francji Achtung Zelig Gawronkiewicza i Rosińskiego.


Wiele o rozpowszechnionym w świecie wizerunku polskiego rynku komiksowego mówi krótka wymiana zdań z "przyłapanym" w romańskiej katedrze Moebiusem, który nie krył zaskoczenia wobec faktu, iż jego twórczość jest znana (sic!), a nawet ceniona (!) w nadwiślańskim kraju. Obserwując jednak optymizm i energię, z jaką przedstawiciele łódzkiego festiwalu zabiegają o zainteresowanie takich guru europejskiego komiksu jak Jean Giraud czy Enki Bilal, można żywić nadzieję, iż kiedyś (choć może nieprędko) doczekamy się polskiego Angoulême...

Jakub Woynarowski - zdobywca Grand Prix Międzynarodowego Festiwalu Komiksu w Łodzi za komiks Hikikomori




Wszystkie śródtytuły pochodzą od redakcji



Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę



Czytaj również

Komentarze


Jeszcze nikt nie dodał komentarza.

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.