Chłopcze, miałem szczęście przyjść na świat w rodzinie zamożnej i cieszącej się szacunkiem, a szacunek w Bardanii jest wszystkim. Mój ród należał do klanu Dorna, jednego z największych w Dervah. Dzieciństwo upłynęło mi spokojnie. Nigdy nie zaznałem głodu ani chłodu. Matka dbała o mnie, była mi zawsze najlepszą przyjaciółką i opiekunką.
Nigdy też nie poznałem piękniejszej kobiety. Miała długie, sięgające pasa złote włosy. A gdy patrzyła na mnie swymi wielkimi, szarymi oczami wiedziałem, że mnie kocha i że jestem całym jej światem.
Ojca nie pamiętam, umarł zaraz po moim urodzeniu podczas napadu na nordyjskich kupców. Ludzie mówili, że nikt tak jak on nie umiał snuć długich, pięknych opowieści o historii gór. Nie był wojownikiem, jednak zawsze odpowiadał na wezwanie ojczyzny. Tak to już z nami jest – żyjemy marzeniem o wolnej Bardanii i o to marzenie przelewamy krew. Nie zrozumiesz tego nigdy.
Ale, miałem mówić o sobie. Matka bardzo bała się o moje zdrowie. Po prawdzie, mimo wszytskich swych zalet, bywała nadopiekuńcza i zbyt bojąca. Nie chciała mnie wypuszczać z dziadkiem w góry. Nie mogłem bawić się normalnie z dziećmi ze wsi. Bała się, że wpadnę do studni , że zachoruję, że przysypie mnie lawina. Inne dzieci brały mnie za dziwaka.
Miałem tylko jednego towarzysza, tylko jedną, poza matką i dziadem, osobę, z którą mogłem rozmawiać. Albert.
Alberta nie lubił nikt z mieszkańców naszego sioła, ponieważ był uchodźcą z Ragady, a Ragadańczyk to znaczy morderca. Był starszy ode mnie o pięć lat. Pamiętam, jak razem chodziliśmy na ryby. To on nauczył mnie jak robić wędki. Był w tym dobry. Lubiłem słuchać jego głosu, stanowczego, a zarazem bardzo uspokajającego. Gdy opowiadał o stworach z Valdoru robiło mi się duszno z obawy, że bestie są gdzieś blisko, że czają się w ukryciu, gotowe w każdej chwili zaatakować. Mówił też o pięknie Ragady, o wysokich klifach i obsypanych kwieciem łąkach, nigdy jednak nie wspomniał o toczącym jego kraj raku – o wojnie. Uwielbiałem go nie tylko dla tych opowieści. Albert również pięknie śpiewał i choć nie rozumiałem słów pieśni, zawsze gdy ich słuchałem łzy napływały mi do oczu.
Chłopcze, Albert był dla mnie jak starszy brat. Karcił za głupie zachowanie, ale chwalił za sukcesy. Moja matka go lubiła, ponieważ w jej oczach był solidnym i miłym chłopcem. Czasami zapraszała go na posiłki. Natomiast mój dziad nie bardzo ufał Albertowi. Słyszałem jak kiedyś powiedział do matki, żeby uważała kogo zaprasza do domu. Te słowa bardzo mnie dotknęły.
Pamiętam, jak pewnego dnia wybraliśmy się do lasu. Albert wziął strzelbę od cieśli, u którego był czeladnikiem. Zabrał ją bez pytania o zgodę – do dziś nie wiem czemu. Jednak wtedy emocje wzięły górę nad rozsądkiem - byliśmy podekscytowani tym, że upolujemy jakieś zwierzę. Albert zaproponował, żebyśmy poszli głębiej w las, tam, gdzie nigdy wcześniej się nie zapuszczaliśmy. Zgodziłem się, choć od razu przypomniały mi się opowieści o deviria. Bałem się, że wpadniemy na jakąś jaskinię, z której wypełzną potwory. Każdy dźwięk, każdy szelest gałęzi pod naszymi stopami przeszywał mnie strachem.
Po jakimś czasie doszliśmy do polanki w środku lasu. Było pięknie, nad nami rozpościerało się błękitne niebo. Wszystkie obawy minęły jak ręką odjął. Nagle pobliskie krzaki zaczęły się ruszać. Rozległ się groźny ryk czegoś dużego, czegoś, co zbliżało się do nas z wielką prędkością. Nie zauważyłem, kiedy Albert wystrzelił. Usłyszałem cichy skowyt, a potem wszystko zamarło. Bałem się poruszyć, jednak mój towarzysz chciał zobaczyć co było w tych krzakach. Nie słuchał, kiedym go błagał, byśmy jak najszybciej uciekli. Skierował się w stronę zarośli. Odległość jaka nas od nich dzieliła nie była duża. Albert zacisnął pięść na rękojeści krótkiego noża tkwiącego w pochwie za jego pasem. Szedł powoli, jakby spodziewał się ujrzeć deviria. Niestety, to nie był sługa Ciemności. Albert zabił myśliwskiego ogara należącego do starszego wioski, Jorica.
Los strasznie z nas zadrwił – nim zdążyliśmy się otrząsnąć, na polanę wbiegł Joric z pachołkami. Jak i my, postanowili wybrać się tego dnia na polowanie. Niech będą przeklęte wyroki Jedynego! Gdy starszy dostrzegł ciało ogara, jego oczy zapłonęły gniewem. -Kto to zrobił? Widząc bladą, wykrzywioną w grymasie strachu twarz młodego Alberta, bez zastanowienia krzyknąłem: -Ja, to ja go zabiłem. Pies rzucił się na nas – skłamałem. Odpowiedział: -Pożałujesz tego, odmieńcu. Pożałujesz. Mówiąc to, uśmiechnął się dziwnie. Byłem tak przerażony, że nie zwróciłem uwagi na ten uśmiech – szyderczy i pełen satysfakcji. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, jak podli mogą być ludzie...
Było tak, jak powiedział. O kradzież strzelby oskarżono mnie. Wychłostano mnie na oczach wszystkich mieszkańców wsi, także matki i dziadka. Okryłem rodzinę wstydem, a ta świadomość paliła mocniej niż tnący skórę rzemienny pas. Pamiętam smutek w oczach matki i gniew w oczach jej ojca. Na Jedynego, jaka ona była smutna. Jaka... rozczarowana...
Mówisz, że ukarano nas za szczeniacki wybryk? Tak, masz rację. Choć wtedy o tym nie myślałem, dziś wiem, że starszy wioski nienawidził mego dziadka. Za co? To bardzo proste – ojciec mojej matki, stary Angus, zawsze cieszył się wielkim autorytetem. To do niego ludzie przychodzili po radę, to jemu zwierzali się z największych tajemnic. Poza tym, dziadek był bogatszy od starszego wioski. Upokarzając jego wnuka, Joric uderzył w Angusa. Pamiętasz, jak mówiłem, że dla Bardańczyka najważniejszy jest szacunek? To wydarzenie przyczyniło się do obalenia autorytetu dziadka. Starszy wioski mógł rządzić po swojemu nie bacząc na sprzeciwy dziadka. Mógł być wyrocznią, mógł mieć największy udział w zyskach z rabunku. Tacy są ludzie.
Tego dnia moje dzieciństwo dobiegło końca. A dorosłość, jak to ma w zwyczaju, bardzo szybko się o mnie upomniała...
Znasz to stare gordyjskie porzekadło: miłe złego początki? Gord? A skąd mam wiedzieć co to? Znasz czy nie? Wszystko jedno. W każdym bądź razie tak było w moim przypadku. Następnego dnia po tym, jak wymierzono mi karę, dziadek wziął mnie pod opiekę. Był starszym człowiekiem, lecz cieszył się wielką siłą i sprawnością zarówno ciała i umysłu. Jak wiesz na imię miał Angus. Angus Hryndal. Należał do klanu Dorna. Mimo wszystkich jego zalet, z chwilą gdy stał się moim opiekunem nastały dla mnie trudne czasy. Za każdy błąd byłem bezlitośnie karany. Dziadek nie wybaczał żadnej pomyłki, nie tolerował niedbalstwa i wymagał bezwzględnego posłuszeństwa. Mimo wszystko czułem, że pod jego czujnym okiem staję się mężczyzną – dlatego tak miło wspominam tamten okres.
Oddając staremu Angusowi sprawiedliwość, muszę wyznać, że nigdy nie brałem w skórę bez powodu. Choć te powody mogły wydawać się błahe – na przykład nie dość dokładnie przeczyszczony muszkiet. Lecz podczas walki mogłoby mnie to kosztować zacięcie broni, a to kwestia życia i śmierci. To właśnie dziadek nauczył mnie dbać o broń. Wpoił mi też nienawiść do zaborców, przede wszystkim do Eliarczyków i Nordów. Przez nich stracił swoją ojcowiznę, ja zaś straciłem ojca – o tym jednak nigdy nie rozmawialiśmy.
Dziadek lubił opowiadać historie o zamierzchłych czasach. Kiedyś spytałem go o miecz, który zawsze nosił ze sobą. Zmierzył mnie wzrokiem od stóp do głów, po czym – odchrząknąwszy swoim zwyczajem – podjął opowieść, jedną z najbliższych mojemu sercu. „Kiedyś, w czasach, w których liczyła się sprawność ciała i umysłu, a nie zdrada i intryga, żył człowiek wielkich zalet, nasz najznamienitszy przodek - Faergus. Był dzielnym mężczyzną, który nigdy nie unikał walki, jeśli toczona była w słusznej sprawie, oko w oko z wrogiem. Był też człowiekiem honoru. Pewnego dnia, gdy wracał do swej chaty, spotkał rycerza, jak się później okazało - Karyjczyka. Wojownik wyglądał dostojnie, emanował siłą i dumą. I nawet liczne rany na jego ciele nie odebrały mu godności, którą nasz świetny antenat często później przywoływał za wzór. Faergus zabrał go ze sobą, opatrzył i opiekował się nim, choć sam nie był karianinem. Niestety, Karyjczyk zmarł kilka dni później z upływu krwi. Nim jednak powierzył swego ducha Jedynemu, wymamrotał: - Choćeś podłego stanu, zachowałeś się honorowo. Weź ode mnie ten oto miecz, symbol potęgi prawdziwej wiary, któren poświęcon był przez naszego ojca na ziemi, papieża Saoloma. Używaj go mądrze a sprawiedliwie. - Niech tak się stanie – miał odpowiedzieć Faergus. Od tej pory miecz przechodził z ojca na syna, pozostając w naszym rodzie od setek lat.”
Widziałem, że – mimo początkowej niechęci – dziad chciał mi zastąpić ojca, którego nigdy nie znałem. Wydawało mi się, że z czasem wybaczył mi to, co wydarzyło się tamtego feralnego dnia w lesie. Żałuję, lecz nigdy nie powiedział mi tego wprost, a ja nigdy nie zdobyłem się na odwagę, by o to zapytać.
Jakkolwiek było, czas spędzony z dziadkiem w górach uczynił ze mnie mężczyznę, Bardańczyka. Podczas niezliczonych wędrówek poznałem piękno Dervah – ziemi przodków. Mojej ziemi. Nauczyłem się – bo tego trzeba się nauczyć – szacunku do każdego kamienia, każdego drzewa, każdego źdźbła trawy. W Bardanii mówi się, że jeśli miłujesz góry, w potrzebie przyjdą ci z pomocą ich duchy. Aaa, przyjacielu, niedługo trzeba mi umierać. Nie traćmy czasu na dysputy o wierze! No dobrze już, dobrze, wcale się nie unoszę.
Pytasz co z Albertem? Już mówię. Gdy ja wędrowałem po lasach i górach, Albert dalej pracował jako pomocnik cieśli. Jako, że nie należał do klanu, nie mógł brać udziału w wyprawach na zaborców. Albert nie miał dla mnie tyle czasu co kiedyś. Był zajęty pracą. Lecz zawsze czuł wdzięczność za to, że go wtedy uratowałem. Normalna rzecz, w końcu to mój przyjaciel. Ech...
Pewnego dnia, późną jesienią, wyprawiłem się na polowanie. Albert zgodził się być mi towarzyszem. Gdy, obładowani dziczyzną wracaliśmy do domu, zauważyłem łunę nad drzewami. Pobiegliśmy pędem do wioski. Na ratunek było już jednak za późno... Wszędzie leżeli pozabijani ludzie. Ziemia pod naszymi stopami była mokra od krwi. Chwiejnym krokiem skierowałem się w stronę chaty. Wydaje mi się, że już wtedy wiedziałem... Dziadek zginął na progu. Miał rozcięte gardło, a na jego twarzy odmalował się grymas niepomiernego zdziwienia. Był bez broni. Świnie nie dały mu szansy obrony! Matka leżała w głównej izbie. Z obnażonych piersi sterczał sztylet o prostej, prymitywnej wręcz rękojeści. Starałem się nie patrzeć na rozchylone nogi i rozdartą spódnicę. Na twarzy miała zaschniętą krew. Wytrzeszczone oczy były szkliste niczym tafla lodu skuwająca wody jeziora. Mogłem się tylko domyślać jaki ból przeżyła, nim objęły ją miłosierne ramiona śmierci. Nie potrafiłem oderwać od niej wzroku.
Dopiero dźwięk dochodzący z sąsiedniej izby wyrwał mnie z otępienia. Na ścianie, tuż nad kominkiem, ujrzałem miecz Faergusa. O dziwo nikt go nie ukradł. Pociągnąłem za obwiązaną rzemieniami rękojeść. Szeroka klinga z sykiem przecięła powietrze, gdy wykonałem próbne cięcie – jedno, potem drugie. Beznamiętnie otworzyłem drzwi do sąsiedniej izby. Dostrzegłem człowieka, który rozrzucał rzeczy mojej matki na wszystkie strony. Coś do niego powiedziałem, lecz teraz tego nie pamiętam. To nie istotne. Odwrócił się w moją stronę. Dostrzegłem strach w jego oczach. On wiedział, wiedział prędzej niż ja. Miał tylko nóż. Podszedłem do niego z wyciągniętym mieczem. Chciał uciec, a jedyna droga na zewnątrz znajdowała się za moimi plecami. Zbój wykonał niezdarny zamach. Nie trafił. Uderzyłem wolno, znacząc końcem klingi długi łuk. Miecz spadł na rękę, w której mój adwersarz dzierżył nóż. Zgrzytnęła kość. Obcięty strzęp ciała potoczył się po podłodze. Trysnęła krew. Pamiętam, że zbój krzyczał jak opętany. Krzyczał, kiedy obcinałem mu drugą dłoń, a później stopy i uszy. I nos, nos też mu odjąłem. Nim umarł, złorzeczył swej matce, że wydała go na świat. Tak miało być, tak chciałem. Miał cierpieć. I cierpiał.
Wtedy po raz pierwszy odebrałem życie, jednak jeszcze to do mnie nie dotarło.
Gdy skończyłem oprawiać łotra, Albert kazał mi zabrać swoje rzeczy. Bezwolnie słuchałem jego rozkazów. Wziąłem miecz i wyszedłem na zewnątrz. Po prostu wyszedłem, nie oglądając się za siebie. Mój towarzysz obawiał się pościgu, więc uciekliśmy w góry. Choć chciałem wrócić do domu, pochować najbliższych, Albert był nieprzejednany. I, oczywiście, miał rację. A w górach udało mi się odzyskać spokój i pewność siebie. W naszej sytuacji to było bardzo dużo.
Tamtej nocy, mój przyjacielu, stałem się dorosły. Miałem wtedy piętnaście lat. Gdy widziałem tego konającego bandytę, obudził się drzemiący we mnie morderca. Minęło jeszcze kilka tygodni nim całkowicie nade mną zapanował, jednak już wtedy wiedział, że mu się nie oprę. Ale słuchaj co było dalej...
Od tamtej pory żyliśmy na szlaku, czując na plecach oddech pościgu. I wiesz, tak naprawdę nie jestem pewien, czy ktokolwiek nas ścigał. Może tylko wymyśliliśmy sobie tętent koni, nawoływania siepaczy, sylwetki przemykające na horyzoncie... Baliśmy się, to prawda. Wszystko było takie nowe, takie inne. Jednak nie myśleliśmy o zmarłych. Bo i w nas coś umarło. Litość? Współczucie? Człowieczeństwo? Nie wiem jak to nazwać. Coś umarło, a co innego ożyło. I nic już nie było takie, jak dawniej.
Mimo wszystko żyliśmy i jak niczego innego chcieliśmy żyć dalej. Radziliśmy sobie z chłodem, ze strachem, wreszcie – z przeszłością. Jednemu tylko nie poradziliśmy. Gdy głód wyszczerzył na nas swą paszczę, podjęliśmy jedną z najważniejszych decyzji w naszym krótkim życiu. Zaczęliśmy zasadzać się na traktach i napadać na podróżnych kupców i magnatów. Zrabowane dobra wymienialiśmy po wsiach na broń, spyżę, odzienie. Mieliśmy, tfu, szczęście, psia jego mać – w krótkim czasie obłowiliśmy się tak, że okupanci wyznaczyli nagrodę za nasze głowy.
Tym razem naprawdę byliśmy ścigani. Przestaliśmy żyć, zaczęliśmy uciekać. To nie było przyjemne. Niekiedy biliśmy się na rapiery, strzelaliśmy. Zawsze jednak działaliśmy jakbyśmy byli jedną osobą. Rozumieliśmy się bez słowa. Z czasem zaniechaliśmy walki. To zbyt niebezpieczne. Rozsądek podsunął nam inne rozwiązanie – miast walczyć, zabijaliśmy bez opamiętania, bez litości ani strachu, nie wierząc w dobro, w łagodność, w honor. Uderzaliśmy znienacka, rozdawaliśmy śmierć na lewo i prawo, a potem znikaliśmy, rzekłbyś – zapadaliśmy się pod ziemię.
Nie wiesz czym różni się walka od morderstwa? To dobrze, chłopcze – obyś nigdy się nie dowiedział. Módl się o to do Jedynego.
Nie, dla mnie już za późno na modlitwy. Wyparłem się Go przed laty. Podobnie Albert. Ja oskarżałem Pana o śmierć bliskich, mój towarzysz nienawidził Go z sobie tylko znanych powodów. Cóż, los chciał, że z czasem poznałem je i ja. Ta sama historia, ten sam los co mój ukształtował Alberta-Mordercę. Pewnej nocy, gdyśmy zapadli w jakiejś jaskini, trzęsąc się z zimna i ze strachu, opowiedział mi historię swojego dzieciństwa. Pochodził z zamożnego ragadańskiego rodu de Irmannich. Mieszkał w Alldare. W czasie swych ósmych urodzin, w noc taką, jak tamta spędzona w Dervah – ciemną i złowróżbną, gdy bawił się w swoim pokoju, usłyszał trzask wyłamywanych drzwi i krzyki w przedpokoju. Przerażony, ukrył się w szafie. Przez szparę drzwi dostrzegł odzianych w czerń ludzi, wywlekających służbę i domowników z pokojów i mordujących ich w bestialski sposób. W jednej chwili zginęła matka, ojciec, zginęły siostry Alberta, służące i gwardziści. Wszyscy.
Do pokoju chłopca wszedł niewysoki człowiek. Prawy policzek szpeciła straszna blizna. Mój towarzysz twierdził, że wyglądała jak rana po kuli. Mężczyzna nie miał ucha. Albert na jego widok krzyknął. Obcy rozkazał otworzyć szafę. Wywlekli dzieciaka i postawili przed obliczem kalekiego dowódcy. Albert przytoczył mi wtedy z pamięci jego słowa, a mówił z taką mocą i pewnością, że dałbym duszę, że były prawdziwe, zapamiętane co do litery:
- Jestem Sigmund de Cassle, kapitan Drugiego Pułku Sarantskiego. Twój ojciec był zdrajcą i zdechł jak zdrajca. Nasz miłościwy suweren, głos Pana na ziemi, rozkazał wyplenić zdradzieckie nasienie, jak się pleni ogród z chwastów. Niech i tak będzie, na chwałę Jedynego.
Śledziłem każdy grymas przemykający przez twarz siedzącego naprzeciw mnie Alberta. Gdy, po krótkiej przerwie, podjął opowieść, dostrzegłem w jego oczach nienawiść tak potężną, że z trudem mogłem w nią uwierzyć.
Opowiedział mi o tym, jak wywleczono go przed posiadłość i odarto z odzienia. Dowódca oddał go swoim ludziom do zabawy, a oni nie zamierzali zmarnować takiej okazji. Jeden po drugim zhańbili mego przyjaciela, ubliżając mu przy tym lubieżnymi okrzykami. Później, pobitego, zapłakanego i konającego wrzucili do kałuży nieczystości. I odeszli, pewni, że umrze.
Pomylili się. Niezwykle silny organizm, wspomagany niesamowitą siłą ducha, nie poddał się bez walki. Albert żył na ulicy, żywiąc się odpadami. Z czasem rany na ciele zasklepiły się zupełnie, a te na psychice – choć wciąż świeże – tylko dodawały chłopcu sił i determinacji. Byle żyć!
Los kazał mu spotkać grupę wędrownych eliarskich kupców. Przygarnęli go. Kilka tygodni później Eliarczycy padli ofiarą bardańskich górali. Chłopiec przeżył i przyłączył się do grupy zbójców. Po prostu się do nich przyłączył, pojmujesz?! Mały dzieciak poszedł za bandą dorosłych mężczyzn. I tak Albert trafił do naszej wsi. Resztę już znasz.
Pamiętam, że kiedy mój kompanion skończył opowiadać, zapanowała cisza. Dopiero po dłuższej chwili Albert popatrzył na mnie i niespodziewanie uśmiechnął się. - Poprzysięgłem śmierć zabójcom moich rodziców. Teraz nastał czas krwi. Pojedziesz ze mną do Ragady?
Zgodziłem się. Wyruszyliśmy od razu, w nocy. Jechaliśmy przez kilka dni. Droga była trudna, kilkakrotnie umykaliśmy przed pościgiem. I ciągle, ciągle mordowaliśmy. Jak zwierzęta – by żyć. Wreszcie dotarliśmy do Ragady. Nikt nas tam nie znał, nikt nie zwracał uwagi na dwóch obdartusów. Albert się zmienił. Stopniowo tracił nadzieję, że kiedykolwiek dokona zemsty. Widziałem obłęd w jego oczach i, wyznam, bałem się go. Chciał napadać na każdy pałac, na każdy dom. Gdyby nie moje namowy i tyrady, dawno dokonalibyśmy żywota. Musiałem go hamować, powstrzymywać jego szaleństwo. Gdyby nie był moim przyjacielem niechybnie bym go opuścił. Zostałem. Zresztą, było już za późno, by zrezygnować. Bardańczyk nigdy nie wycofuje się z przysięgi. Nigdy.
Minęły miesiące, nim odnaleźliśmy kapitana de Cassle. Nie było to łatwe – przez ostatnie lata wiele razy zmieniał miejsce zamieszkania. Ale udało się. Jego pałacyk mieścił się w pięknej, malowniczej dolinie na północy kraju. Nie był duży, choć – jak się dowiedzieliśmy – Sigmund był zamożnym człowiekiem.
Uderzyliśmy od razu, w nocy. Z chmur nad nami padał gęsty, ciężki deszcz. Wartę pełniło dwóch strażników. Stali zmoknięci na podwórzu. Widziałem zmęczenie wypisane na ich twarzach. Odpoczynek miał nastąpić już wkrótce. Zaatakowaliśmy z zaskoczenia. Nie zdążyli nawet wyciągnąć broni. Zginęli szybko, odchodząc prosto przed oblicze Jedynego.
W domu nie natrafiliśmy na żaden opór, nie licząc służącego. Chciał coś powiedzieć, lecz Albert wbił mu rapier prosto w serce. De Cassel wyszedł ze swojego pokoju, dłońmi rozcierając załzawione, zmęczone oczy starca. Spojrzałem na Irmanniego – blady i napięty niczym wilk szykujący się do skoku wyglądał upiornie.
-Co się tu dzieje? – Wychrypiał kapitan. - Czego chcecie? Pieniędzy? – Jakiż był naiwny. Myślę, że Alberta najbardziej zabolało to, że go nie rozpoznał. Nie wiem, czego się spodziewał, po tylu latach...
-Przyszedłem spłacić dług, jaki jestem winny rodzinie Irmannich – oświadczył mój przyjaciel.
Na Jedynego, jakiż on miał wtedy głos! Zobaczył starca, rozumiesz? Starca, dla którego nic nie znaczył! - Chłopcze! Kim jesteś i czemu mnie nękasz?
- Nie kłam, że nie wiesz! Morderco, zabiłeś całą moją rodzinę – wrzasnął Albert..
- Gdy byłem młodszy, często zabijałem. Myślisz, że pamiętam wszystkich?
-A więc bierz broń i walcz - widziałem zdesperowanie wypisane na jego twarzy. Albert
wyszarpnął z pochwy rapier. – Walcz, a ja ci przypomnę tamtą noc!
De Cassel wzruszył ramionami i sięgnął po wiszący na ścianie pięknie zdobiony rapier. Kapitan zmierzył przeciwnika obojętnym spojrzeniem. Wiedział, że za chwilę ktoś umrze i nie robiło to na nim wrażenia. Był Ragadańczykiem. Pamiętasz, co to oznacza? Zaczęli krążyć, próbować się błyskawicznymi sztychami. Kapitan jak umiał parował cięcia Alberta, ten jednak był zbyt szybki, zbyt zdeterminowany. Po chwili de Cassel zaczął ciężko oddychać. Zmęczył się. Bronił się, jednak jego ruchy stawały się coraz wolniejsze. Nie sparował cięcia w lewę ramię. Skrzywił się, poczuwszy stal rozcinającą skórę. - Umrzesz, psie – syknął mój towarzysz. Jego oponent zmilczał obelgę.
Albert cały czas trzymał lewą dłoń za plecami. Miał w niej sztylet. Niebawem miałem się przekonać, co znaczyły opowieści o ragadańskich mordercach. Nagle kapitan, zebrawszy resztkę sił, zaatakował pchnięciem, które wyglądało bardzo groźnie. Albert jedynie się odsunął, jednocześnie podbijając broń de Cassle’a.
Rapier wypadł kapitanowi z dłoni.
- Jestem Albert z rodu Irmannich, syn zdrajcy, który zdechł jak zdrajca. Dawno temu przysiągłem na kości mych rodziców, że cię odnajdę i zabiję. Dokonało się.
Mówiąc to, mój towarzysz odrzucił swoją broń i złapał de Cassle za głowę. Powolnym ruchem odchylił ją i poderżnął kapitanowi gardło długim, myśliwskim nożem. Kapitan umarł, nie wiedząc kto jest jego oprawcą. Śmieszne, prawda?
Gdy wychodziliśmy, ze schodów zbiegł młody chłopak. Płakał, strasznie płakał. Rozpacz na jego twarzy spowodowała, że krew zamarzła mi w żyłach. Takiego smutku nigdy jeszcze nie widziałem. Chłopak miał coś w dłoni. Pistolet. Wymierzył w Alberta i wystrzelił...
Albert dostał prosto w twarz. Padł na ziemię jak kłoda.
Stałem jak sparaliżowany. Po chwili, gdy się otrząsnąłem... Nie wiem, dlaczego go nie zabiłem. Mogłem to zrobić. Może dlatego, że... To śmieszne... Wtedy wydawało mi się to właściwe. Albert dokonał zemsty i zginął z ręki syna – tak, to był syn kapitana – swej ofiary. Koło się zamknęło.
A może dlatego, że myślałem, iż mogę jeszcze być odkupiony?
Pamiętam, co powiedziałem temu smarkaczowi nim wyszedłem. - Wiesz, mały - masz cholerne szczęście, że pan Albert de Irmanni nie ma dzieci. Ty może dożyjesz starości. Może.
I wyszedłem w mrok. Od tamtej nocy nikogo więcej nie zabiłem. Chciałem zająć się uprawą ziemi. Widać za dużo byłem winny przeszłości. Osiadłem w tamtej wiosce, a wy mnie złapaliście. Oto moja historia.
To już koniec. Mój ród, podobnie jak rodzina de Irmannich, przestał istnieć. Nie mam potomków, więc może chociaż ty, przyjacielu, opowiesz kiedyś swoim wnukom historię Alberta i Ryszarda. Zrób to dla mnie.
A teraz daj mi się umyć. Nie pójdę brudny na szafot. Pytasz czy się boję ? Nie. Im szybciej umrę, tym szybciej spotkam się z Albertem. Moim przyjacielem...