- * *
Adamantowy pałac
Prolog – Jehal
Książę Jehal poczuł że smok wzbija się w powietrze. Skulony w sakwie, nie widział wprawdzie, co się dzieje wokół, ale to i tak było bez znaczenia. Czuł każdy krok zwierzęcia i wiedział, kiedy rozwinęło skrzydła. Miał wrażenie, że jego ciało stało się cięższe, gdy smok uniósł się w powietrze.
Sakwa pachniała zepsutym mięsem. Jehal przez chwilę wiercił się, próbując ułożyć się jak najwygodniej. Zawsze czuł się nieswojo w małych pomieszczeniach, a zapach jeszcze potęgował to wrażenie. Zastanawiał się, do czego wcześniej używano tych sakw. Prawdopodobnie trzymano w nich przysmaki dla smoków.
Czy właśnie to mnie czeka? Czy mam zostać smakołykiem dla smoka?
Absurdalność tego pomysłu trochę go uspokoiła. Królowa Alifera była wprawdzie pragmatyczna jak każda władczyni, ale była też zakochana. Jehal wiedział, czym to się objawia, nawet w przypadku smoczej królowej.
Wierzchowiec przestał się wzbijać w górę i zaczął szybować. Oficjalna wersja głosiła, że książę Jehal jest dziś niedysponowany. Dużo wysiłku kosztowało go symulowanie choroby, tak by choć na chwilę mogli zostać z królową sami. Teraz musiał tylko zaczekać, aż ona znajdzie jakiś pretekst, by oddalić się od swoich jeźdźców. Całe miesiące czekali na właściwą pogodę, by zyskać pół godziny prywatności.
Poczuł skurcz w jednej stopie. Spróbował poruszyć palcami. Gdy mu się to nie udało, usiłował zmienić pozycję, tak by stopy były na dole, ale zanim skończył się układać, poczuł, że skurcz mija. W końcu zasnął.
Gdy się obudził, miał nad głową szare pochmurne niebo. Wszystkie mięśnie nóg błagały, by je rozciągnął. Ziewnął i wstał, po czym uśmiechnął się szeroko. Lecieli bardzo wysoko, u samej podstawy chmur. Alifera ogromnie to lubiła.
Jehal rozejrzał się, ale wokół nie widać było żadnych innych smoków. W końcu spojrzał na Aliferę. Oglądała się na niego z uśmiechem i miała szeroko otwarte oczy. Przez kilka miesięcy flirtowali ze sobą, wymieniając spojrzenia i drobne gesty, gdy nikt ich nie widział.
Jehal odpowiedział uśmiechem. Cierpliwość się opłaciła. Teraz miał ją tylko dla siebie.
– Książę Jehalu, twój ubiór wygląda trochę niedbale.
Mężczyzna ostrożnie wygramolił się z sakwy i podpełznął do kobiety, wciąż pamiętając, że dzieli go od ziemi tysiące stóp. Głupio byłoby zajść tak daleko tylko po to, by zwalić się na łeb.
– Pragnę cię. Tu i teraz.
Królowa zaśmiała się, ale przez jej twarz przemknął wyraz podniecenia.
– Nie wygłupiaj się. Natychmiast byśmy spadli.
– To nieważne. – Nie pozwolił jej odpowiedzieć i przycisnął usta do jej warg. Jedna dłoń powędrowała w górę, aż zatrzymała się na karku, potem ześlizgnęła się o kilka cali.
– Poluzuj uprząż – zaproponował. – Chcę jechać razem z tobą. Będę cię trzymał, a ty wypatruj miejsca do lądowania.
– Dobrze – szepnęła. Zaczęli niezdarnie rozpinać klamry i paski mocujące jeźdźca do grzbietu zwierzęcia.
W końcu uprząż opadła. Jehal uniósł kobietę i wdrapał się za nią na siodło. Przesunął dłońmi po jej ciele i poczuł, że przeszedł ją dreszcz.
– Nawet nie wiesz, jak długo na to czekałam – westchnęła.
Niespodziewanie mężczyzna uderzył ją głową między łopatki. Alifera zachwiała się i jęknęła z bólu, a gdy próbowała się odwrócić, wstał i zasypał ją gradem ciosów. W końcu zdołał ją zepchnąć z siodła, a gdy runęła w dół, wymachując rękami, Jehal znów usiadł w siodle, ścisnął udami grzbiet smoka i zapiął uprząż. Nie mógł uwierzyć, że tak łatwo mu poszło.
Smok złożył skrzydła i zanurkował za swoim jeźdźcem – każdy smok łowiecki był tak wyszkolony – jednak nie był w stanie jej złapać. Mógł jedynie wylądować gdzieś w pobliżu i siedzieć tam, wzywając pomocy. Takiego upadku żaden człowiek by nie przeżył.
Trzymając się mocno, książę nasłuchiwał krzyków Alifery, aż w końcu ucichły na zawsze.
– Dokładnie to samo powiedziała twoja córka – syknął przez zęby.
Pisklęce złoto
Jeśli smoczy jeździec pragnie zdobyć nowego smoka do swojej aerii, winien rozpocząć od wysłania listu do jednego ze smoczych władców z prośbą o pozwolenie. Jeśli jeździec jest człowiekiem zapobiegliwym, dołącza do listu podarunek. Zwyczaj stanowi, że im hojniejszy jest dar, tym większe prawdopodobieństwo, iż petent otrzyma pozwolenie. Podarunek ten – zwany pisklęcym złotem – jest jedynie pierwszą z wielu opłat, jakie należy uiścić, zanim jeszcze wykluje się właściwy smok.
Ale biorąc pod uwagę, że smoków rodzi się niewiele, a władcy bywają kapryśni, nigdy niczego nie można być pewnym.
1
Sollos
Nadleciało ich trzech. Sollos patrzył, jak lądują na skraju lasu. Przybyli na grzbiecie smoka bojowego, po czym jeden został przy zwierzęciu, by je uspokoić, a pozostała dwójka ruszyła w kierunku drzew. Poruszali się szybko, pewnym krokiem. Sollos poczekał, aż miną jego kryjówkę, po czym w milczeniu podążył na nimi. Mieli na sobie pełne zbroje ze smoczych łusek, które robiły tyle hałasu, iż Sollos pomyślał, że równie dobrze mogliby wziąć ze sobą smoka.
Oddychał spokojnie, podążając ich śladem. Wszystko szło zgodnie z planem, chyba że ludzie czekający na jeźdźców w ostatniej chwili się spietrali.
Kilkaset kroków dalej teren przechodził w niewielki wzgórek zwieńczony ogromnym głazem. W dawnych czasach było to miejsce kultu, ale teraz całkowicie porosło lasem. Jeźdźcy wspięli się na wzniesienie i zatrzymali na szczycie.
– A zatem jesteśmy – powiedział jeden z nich teatralnym szeptem.
Jego towarzysz oparł się o głaz i wydobył krzesiwo. Sollos nie mógł uwierzyć w to, co widzi, a raczej wyczuwa. Idiota zapalił fajkę.
– To prawie jak policzek – szepnął ktoś za jego plecami. Sollos na chwilę zamarł, jednak zaraz się odprężył. To był Kemir.
– Są subtelni jak cios maczugą w sam środek twarzy.
– Nie rób tego, kuzynie – syknął Sollos, niemal nie otwierając szczęk. Kemir podszedł tak blisko, że dotykał ustami jego ucha, i było to trochę nieprzyjemne. Jakim cudem tak się zbliżył, a on go nie zauważył?
– Nie martw się. Stoimy pod wiatr, a ludzie, którzy ich wypatrują, są po drugiej stronie pagórka. Czekają tu już od jakieś czasu i trochę się niecierpliwą.
– Pewnie dziwią się, że ta banda nie wleciała tu na grzbiecie smoka, łamiąc po drodze gałęzie.
– Mnie też to zastanawia.
– Co z tymi gośćmi po drugiej stronie? Jest ich tylko trzech czy więcej?
– Ciągle trzech.
Sollos powoli odetchnął. Nadal nie był pewien, co ma o tym myśleć. Otrzymał wyraźne rozkazy. Dwóch jeźdźców królowej Sheziry miało przybyć nocą w to miejsce, aby kupić coś, co miało zaszkodzić królowej. On i Kemir zostali wynajęci po to, by ich powstrzymać. Złoto, którym im zapłacono, pochodziło z kieszeni królewskiej marszałkini, ale gdyby ktoś odkrył ich plany, marszałkini wyparłaby się wszystkiego. Mężczyźni byli prostymi najemnikami i nie znali nikogo ważnego.
– Widziałeś, co przynieśli?
Kemir nie odpowiedział.
– No chyba musieli coś przynieść?
– Może tak, może nie, ale niczego nie widziałem. Może odwalą za nas całą robotę i wypatroszą tę dwójkę zdrajców, opróżniając im kieszenie.
Szepty dolatujące ze wzgórza też nie pozwalały się domyślić, co to za tajemniczy towar; wiadomo było tylko, że ten zakup mógł kosztować obu rycerzy życie. Sollos miał zaczekać, aż spotkają się ze sprzedawcami, a potem dyskretnie wszystkich pozabijać. Jeźdźcy królowej mieli przy sobie sporo złota. Wysłannik marszałkini wyraźnie powiedział, że mogą je sobie zatrzymać, ciała zaś mają zostawić w spokoju. Ktoś znajdzie je dopiero rano, a wtedy Sollos obudzi się na swojej pryczy i będzie udawał bardzo zaskoczonego, że odważono się zamordować dwóch jeźdźców królowej.
Wszystko ładnie, pięknie, ale przybyło tutaj trzech, a nie dwóch jeźdźców.
– Jest jeszcze jeden – szepnął towarzyszowi. – Został przy smoku.
Zapadła długa cisza. Sollos niemal wiedział, o czym myśli jego przyjaciel.
– Chyba go puścimy, co nie?
Najemnik przytaknął. Miało być tylko dwóch jeźdźców. Mając przewagę zaskoczenia, mogą razem z Kemirem wystrzelać ich po kolei, jednak trzeci, w porę ostrzeżony i ze smokiem u boku, jest poważniejszym problemem.
– Co myślisz o tych ludziach? Nie o jeźdźcach, o tych drugich. Sprzedawcach.
– Są zdenerwowani. To nie są wojownicy. Uciekną, nie będą walczyć. Trzeba ich szybko załatwić.
Sollos zadrżał – usta Kemira wciąż dotykały jego ucha – i się odsunął.
– Wkraczamy, kiedy mieszek przejdzie z rąk do rąk. Ja zajmę się jeźdźcem, który przekaże pieniądze, ty zastrzel tego drugiego. Ten, kto dostanie mieszek, też jest mój. Potem zajmiemy się resztą.
Kątem oka Sollos dostrzegł jakiś ruch na szczycie wzgórka. Odepchnął Kemira i zaczął podkradać się bliżej, ściskając w ręce długi łuk ze smoczej kości. Była to bardzo stara broń wyrzeźbiona ze skrzydła jakiegoś potwora, prawdopodobnie smoka bojowego, zbyt duża i nieporęczna na tak niewielką odległość, ale przebijała każdą zbroję – zarówno stalową, jak i smoczą.
– Macie to, o co prosiliśmy?
– A wy macie pieniądze?
– Najpierw pokażcie.
Do rycerzy stojących na pagórku dołączyło trzech mężczyzn. Najwyraźniej uznali, że nie narobili jeszcze wystarczająco dużo hałasu, bo zaczęli się kłócić. Sollos przez chwilę rozważał, czy po prostu nie wejść na wzgórze i nie zasztyletować tylu, ilu się da, zanim w ogóle dostrzegą jego obecność.
– Pokaż złoto, przyjacielu. Wtedy zobaczysz to, po co tu przyszedłeś.
– Nie. Wy pierwsi.
– Och, pokaż im pieniądze. Macie!
Sollos ostrożnie założył strzałę na cięciwę. W świetle pochodni widać było, że jeden z jeźdźców trzyma w ręce coś przypominającego mieszek.
Woreczek przeszedł z rąk do rąk i w tym momencie Sollos wypuścił strzałę. Zobaczył, że drugi z jeźdźców słania się na nogach. Nawet nie spojrzał, czy jego strzała sięgnęła celu, bo już wyjmował następną.
Pochodnia rycerzy leżała na ziemi i wciąż płonęła, oświetlając twarze trzech obcych na szczycie wzgórka. Sollos znów strzelił. Tym razem celował nieco niżej. Strzała trafiła człowieka z mieszkiem w szczękę, odrywając mu połowę twarzy. Wyraźnie widział jego towarzyszy, którzy wciąż jeszcze nie zdążyli pomyśleć o ucieczce. Sollos upuścił łuk i rzucił się naprzód, wyciągając zza paska parę długich noży.
Najdalej stojący kupiec runął nagle w tył ze strzałą Kemira w piersi. Ostatni rzucił się do ucieczki, ale Sollosa dzieliło od niego zaledwie kilka kroków. Najemnik skoczył naprzód i zatopił oba noże w plecach mężczyzny – jeden wyżej, drugi niżej. Okazało się, że to nie wystarczy, więc dla pewności poderżnął mu też gardło. Gdy wstał, zobaczył, że całą koszulę ma zakrwawioną.
– Cholera. Jestem cały we krwi.
– W takim razie lepiej nie zbliżaj się do smoka.
– Jesteś pewien, że nie ma ich tu więcej? – Sollos pobiegł z powrotem do miejsca, gdzie rzucił swój łuk. Bez niego czuł się nagi.
Kemir wzruszył ramionami.
– Nigdy nie jestem niczego pewien.
– Trzeba szybko stąd znikać. W pobliżu jest jeszcze jeden jeździec i jego smok. Idź i poszukaj mieszka.
Patrzył, jak Kemir pochyla się i podnosi z ziemi sakiewkę z brzęczącą przyjemnie zawartością.
– To mnóstwo pieniędzy. – Kemir zmarszczył brwi. – Jesteś pewien, że mamy wszystko wziąć?
– Taka była umowa.
Gdy Sollos podszedł bliżej, jego towarzysz właśnie podnosił z ziemi coś jeszcze.
– Spójrz na to.
– Odłóż to! To nie nasze!
– Tak, ale chcę tylko zobaczyć.
Sollos potrząsnął głową.
– Zostaw to. Robimy dokładnie to, czego od nas oczekują, ani więcej, ani mniej.
Ta prosta zasada była dla Kemira najwyraźniej niezrozumiała, bo często ją naruszał, sprowadzając na nich kłopoty.
– Odłóż to – warknął Sollos, a wtedy Kemir oczywiście wcisnął mu znaleziony przedmiot do ręki.
– Co to jest?
– Nie wiem i nie chcę wiedzieć. – Sollos trzymał w ręku okrągłą zakorkowaną i zalaną woskiem fiolkę. W środku przelewał się jakiś płyn, którego w ciemnościach nie potrafił rozpoznać.
Najemnik zmarszczył brwi. Jeśli to płyn, to bardzo ciężki. Potem przypomniał sobie, że nie chce o tym nic wiedzieć. Szybko położył buteleczkę na ziemi i chwycił Kemira za ramię, ciągnąc go za sobą.
Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę