» Blog » ABC recenzenta #3
16-08-2010 06:15

ABC recenzenta #3

W działach: planszówki, recenzje, Świat gier planszowych | Odsłony: 18

ABC recenzenta #3
ODCINEK III: OCENY NALEŻY UARGUMENTOWAĆ

„Bardzo dobrze. Siadaj, dostateczny”. Błyskotliwy tekst nauczycieli ma swój odpowiednik w recenzjach gier planszowych. Wygląda to z grubsza tak: „Bardzo dobry mechanizm... Estetyczne wydanie, któremu nie można nic zarzucić... Dobry pomysł na rozwiązanie... Interesujące wykorzystanie...”, a na koniec„Gra nie powaliła mnie na kolana” i ocena: 5/10. Przez kilka sekund po przeczytaniu takiej recenzji gorączkowo przewracam strony: czy aby nie przeoczyłem gdzieś akapitu „wady i usterki”? Ale nie, wszystko gra. Recenzentowi najwyraźniej wszystko się w grze podoba, ton recenzji oscyluje między akceptacją a entuzjazmem, i tylko na koniec czapa dla gry: piątka, średniak. Dlaczego? Tego nie wiadomo, przynajmniej nie z recenzji.
Przyjrzałem się takim tekstom – gdzieś musi tkwić przyczyna tego procederu. Wychodzi na to, że problem jest bardziej złożony, niż się wydaje.

Raz - warsztat
Wychodzi tu bowiem kwestia czegoś, co można szumnie nazwać warsztatem pisarskim czy dziennikarskim. Chodzi o to, że wcale niełatwo jest sporządzić taki tekst, który by jasno, klarownie, a do tego w atrakcyjny sposób przekazywał to, co się kłębi autorowi w głowie. Ogólny ton wypowiedzi może się zwyczajnie rozjechać z tym, co autor miał na myśli. Czytam recenzję i mam wrażenie, że gość rozpływa się w zachwytach nad grą, a on po prostu chciał pokazać, że nie jest taka najgorsza, ot, właśnie na piątkę. Albo odwrotnie: recenzent smaga tytuł biczem ironii, dystansu i cierpkiego żartu, tak że rękę dałbym sobie odciąć, że zaraz dobije ją marną trójczyną. I co? I okazuje się, że tak naprawdę on tylko żartował, szalenie ją kocha i ceni i jest to najprawdziwsza dziewiątka czy dziesiątka. Sporządzenie tekstu tak, by czytelnik rozszyfrował projektowane znaczenie, to kwestia umiejętności, które nikomu nie są dane z góry (dam wam znać, gdy sam je opanuję w zadowalającym stopniu).

Dwa - poza
Otóż z jakiegoś powodu wielu recenzentów uważa, że zdobędą w oczach czytelników szacunek, poważanie i pozycję planszowego eksperta, jeśli tylko na każdym kroku zachowają dystans wobec swojego hobby. Specjalizują się więc w tonie ironicznym, podkpiwającym, a im bardziej podoba im się gra, tym bardziej z niej dworują. Nabierają permanentnej cierpkości i za nic nie chcą się przyznać, że naprawdę dobrze przy czymś się bawili. Znamienne, że najbardziej dostaje się grom imprezowym i tym, które hardkorowi gracze kwitują pogardliwym mianem „wypełniaczy”, podczas gdy wielkokalibrowym kolubrynom udaje się zwykle przemknąć przed krytycznym okiem bez szwanku. Gość ma tendencję do zaniżania ocen, a każda dziewiątka czy dziesiątka to dla niego osobista porażka.
Jak dla mnie to kwestia wstydu. Zupełnie normalna sprawa, efekt uboczny tego, że w Polsce planszówki podpadają pod zajęcie dla przedszkolaków (wiecie: chińczyk, bierki, domino...). „Dorosły” recenzent „dorosłych” gier musi się pilnować, by za nic w świecie nie okazać entuzjazmu. Jeszcze wyjdzie przy tym na dzieciaka, a nie autorytet! Ale mniejsza z tym - to nie miejsce na terapeutyczne wykłady o uniwersalnym lęku przed śmiesznością.

Trzy - wypalenie
Wreszcie rażąca niewspółmierność ocen do argumentów w tekście rodzi się często ze stanu psychicznego czy z etapu rozwoju hobby recenzenta. Raz po raz ten czy inny tekściarz popada w tę czy inną chorobę hobbysty (choroby hobbystów – temat na osobny cykl felietonów!). Znacie najpowszechniejszą z nich? To znużenie. Po poznaniu kilkudziesięciu tytułów i opisaniu połowy z nich, po setkach partii i nieustannym napływie nowości, gracz osiąga stan, w którym generalnie nic go nie może zaskoczyć. Wielkie tytuły do odkrycia zostały już odkryte, a nowe arcydzieła skapują wąską strugą:
Wszystko już było. To, przy czym inni bawią się świetnie, jest tylko taką sobie gierką, i w ogóle od dobrych kilku lat nie było hitu na miarę El Grande, Tikala czy Eufratu i Tygrysa. Ten rok był bardzo słaby, a zeszły już w ogóle beznadziejny. Patrzę na listę premier i z ledwością zachęca mnie zapowiedź jednej, dwóch gierek. Knizia się skończył, Kramer goni własny ogon, a Wallace ostatni niezły tytuł zaliczył pięć lat temu. Marność, wszystko marność! - Znacie ten ton?
Nie ma nic bardziej krzywdzącego dla gry, niż ocena, która tak naprawdę diagnozuje nie jej jakość, tylko samopoczucie (psychiczne, hobbystyczne) oceniającego. Nie ma nic bardziej szkodliwego niż wypalony czy zblazowany recenzent. Takich trzeba się wystrzegać jak ognia – nie tylko sami nie potrafią bawić się grami, ale jeszcze innym paskudzą ich odbiór. Brr!

Raz, dwa, trzy – więcej przyczyn nie pamiętam, a przynajmniej nie potrafię odnaleźć. Lecz dość tej psychoanalizy, zostawmy biednych recenzentów w spokoju. Pora wypisać czarno na białym, o co chodzi.
A chodzi o rzeczy tak oczywiste, że aż trochę głupio o nich mówić. O parę prostych zasad: Jeśli w recenzji piszę o samych zaletach, co najwyżej dorzucając jakiś drobiażdżek, który mi przeszkadzał, muszę ocenić ją wysoko. Jeśli z trudem przychodzi mi wymyślenie jakiejkolwiek zalety gry, trzeba dać jej coś z dołu skali. A jeśli oceniam ją średnio, albo nie tak dobrze, jak by to wynikało z przedstawienia, muszę zachować równowagę między plusami a minusami.
Do tego dochodzi paleta odcieni tych samych ocen. Nota dla gry interesującej, ale spapranej. Dla autentycznie zabawnej, choć szwankującej. Dla takiej, która jest rewelacyjna przy tylu, a kiepska przy tylu graczach. Dla czegoś z fenomenalnym pomysłem, który trochę zgrzyta w praktyce. I tak dalej, i tak dalej. Samo wystawienie cenzurki nie odda tych niuansów, które de facto są istotą recenzji, bo mówią, że gra jest jakaś.
W każdym przypadku trzeba się napocić nad uargumentowaniem swojej oceny. Bowiem ocena – cyferka na końcu tekstu – ma być tylko ostatecznym podsumowaniem tekstu, a nie kolejnym argumentem w sprawie.
Mówiłem, że postulat będzie z gatunku oczywistych? Nie pisałbym o sprawie, gdyby faktycznie była to oczywistość dla recenzentów. Niech mnie trzepnie nefrytowa plansza Martina Wallace'a, jeśli nie przypilnuję obowiązku argumentowania w recenzjach w Świecie Gier Planszowych.

Komentarze


nimdil
   
Ocena:
0
Nie jestem specem planszówkowym, ale nie zgodzę się z tezą, że jeżeli gra na tle dziesiątek swoich poprzedników niczym szczególnym się nie wyróżnia i wnosi tylko nową nazwę i nieco zmieniony układ starych schematów to nie powinno być to postrzegane jako wada, grywalna gra czy nie. To jak z filmem. Film, który jest maksymalnie odtwórczy (ale w nieco nowych szatach) nie powinien zgarnąć najwyższych not - ta wtórność powinna być mu kulą u szyi.
16-08-2010 10:18
zegarmistrz
   
Ocena:
+3
Owszem, taka gra jest nieoryginalna. Jednak nadal jest ona dobra. Owszem, nie wnosi niczego nowego do gatunku, jednak jest nadal wysokiej jakości rzemiosłem.

Jeśli jesteśmy specjalistami lub fanami, którzy grali już w 100 podobnych, to najprawdopodobniej nam się ona nie spodoba.

Jednak, jeśli jesteśmy gościem, który szuka gry dla dziecka na urodziny, albo do zagrania 7 razy na wycieczce, to gra taka jak najbardziej nam się spodoba. I potem będa krzyki "taka dobra gra, a taka niska ocena".

Pytanie brzmi też: dla kogo piszemy te teksty? Dla normalnych userów czy specjalistów?
16-08-2010 11:33
nimdil
    @zegarmistrz
Ocena:
0
Dla kogo się pisze teksty to problem nieco filozoficzny. Dla mnie (jestem co najwyżej przypadkowym planszówkowcem) recenzja gry, która nie obcina za wtórność jest mało warta. Jak coś jest kalką (powiedzmy) Caylusa, to wolałbym kupić Caylusa.

I w ogóle co to jest normalny user? Robi się jakieś statystyki przeciętnego czytelnika (Gier Planszowych w tym wypadku jak rozumiem)? Bo może się okazać, że 2/3 czytelników to hardkorowcy z szafami pełnymi planszówek i odpowiedź "dla normalnych userów" (cokolwiek by to miało znaczyć) śmiechu warta będzie.
16-08-2010 13:23

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.