04-08-2010 06:59
ABC recenzenta #2
W działach: gry planszowe, recenzje, świat gier planszowych | Odsłony: 15
ODCINEK 2.
NIE ODEJMUJEMY PUNKTÓW ZA WERSJĘ JĘZYKOWĄ
Oto jeden z najbardziej kuriozalnych argumentów, który skłania recenzentów do obniżenia oceny: „Sama gra wyśmienita, ale tyle w niej niemieckiego tekstu. Jest to dla mnie ewidentna i największa jej wada”.
Drogi hipotetyczny recenzencie. Nie wygłupiaj się. Wadą nie jest wersja językowa gry. Jest nią twoja nieznajomość języków.
Pech chciał, że to nie kraj nad Wisłą stał się światowym centrum planszówek (tak jak nie stał światowym centrum w niezliczonych innych dziedzinach). O prymat w świecie gier walczą akceptowalni Anglosasi ze swoim lingua franca, barbarzyńscy mową Niemcy i bełkoczący Francuzi wtrącający swoje trzy grosze. Nie wyżywaj się na grze za to, że w toku edukacji nie nabyłeś zdolności posługiwania się mową Goethego czy Woltera.
A może za tym zarzutem kryje się kolejny recenzencki mit? Może gry niezależne językowo postawione zostały w roli ideału, zgodnie z którym gra doskonała jest tak klarowna i oczywista, że do jej ogarnięcia wystarczą wyłącznie sprytne ikony, podczas gdy każdy tekst to tak naprawdę skaza i dowód na nieudolność projektantów?
Jeśli tak miałoby być, pora wypunktować tę bzdurę. Zapis ikoniczny sprawdza się świetnie, ale tylko w przypadku prostych zasad. Ale gdy z ikonek robi się seria równań, gdy jest ich więcej niż kosteczek w Strongholdzie, system ikoniczny należy odłożyć na bok i sięgnąć po coś mądrzejszego. Przykładem tego, jak twórcy gier balansują na krawędzi (z pewnymi wycieczkami na drugą jej stronę) jest Race for the Galaxy. Ikonek w nim masa, a nie wszystkie są tak oczywiste jak „weź brązową kartę” ukryte za brązowym prostokątem. By w pełni zrozumieć działanie karty, trzeba nauczyć się czytać cały zestaw ikon, obwódek i kolorów. Nic dziwnego, że opanowanie RftG dla kogoś, kto nie ma w życiorysie uzależnienia od kolekcjonerskich gier karcianych, to kilka mozolnych, skazanych na klęskę partii.
Mam wrażenie, że recenzentom często ucieka pewien aspekt tego zajęcia. Otóż recenzowanie zagranicznej edycji, zwłaszcza nowości lub wygrzebanej gdzieś ciekawostki, to zwyczajnie masa frajdy. Oto udało dorwać się do tytułu, który (zazwyczaj) nie jest dostępny w szerszym, krajowym obiegu. To kwintesencja przyjemności o lekko snobistycznym zabarwieniu, a nie powód do wbijania szpilek ani do akcji odwetowych za to, że ktoś śmiał wydać grę w języku niezrozumiałym dla Pana Recenzenta.
Przysięgam na nefrytowy zestaw pionków Wolfganga Kramera – nie znajdzie już miejsca w Świecie Gier Planszowych akapit czepiający się tego, że zagraniczne edycje sporządzone zostały w zagranicznych językach.
NIE ODEJMUJEMY PUNKTÓW ZA WERSJĘ JĘZYKOWĄ
Oto jeden z najbardziej kuriozalnych argumentów, który skłania recenzentów do obniżenia oceny: „Sama gra wyśmienita, ale tyle w niej niemieckiego tekstu. Jest to dla mnie ewidentna i największa jej wada”.
Drogi hipotetyczny recenzencie. Nie wygłupiaj się. Wadą nie jest wersja językowa gry. Jest nią twoja nieznajomość języków.
Pech chciał, że to nie kraj nad Wisłą stał się światowym centrum planszówek (tak jak nie stał światowym centrum w niezliczonych innych dziedzinach). O prymat w świecie gier walczą akceptowalni Anglosasi ze swoim lingua franca, barbarzyńscy mową Niemcy i bełkoczący Francuzi wtrącający swoje trzy grosze. Nie wyżywaj się na grze za to, że w toku edukacji nie nabyłeś zdolności posługiwania się mową Goethego czy Woltera.
A może za tym zarzutem kryje się kolejny recenzencki mit? Może gry niezależne językowo postawione zostały w roli ideału, zgodnie z którym gra doskonała jest tak klarowna i oczywista, że do jej ogarnięcia wystarczą wyłącznie sprytne ikony, podczas gdy każdy tekst to tak naprawdę skaza i dowód na nieudolność projektantów?
Jeśli tak miałoby być, pora wypunktować tę bzdurę. Zapis ikoniczny sprawdza się świetnie, ale tylko w przypadku prostych zasad. Ale gdy z ikonek robi się seria równań, gdy jest ich więcej niż kosteczek w Strongholdzie, system ikoniczny należy odłożyć na bok i sięgnąć po coś mądrzejszego. Przykładem tego, jak twórcy gier balansują na krawędzi (z pewnymi wycieczkami na drugą jej stronę) jest Race for the Galaxy. Ikonek w nim masa, a nie wszystkie są tak oczywiste jak „weź brązową kartę” ukryte za brązowym prostokątem. By w pełni zrozumieć działanie karty, trzeba nauczyć się czytać cały zestaw ikon, obwódek i kolorów. Nic dziwnego, że opanowanie RftG dla kogoś, kto nie ma w życiorysie uzależnienia od kolekcjonerskich gier karcianych, to kilka mozolnych, skazanych na klęskę partii.
Mam wrażenie, że recenzentom często ucieka pewien aspekt tego zajęcia. Otóż recenzowanie zagranicznej edycji, zwłaszcza nowości lub wygrzebanej gdzieś ciekawostki, to zwyczajnie masa frajdy. Oto udało dorwać się do tytułu, który (zazwyczaj) nie jest dostępny w szerszym, krajowym obiegu. To kwintesencja przyjemności o lekko snobistycznym zabarwieniu, a nie powód do wbijania szpilek ani do akcji odwetowych za to, że ktoś śmiał wydać grę w języku niezrozumiałym dla Pana Recenzenta.
Przysięgam na nefrytowy zestaw pionków Wolfganga Kramera – nie znajdzie już miejsca w Świecie Gier Planszowych akapit czepiający się tego, że zagraniczne edycje sporządzone zostały w zagranicznych językach.