451 Fahrenheita

Ognisko i salamandra

Autor: Ewa 'senmara' Markowska

451 Fahrenheita
451˚ Fahrenheita to temperatura, w której papier zaczyna się palić.

Powieść tę dedykuję z wdzięcznością Donowi Congdonowi.

Jeśli dadzą ci papier w linię, pisz w poprzek
Juan Ramón Jiménez

CZĘŚĆ PIERWSZA
OGNISKO I SALAMANDRA

Przyjemnie było palić.
Patrzeć, jak ogień pożera rzeczy, jak je osmala, jak zmienia – przyjemność to była niewymowna. Z mosiężną dyszą w rękach, tym wielkim pytonem opluwającym świat swoją trującą naftą, z głową pulsującą od krwi i dłońmi, które w tej chwili nie należały do niego, lecz do jakiegoś niesamowitego dyrygenta, odgrywającego wszystkie symfonie zniszczenia w celu ostatecznego zniweczenia strzępów i poczerniałych ruin historii, w symbolicznym hełmie z liczbą 451 na niewzruszonej łepetynie, w której tylko oczy płonęły pomarańczowym ogniem na myśl o tym, co nastąpi za chwilę, mężczyzna włączył zapłon, uwalniając zachłanne jęzory ognia malujące wieczorne niebo na czerwień, żółć i czerń.

Kroczył wśród roju świetlików, najbardziej ze wszystkiego pragnąc, jak w starym dowcipie, podsmażyć nad ogniskiem cukierka ślazowego i patrzeć, jak dogorywające książki na ganku i trawniku przed domem trzepoczą okładkami niczym gołąbeczki; jak anihilują się w roziskrzonych wirach i odlatują na pociemniałym od dymu wietrze.

Montag uśmiechnął się szeroko, jak wszyscy ludzie ognia.
Kiedy wróci do remizy, pewnie mrugnie do tego okopconego minstrela po drugiej stronie lustra. Potem, leżąc już w łóżku, w ciemnościach, wciąż będzie czuł zastygły w mięśniach twarzy szeroki uśmiech. Ten uśmiech był z nim zawsze, odkąd pamiętał. Nigdy go nie opuszczał. Przenigdy.

Wyglansował i odłożył na miejsce swój lśniąco czarny hełm, starannie powiesił ognioodporną kurtkę i wziął obfity prysznic, po czym, pogwizdując, z rękoma w kieszeniach przeszedł przez górne piętro remizy i wskoczył do dziury. W ostatniej chwili, gdy katastrofa zdawała się nieunikniona, wyjął ręce i schwycił złocistą kolumnę, ratując się przed upadkiem. Zahamował z piskiem i zatrzymał się o cal od betonowej podłogi dolnej kondygnacji.

Wyszedł z remizy i ruszył pogrążoną w mroku ulicą w kierunku stacji metra, skąd bezszelestny pociąg z napędem powietrznym powiózł go naoliwionym szybem w ziemi, wysadzając w kłębach gorącego powietrza na kremową podłogę ruchomego chodnika prowadzącego na przedmieścia.

Pogwizdując, Montag wyjechał chodnikiem na powierzchnię w bezwietrzną noc. Szedł w stronę rogu, myśląc niewiele i o niczym konkretnym. Nim jednak dotarł do zakrętu, zwolnił, jakby nie wiadomo skąd zerwał się wiatr albo jakby ktoś zawołał go po imieniu.
Przez kilka ostatnich wieczorów, stąpając w świetle gwiazd ku swemu domowi, miał jakieś dziwne odczucia w stosunku do chodnika znajdującego się tuż za rogiem.

Czuł, że dopiero co ktoś tam był. Powietrze zdawało się przesycone pewną szczególną ciszą, jakby ten ktoś cicho czekał i przed zaledwie sekundą zdematerializował się, by go przepuścić. Może to nos Montaga wyczuwał słabiutką woń perfum, albo skóra na wierzchach dłoni, czy też na twarzy, odbierała chwilowy wzrost temperatury w miejscu, w którym obecność kogoś żywego podniosłaby ją o dziesięć stopni. To było kompletnie niezrozumiałe. Ilekroć skręcał, widział jedynie biały, pusty, wybrzuszony chodnik. Tylko jednego razu zdawało mu się, że dostrzega coś umykającego zwinnie przez trawnik, lecz nim zdążył skupić wzrok lub się odezwać, wizja zniknęła.

Dziś zwolnił niemal do zera, sięgając szóstym zmysłem za róg i wychwytując ledwie uchwytny szmer. Oddech? A może zagęszczenie atmosfery w miejscu, w którym ktoś stał cichutko, czekając na niego?
Skręcił.
Wiatr miotał jesiennymi liśćmi po oświetlonym przez księżyc chodniku w taki sposób, że przemieszczająca się dziewczyna wyglądała, jakby się na nich unosiła. Pochyliła głowę, przyglądając się, jak jej buty rozgarniają wirujące listowie. Twarz miała szczupłą, mlecznobiałą, z wyrazem jakiegoś łagodnego głodu, który chciał dotknąć wszystkiego i nigdy nie miał dość. Patrząc na te ciemne oczy, chłonące świat tak, że żaden ruch im nie umknął, można było pomylić ów głód ze zdziwieniem. Sukienkę miała białą, szemrzącą. Montagowi zdawało się, że słyszy, jak poruszają się w ruchu jej dłonie; że słyszy ten nieskończenie cichy szmer towarzyszący odwracaniu się jej głowy w momencie, gdy odkryła obecność stojącego pośrodku chodnika tuż za nią mężczyzny.

Korony drzew nad nimi w symfonii szelestu zrzucały swój suchy deszcz. Dziewczyna przystanęła. Wyglądała, jakby chciała się cofnąć, ale zamiast tego tkwiła w miejscu, wpatrując się w Montaga oczyma tak ciemnymi, błyszczącymi i żywymi, że czuł się, jakby właśnie powiedział coś cudownego. Wiedział jednak, że z jego gardła nie wydobyło się nic poza „cześć”; dopiero teraz, gdy ona stała zahipnotyzowana rysunkiem salamandry na jego ramieniu i aureolą feniksa na piersi, przemówił znowu.

– Aha – powiedział – ty pewnie jesteś naszą nową sąsiadką, co?
– A pan – odparła, odrywając wzrok od symboli na ubraniu – zapewne jest strażakiem.
Po tych słowach umilkła.
– Jakoś dziwnie to powiedziałaś.
– Nawet… nawet z zamkniętymi oczami bym poznała – rzekła cicho.
– Co, smród nafty? Moja żona ciągle na niego narzeka. – Zaśmiał się. – Nie można się go do końca pozbyć.
– Właśnie – powiedziała nabożnie. – Nie można.
Czuł, że dziewczyna okrąża go, nicuje, potrząsa nim bezgłośnie i opróżnia mu kieszenie, choć ona nawet nie ruszyła się z miejsca.

– Naftę – rzekł, by przerwać przedłużającą się ciszę – traktuję jak perfumy.
– Naprawdę?
– Pewnie. Czemu nie?
Zastanowiła się.
– Nie wiem. – Odwróciła się w kierunku ich domów. – Mogę pana odprowadzić? Nazywam się Clarisse McClellan.
– Clarisse… Ja jestem Guy Montag. Chodźmy. Co robisz na dworze o tej godzinie? Ile masz lat?

Szli po skąpanym w srebrnym blasku chodniku, chłodzeni i ogrzewani na przemian przez wiatr, na którym unosił się leciutki aromat świeżych moreli i truskawek. Montag rozejrzał się wokoło, uświadamiając sobie, że o tej porze roku powietrze nie ma prawa tak pachnieć.
Była tylko ta dziewczyna, idąca obok niego z twarzą białą jak śnieg. Wiedział, że rozważa jego pytanie w poszukiwaniu najlepszej z możliwych odpowiedzi.

– No więc – rzekła w końcu – mam siedemnaście lat i jestem stuknięta. Mój wujek twierdzi, że te dwie rzeczy idą w parze. Kiedy ktoś cię pyta o wiek, mówi, zawsze odpowiadaj: siedemnastolatka wariatka. Czyż to nie piękna noc na spacer? Uwielbiam zapachy i widoki. Czasem nie śpię przez całą noc. Spaceruję, a potem patrzę na wschód słońca.
I znów szli w milczeniu.

– Wie pan – rzekła w końcu dziewczyna – wcale się pana nie boję.
Zaskoczyła go.
– Dlaczego miałabyś się bać?
– No, wielu ludzi się boi. Strażaków, znaczy. Ale pan przecież jest zwyczajnym człowiekiem…
Zobaczył siebie w jej oczach, zawieszonego w dwóch lśniących kropelkach wody; ciemnego i maleńkiego, lecz wyraźnego, ze zmarszczkami wokół ust i całą resztą, jakby te oczy były czarodziejskimi odłamkami fioletowego bursztynu, mogącymi uwięzić go w całości.

Jej twarz, zwrócona teraz ku niemu, była delikatnym mlecznym szkłem, nieprzerwanie emitującym łagodne światło. Nie histeryczne światło elektryczne, tylko… tylko co? Osobliwie przyjemny, niecodzienny, łagodnie upiększający płomyk świecy. Kiedyś, gdy Guy był dzieckiem, zabrakło prądu. Jego mama znalazła i zapaliła ostatnią świeczkę, i przez tę krótką chwilę odkrywali świat na nowo – świat, w którym rozległa przestrzeń skurczyła się przytulnie i owinęła wokół nich, a oni, matka i syn, odmienieni, liczyli na to, że awaria potrwa jeszcze jakiś czas…

I wtedy Clarisse McClellan powiedziała:
– Mogę o coś zapytać? Jak długo już jest pan strażakiem?
– Od dziesięciu lat. Wstąpiłem, gdy miałem dwadzieścia.
– A czytuje pan czasem te książki, które pan pali?
Roześmiał się.
– Przecież nie wolno!
– Aha. No tak.
– To dobra praca. W poniedziałek Millay, w środę Whitman, w piątek Faulkner… Spal ich na popiół, a potem spal popiół. To nasze oficjalne motto.
Przeszli kolejny odcinek drogi, po czym dziewczyna znów się odezwała.

– Czy to prawda, że kiedyś strażacy gasili pożary zamiast je wzniecać?
– Nie. Domy zawsze były ognioodporne. Masz na to moje słowo.
– Dziwne. Słyszałam, że dawno temu domy zapalały się przypadkiem i potrzeba było strażaków, by je ugasić.
Parsknął śmiechem. Dziewczyna zerknęła na niego.
– Z czego się pan śmieje?
– Nie wiem. – Znów się zaśmiał, lecz szybko spoważniał. – A co?
– Śmieje się pan, kiedy nie mówię nic śmiesznego, i natychmiast pan odpowiada. Nawet przez chwilę nie zastanawia się pan nad tym, o co pytam.
Zatrzymał się.

– Rzeczywiście jesteś dziwna – rzekł, przyglądając się jej. – Nie masz ani krzty szacunku?
– Nie chciałam pana urazić. Chyba za bardzo lubię obserwować ludzi.
– A to nic dla ciebie nie znaczy? – Wskazał liczbę 451 wyszytą na osmalonym rękawie.
– Och, znaczy – wyszeptała i przyspieszyła. – Patrzył pan kiedyś, jak samochody odrzutowe pędzą tymi bulwarami?
– Nie zmieniaj tematu!
– Czasem sobie myślę, że kierowcy nie wiedzą, co to jest trawa czy kwiat, bo nigdy nie mogą porządnie im się przyjrzeć – rzekła. – Gdy im pokazać zieloną plamę, powiedzą: „No jasne, to trawa!”. Różową – to rosarium! Białe plamy to domy. Brązowe – krowy. Mój wujek kiedyś jechał powoli autostradą. Sunął czterdzieści mil na godzinę i aresztowali go na dwa dni. Zabawne, co? I smutne…

– Za dużo myślisz – rzekł Montag głucho.
– Nie przepadam za ścianowizją ani za wyścigami w parku rozrywki, więc mam dużo czasu na zwariowane myśli. Widział pan te długie na dwieście stóp billboardy za miastem? Wie pan, że dawniej billboardy miały tylko dwadzieścia stóp? Ale samochody zaczęły jeździć tak szybko, że trzeba było rozciągnąć reklamę, bo inaczej nikt nie zdążyłby jej przeczytać.
– Nie wiedziałem! – Montag wydał z siebie krótkie parsknięcie.
– Założę się, że wiem jeszcze jedną rzecz, której pan nie wie. Rankiem na trawie osadza się rosa.
Nie mógł sobie przypomnieć, czy kiedyś o tym wiedział, i strasznie go to rozdrażniło.
– A jeśli spojrzy się tam – wskazała niebo – można dostrzec w księżycu człowieka.
Dawno nie patrzył.

Resztę drogi przeszli w milczeniu, które najwyraźniej nie przeszkadzało dziewczynie, lecz strażaka uwierało do tego stopnia, że od czasu do czasu posyłał jej oskarżycielskie spojrzenia. Gdy dotarli do jej domu, w środku paliły się wszystkie światła.
– Co się dzieje? – zdziwił się Montag. Rzadko widywał tak rzęsiście oświetlone domy.
– Och, po prostu rodzice i wujek siedzą sobie i gadają. To coś jak chodzenie pieszo, tylko rzadsze. Opowiadałam już panu, jak kiedyś aresztowano wujka za to, że szedł piechotą? Jak pan widzi, jesteśmy dość specyficzni.
– Ale o czym wy tak gadacie?
Zaśmiała się.
– Dobranoc! – I ruszyła w stronę domu. Potem, jakby sobie coś przypomniała, odwróciła się i spojrzała na Montaga z mieszaniną zdumienia i ciekawości. – Czy pan jest szczęśliwy?
– Czy co?! – wykrzyknął.
Ale jej już nie było. Biegła w świetle księżyca. Potem drzwi domu zamknęły się łagodnie.

– Szczęśliwy! Co za brednie!
Przestał się śmiać.
Włożył rękę w otwór frontowych drzwi, a one rozsunęły się, rozpoznając jego dotyk.
Jasne, że jestem szczęśliwy. Co ta mała sobie wyobraża? – zapytał milczące pokoje. Przez chwilę wpatrywał się w kratkę wentylacyjną korytarza i nagle przypomniał sobie, co leży schowane za nią. Miał wrażenie, że to coś spogląda na niego. Szybko odwrócił wzrok.
Co za dziwne spotkanie. I noc dziwna. Montag nie pamiętał nic podobnego z wyjątkiem pewnego popołudnia sprzed roku, kiedy spotkał w parku starszego pana i naprawdę z nim rozmawiał…

Potrząsnął głową. Spojrzał na gołą ścianę i ujrzał na niej twarz dziewczyny. Była całkiem ładna. Szczerze mówiąc, wręcz zdumiewająca. Wyglądała jak tarcza małego zegara, ledwie widoczna w ciemnym pokoju w środku nocy, gdy budzisz się i sprawdzasz, która godzina, a ona podaje ci ją – i minutę, i sekundę – swoim bezgłośnym, białym, świetlistym tonem, z niezachwianą pewnością tego, co powinna powiedzieć o nocy płynącej powoli ku coraz to głębszym ciemnościom, ale i ku nowemu słońcu.
– Co jest? – zapytał Montag swoje drugie ja, podświadomego idiotę, który od czasu do czasu wyrywał się na wolność i zaczynał bredzić, zupełnie niezależny od woli, nawyków, sumienia.

Potem znów spojrzał na ścianę, przeglądając się w tej twarzy jak w lustrze. Dziwne. Ilu ludzi, których znał, załamywało i zwracało mu jego własne światło? Większość z nich była raczej – szukał porównania i znalazł je w swojej pracy – pochodniami, płonącymi tak długo, aż się wypaliły. Jakże rzadko twarze innych osób wydobywały i pokazywały ci twoją własną twarz, twoją najgłębszą drżącą myśl?

Jakąż niewiarygodną moc identyfikacji miała ta dziewczyna; była jak rozentuzjazmowany widz na przedstawieniu teatru marionetek, przewidujący z sekundowym wyprzedzeniem każde mrugnięcie, każdy ruch ręki, kiwnięcie palcem. Jak długo szli razem? Trzy minuty? Pięć? Teraz tamten czas rozrósł się do niewiarygodnych rozmiarów, ona zaś – do olbrzymiej postaci, stojącej przed nim na scenie i rzucającej na ścianę gigantyczny cień swego szczupłego ciała. Czuł, że jeśli zaswędzi go oko, dziewczyna może mrugnąć. A jeśli mięśnie jego twarzy niedostrzegalnie się rozciągną, ona ziewnie wcześniej niż on.
Hm, pomyślał, jak się zastanowić, to było niemal tak, jakby na mnie czekała na tej ulicy, o tej diabelnie późnej porze…

Otworzył drzwi sypialni.
To było jak wejście do zimnego marmurowego mauzoleum. Księżyc zniknął. Całkowita ciemność, ani śladu srebrzystego świata z zewnątrz, okna szczelnie zamknięte; grobowiec, do którego nie miał prawa przeniknąć najlżejszy dźwięk wielkiego miasta. I nie był pusty.
Montag nasłuchiwał.
Nieznaczny szum w powietrzu, jak bzyczenie komara, elektryczny pomruk osy ukrytej w swoim ciepłym, różowym gniazdku. Niemal tak głośny, by wychwycić melodię.

Czuł, jak jego uśmiech ześlizguje się, topnieje, opada niczym wosk fantastycznej świecy, która płonęła zbyt długo, a teraz załamała się i zgasła. Ciemność. Nie jestem szczęśliwy. Nie jestem szczęśliwy. Powtarzał te słowa, uświadamiając sobie, że są prawdziwe. Nosił swój zastygły uśmiech jak maskę, a dziewczyna zdarła mu ją i uciekła przez trawnik, a nie mógł przecież zapukać do jej drzwi z prośbą, by mu ją oddała.

Nie zapalając światła, próbował sobie wyobrazić, jak wygląda pokój. Żona rozwalona na łóżku, bez przykrycia, zimna niczym ciało ułożone na płycie grobowca, z nieruchomymi oczyma wlepionymi w sufit, jakby je trzymały niewidzialne stalowe druty. A w uszach muszle – maleńkie, mocno wciśnięte radyjka, emitujące nieprzerwany strumień elektronicznego szumu, muzyki, rozmów, muzyki, rozmów, wyrzucanych na brzeg jej bezsennego umysłu. Ten pokój w istocie był pusty.

Każdej nocy nadciągały fale dźwięków, porywając ją i niosąc na swoich hałaśliwych grzbietach ku porankowi. Nigdy nie zamykała oczu. W ciągu ostatnich dwóch lat nie było nocy, podczas której Mildred nie pływałaby w tym morzu, nie zanurzała się z lubością wciąż na nowo.
W sypialni panował chłód, ale mimo to Montag miał wrażenie, że brak mu tchu. Nie chciał rozsuwać zasłon i otwierać oszklonych drzwi. Nie chciał, by księżyc zajrzał do pokoju. Czując się jak ktoś, kto w ciągu najbliższej godziny umrze z braku powietrza, ruszył więc po omacku ku swojemu rozłożonemu, samotnemu, zimnemu łóżku.
Zanim jeszcze jego stopa uderzyła o coś leżącego na podłodze, przeczuł, że to nastąpi. Przypominało to odczucie, które miał przed skręceniem za róg, gdy nieomal znokautował dziewczynę. Jego stopa, wysyłając przed siebie wibracje, napotkała sygnał emitowany przez niewielką barierę na drodze. Kopnęła. Niewidoczny przedmiot brzdęknął głucho i przesunął się.

Montag stał prosto, wsłuchując się w dźwięki dobiegające z sąsiedniego łóżka, skrytego w absolutnej ciemności. Oddech dochodzący z nozdrzy był tak słaby, że pobrzmiewały w nim zaledwie odległe echa życia – maleńki listek, czarne pióro, włos.
Nadal nie chciał wpuszczać tu światła. Wyjął zapalniczkę, wyczuł palcami salamandrę wygrawerowaną na srebrnym dysku, pstryknął…
W blasku małego ognika patrzyły na niego dwa księżycowe kamienie, blade, zatopione pod taflą czystej wody, ponad którą płynęło życie świata, nie dotykając jej.

– Mildred!
Jej twarz była jak zagrzebana pod śniegiem wyspa, niezdolna poczuć, że pada na nią deszcz; że przepływające chmury rzucają na nią swoje cienie. Były tylko pomruki maleńkich os w zatkanych szczelnie uszach, szkliste spojrzenie i wątły oddech, wchodzący i wychodzący, wchodzący i wychodzący z ciała doskonale obojętnego na to, czy oddycha.
Przedmiot, który Montag niechcący kopnął, połyskiwał na podłodze obok nogi jego własnego łóżka. Mała szklana buteleczka, tego ranka zawierająca trzydzieści tabletek nasennych, teraz, po oględzinach w świetle małego płomyka, okazała się otwarta i pusta.

Niebem i domem wstrząsnął straszny huk i odgłos darcia, jakby dwie olbrzymie ręce rozerwały wzdłuż szwu dziesięć tysięcy mil czarnej tkaniny, przepoławiając i jego. Coś wbiło mu się w pierś i darło ją na strzępy. Przelatujące w górze bombowce odrzutowe, raz, dwa, raz, dwa, raz, dwa, sześć, dziewięć, dwanaście, i jeszcze jeden, i jeszcze, jeszcze, jeszcze, jeszcze, krzyczały zamiast niego. Otworzył usta i wpuścił w siebie ich wrzask. Dom zadrżał w posadach. Zapalniczka wypadła mu z ręki. Kamienie księżycowe znikły. Dłoń Montaga po omacku szukała telefonu.

Odrzutowce odleciały. Czuł, jak jego wargi poruszają się, muskając słuchawkę. "Pogotowie". Straszny, straszny szept.
Zdawało mu się, że ryk czarnych bombowców starł gwiazdy w pył i że rankiem ziemia będzie pokryta tym pyłem niczym dziwnym śniegiem. Tak myślał Montag idiota, stojąc w ciemnościach, drżąc, poruszając bezgłośnie wargami.

Mieli to swoje urządzenie. Nawet dwa. Jedno z nich wślizgiwało się do twego brzucha jak czarna kobra do głębokiej studni, szukając tam starej wody i minionego czasu. Wypijało zieloną materię, która w powolnym wrzeniu wypływała na wierzch. Czy spijało ciemność? Czy wysysało wszystkie trucizny, które nagromadziły się tam przez lata? Syciło się w milczeniu, tylko od czasu do czasu wydając odgłosy dławienia i szukania po omacku. Miało oko: bezosobowy operator w specjalnym optycznym hełmie mógł zajrzeć w duszę osoby, którą pompował. Co widziało to oko? Nie mówił. Patrzył na to, lecz tego nie dostrzegał. Cała operacja przypominała nieco kopanie rowu w ogródku: kobieta leżąca na łóżku była po prostu warstwą twardego marmuru, do którego się dokopali. Należało się wwiercić, wydobyć pustkę, o ile tylko można to było uczynić za pomocą węża ssącego. Operator spokojnie palił papierosa. Drugie urządzenie też nie próżnowało.

Kierował nim równie beznamiętny osobnik w nieplamiącym brązowym kombinezonie o czerwonawym odcieniu. Urządzenie wypompowywało z ciała całą krew, zastępując ją nową krwią i surowicą.
– Trzeba im robić podwójne płukanie – mruknął, stojąc nad nieruchomą kobietą. – Nie ma sensu płukać żołądka, jeśli nie wypłucze się krwi. Zostawisz to we krwi, a ona uderza w mózg jak młotek, łup, parę tysięcy razy, aż w końcu mózg się poddaje i wyłącza.
– Przestań pan! – zaprotestował Montag.
– Tak tylko gadam – odparł operator.
– Skończyliście? – zapytał strażak.
Starannie wyłączyli urządzenia.
– Zrobione. – Jego gniew nawet ich nie dotknął. Stali, wydmuchując smużki dymu, który owijał się wokół nosów i wpadał do oczu, co wcale ich nie wzruszało. – Pięćdziesiąt dolców.

– Może byście mi najpierw powiedzieli, czy ona wyzdrowieje?
– Jasne, nic jej nie będzie. Cała trucizna jest teraz w tej walizce. Już jej nie zaszkodzi. Tak jak mówiłem, wyciąga się stare, a wpompowuje nowe i sprawa załatwiona.
– Żaden z was nie jest lekarzem. Dlaczego pogotowie nie przysłało lekarza?
– Daj pan spokój! – Papieros w ustach operatora zakołysał się. – Każdej nocy mamy dziewięć czy dziesięć takich incydentów. Jak się tego namnożyło, parę lat temu, zamówiliśmy te maszyny. Optyczne soczewki to zupełna nowość; reszta jest stara jak świat. Do ich obsługi nie potrzeba lekarza. Wystarczy dwóch zręcznych chłopaków i w pół godziny jest po sprawie. No nic – mruknął, ruszając w stronę drzwi – musimy lecieć. Właśnie dostałem przez muszlę następne wezwanie.

Dziesięć przecznic stąd. Znowu ktoś zaszalał z prochami. Jakby nas pan jeszcze potrzebował, proszę dzwonić. Ona niech leży. Daliśmy jej środek pobudzający. Jak się obudzi, będzie głodna. To na razie.
I mężczyźni z papierosami w prostych jak kreska wargach, mężczyźni o oczach żmij sykliwych, wymaszerowali za drzwi, zabierając swoje maszyny i tuby, swoją walizkę z płynną melancholią i gęstym, ciemnym szlamem czegoś nienazwanego.
Montag opadł na krzesło i patrzył na kobietę. Miała zamknięte, spokojne oczy. Wyciągnął rękę i poczuł na dłoni ciepło jej oddechu.
– Mildred – odezwał się w końcu.
Jest nas zbyt wielu, pomyślał. Miliardy. To za dużo. Nikt nikogo nie zna. Obcy przychodzą i zadają ci gwałt. Wyrywają serce. Wypompowują krew. Na Boga, kim byli ci ludzie? Nigdy dotąd ich nie widziałem, nigdy, w całym swoim życiu!
Minęło pół godziny.

W kobiecie płynęła świeża krew i wyglądało na to, że zrobiła z nią coś nowego. Policzki były teraz bardzo różowe, usta świeże i czerwone, miękkie i rozluźnione. Cudza krew. Gdyby jeszcze cudze ciało, mózg i wspomnienia. Gdyby mogli zabrać jej umysł do czyszczenia, opróżnić kieszenie, wygotować go, odkazić, przemeblować i przynieść rano z powrotem. Gdyby…
Wstał, odsunął zasłony i otworzył szeroko okna, wpuszczając nocne powietrze. Była druga nad ranem. Czy naprawdę zaledwie przed godziną rozmawiał na ulicy z Clarisse McClellan, a potem wszedł do domu i w ciemnym pokoju kopnął małą buteleczkę? Ta jedna godzina wystarczyła, by cały świat się roztopił, a potem pojawił w nowej, odbarwionej postaci.

Poprzez oświetlony księżycem trawnik niósł się śmiech dochodzący z domu Clarisse i jej rodziców, i wujka, który uśmiechał się tak łagodnie i szczerze. Swobodny, serdeczny śmiech, niewymuszony, dobiegający z rzęsiście oświetlonego domu, gdy wszystkie inne spowijał mrok. Głosy rozbrzmiewały, rozmawiały i rozdawały, tkając i modelując swą hipnotyczną sieć.