300

Szaleństwo? To jest Hollywood!

Autor: 996

300
Dobrze jest wiedzieć, co się robi. Widziałem wiele filmów, gdzie zdawało się że reżyser sam nie do końca miał sprecyzowaną wizję swojego dzieła. Zdarzają się też tacy, którzy udają, że tworzą wielkie epickie dzieła. Filmowcy tacy jak Quentin Tarantino czy James Cameron nie mają tego problemu. Dokładnie rozumieją kino i korzystają z tego, robiąc swoje filmy. Do grona im podobnych można teraz zaliczyć Zacka Snydera.

Z komiksem 300 zapoznałem się dopiero po tym, jak dowiedziałem się o planach jego ekranizacji. Przyznam, że mnie nie powalił. Zwiastuny jednak wyraźnie pokazały, jak doskonałym materiałem na film jest to proste dzieło Franka Millera. Totalne odrealnienie, patos, efekciarstwo, wszystko przyozdobione pięknie wyrzeźbionymi torsami Spartan, mieniące się szkarłatem ich płaszczy i krwią Persów. Fabuła prosta jak drut. Naszych jest trzystu - są heroiczni i odziani w czerwień, im kibicujemy. Tamtych jest milion, są paskudni, tchórzliwi, podstępni i podoba nam się, jak umierają w cierpieniach całymi setkami. Biedni ci, którzy nie wychwycili porozumienia między widzem a twórcą.

Film Snydera oferuje więcej niż "powieść graficzna" Millera (widać spece od marketingu uznają słowo "komiks" za odstraszające lub uwłaczające). To stanowi zarówno jego wadę, jak i zaletę. Z króciutkiej opowiastki wyrósł dwugodzinny film. To zbyt wiele jak na tak lekką (na swój sposób) pozycję. Nie brak dłużyzn, które - choć najczęściej zachwycają oczy i uszy - były do uniknięcia. Przybyło natomiast niemało pyszności, takich jak bojowe nosorożce, wściekli zezwierzęceni giganci czy okaleczony spaślak z ostrzami zamiast rąk, który rzucał nam wyzywające spojrzenie już na zwiastunie.

Byłem w ogromnej większości, dzięki której 300 wygrywało wszelkie rankingi najbardziej oczekiwanego filmu roku 2007. W sondzie na IMDb zagłosowałem nawet "nie mówcie moim znajomym, ale czekam na to bardziej niż na Grindhouse". Zwiastuny przyprawiały o ślinotok i zachęcały do liczenia dni do premiery. W oczywisty sposób poprzeczka została ustawiona wysoko. Jednak, mimo że jest to rewelacyjny film, nie przepalił mi wszystkich synaps. Jest praktycznie pozbawiony wad, ale brak mu trochę do miana genialnego.

Nie dziwią mnie bardzo podzielone zdania na temat obrazu Snydera. Ma on bardzo konkretnie określone grono odbiorców. I pomijam tu szaleńców mówiących o zniewadze dla historii, bo 300 ma się tak do historii, jak X-Men do genetyki. To migoczący breloczek przeznaczony dla fanów nierealnej akcji, mocnej muzyki, wyrazistych postaci, kapitalnych efektów, przygniatającego patosu, teledyskowego stylu kręcenia i nieskomplikowanej fabuły, która ustępuje miejsca zachwytowi nad każdym kadrem.

Wizualnie dopieszczono 300 do granic możliwości. Dwa miesiące kręcenia poprzedzające rok postprodukcji dają wyraźny efekt. Wpływy grafików są tak wszechobecne, że wielu widzów pewnie nie dostrzeże części z nich. Krwistość walk zawdzięczamy również im i trzeba przyznać, że posoka zalewa kadry obficiej niż w trakcie "Wielkiej jatki w Domu Błękitnych Liści" z Kill Billa, i także jest umowna. Montaż jest perełką, choć spodziewam się, że fanów tradycyjnego przedstawienia akcji zmęczy. Większość filmu to spowolnione ujęcia, eksponowanie detali do granic możliwości. We wszystkich walkach manipuluje się tempem, a cała ta strategia zawarta jest w skondensowanej formie w trakcie sceny z wyrocznią.

Muzyka wpasowuje się w to, co widzieliśmy na zwiastunach. Mieszanka chórów, orkiestry i gitar elektrycznych świetnie nadaje się do zilustrowania popkulturowego, antycznego widowiska. Do tego dochodzi szereg egzotycznych brzmień i wiele wyraźnych inspiracji. Jest ich jednak na tyle dużo, że sporządzona przez Tylera Batesa mieszanka nie jest soundtrackiem wtórnym.

Kolejnym aspektem filmu jest patos. Moim zdaniem tu szczególnie należą się brawa twórcom, bo łatwo spaprać tę sprawę. Jednak kwestie wygłaszane w 300 kupuje się chętnie. Co drugi dialog trudno byłoby wypowiedzieć, nie czując się jak idiota. Jednak kiedy wypowiadają je postaci na ekranie, można mieć ochotę poryczeć sobie z resztą rozochoconych Spartan. Podobny patos w dobrym stylu przedstawia przede wszystkim Gibson w Braveheart, a w pewnym stopniu również Russel w Gladiatorze. Viggo Mortensen, moim zdaniem jeden z najsłabszych punktów obsady Władcy Pierścieni, od dziś będzie się kryć nie tylko w ich cieniu, ale i również w tym rzucanym przez Gerarda Butlera.

Wreszcie dostajemy gromadkę świetnych postaci. Pierwsze skrzypce gra Leonidas, świetnie sportretowany przez wymienionego powyżej Butlera. Wyrazisty, całkowicie przekonujący, wytrenowany do roli co najmniej równie dobrze jak reszta spartańskiej obsady, potrafi przemawiać, kpić, być królem, mężem oraz przyjacielem. Kroku dotrzymuje mu, pojawiający się na ekranie jedynie przez kilka minut, Kserkses. Postać ta to także rewelacyjna charakteryzacja, dorównująca jej gra aktorska i niesamowity głos. Rodrigo Santoro to wspaniały bóg-król opętańczo żądny czci, władczy i przemawiający w niezapomniany sposób. Reszta postaci jest jasno nakreślona - zły polityk, dobra królowa, ojciec i syn, oraz świetny Dillios - wojownik i narrator filmu.

Zack Snyder zalewa widza wiadrami krwi, zarzuca makabrycznymi obrazami wzbogaconej przez siebie wizji Franka Millera. Uszy atakuje wrzaskami miliona Persów i trzech setek Spartan, pompatycznymi hasłami i mieszaniną chórów oraz brzmień gitar elektrycznych. Całość, przesiąknięta testosteronem i spuszczoną ze smyczy wyobraźnią, składa się na niemal pełną satysfakcję z najbardziej oczekiwanego filmu 2007 roku.