20 lat
Odsłony: 1078-----------------Ostrzeżenie-------------------------------
-----------------Czytelniku, jeśli jesteś osobą, która zamiast czytać książki lubi czytać o książkach których nie przeczytała, to nie czytaj*------------------------------------
-----------------Koniec ostrzeżenia-------------------
Sapkowski jakoś tak zawsze kojarzył mi się z Warhammerem. Pewnie dlatego, że "Ostatnie Życzenie" i legendarny podręcznik do pierwszej edycji wyszły bardzo blisko siebie w czasie. Tak mniej więcej 20 lat temu. Często przeplatał mi się w rpgowaniu Warhammer z Wiedźminem, myślę że zresztą nie tylko mnie. Popatrzmy sobie na to, jakie spustoszenie sprawiła "jesienna gawęda", która według mnie ma wiele punktów stycznych ze stylistyką świata Wiedźmina, gdzie, cytując Bonharta, "tu są flaki, tu krew, a tu, spójrz - gówno. Tak się umiera, Szczurze".
Ale nie o przeplataniu się, ani o Warhammerze nie będzie.
20 lat temu poznałem po raz piewszy prozę Sapkowskiego - przynajmniej świadomie. Być może otarłem się o któreś opowiadanie ASa (ktoś go jeszcze tak dziś nazywa?) w Fantastyce, ale raczej tego nie pamiętam. "Ostatnie Życzenie" natomiast pamiętam doskonale, bo jedno jest pewne - wywróciło mi życie do góry nogami. Tak, można się teraz śmiać, ale to właśnie po przeczytaniu przygód Geralta zapragnąłem zostać... Wielkim Pisarzem :) Człowiek miał już te 12 lat, wiedział już wystarczająco wiele by się nie łudzić, że kosmonautą nie zostanie, astronautą pewnie też nie. Pisarstwo przez wielkie Pe wydawało się rozsądną alternatywą. I to właśnie Sapkowski mnie zainspirował. Wtedy, dawno temu.
Oczywiście z bycia pisarzem nic nie wyszło, choć gdzies tam kilka opowiadanek szufladkowych popłodziłem, a nawet zaczałem pisać Wielką Epicką Powieść Fantasy, która utknęła po kilkudziesięciu stronach i do dziś kisi się gdzieś po twardych dyskach.
Ale ten Sapkowski gdzieś tam był. Co roku aż do mej pełnoletniości wychodził nowy tom Wiedźmina. Można więc powiedzieć, że zacząłem czytać sagę jako dziecko, a skończyłem... no powiedzmy, jako wczesne stadium dorosłego. Jak patrzę na swoich rówieśników, kolegów, i przypominam sobie boom, jaki wtedy był "w paczce" na Sapkowskiego, i jak Wiedźmin odcisnął swój ślad na nas, to mogę to porównać chyba tylko z fenomenem Harrego Pottera (który jest oczywiście do bani w porównaniu z wiedźminem :P). Tylko, że Harry był już dla innej generacji, słabej, rozpieszczonej, nie pamiętającej twardych czasów gdy pomarańcze miały pestki, były kwaśne i jadło się je tylko na Boże Narodzenie, jak rzucili do sklepów.
Geralt to był ktoś, twardziel, co wódę pił, klął jak szewc, dziewki bałamucił, po pysku lał, chlastał potwory i był skończonym cynikiem, w dodatku sympatycznym, bo ze "skrofułami". Wiecie, taki "męski archetyp", który towarzyszył nam w trakcie dorastania.
Potem, oczywiście, dorosłem już całkiem, i Wiedźmin poszedł w kąt i trochę się przykurzył. Coś się kończy, coś się zaczyna. Choć nie do końca. Raz czy dwa został przeczytany w kilka dni w czasie jakiejś epidemii grypy czy na urlopie od wykopalisk. I zawsze tak samo cieszył, jak gdyby magicznie pozwalał cofnąć się do czasu, gdy czytało się go po raz pierwszy, miało się te naście lat i praktycznie zero problemów życiowych.
Ale od paru dobrych lat był dla mnie już tylko pięknym wspomnieniem, zwłaszcza od czasu jego komercjalizacji przez sukces komputerowego Wiedźmina. Aż do wczoraj. A nawet trochę wcześniej.
Gdy zobaczyłem pierwsze informacje o tym, że wychodzi nowy Wiedźmin (a to było kilka tygodni temu, jakoś przegapiłem), oczywiście postanowiłem, że na pewno kupię i przeczytam. Wczoraj nadarzyła się ku temu okazja, z której łacno skorzystałem. Postanowiłem zrobić sobie celebrę czytelniczą, na które ostatnio nie mam czasu. Jednak stary przyjaciel Geralt - to zobowiązuje. Zaopatrzyłem się więc w kilka piw (napój, którym się stanowczo przepiłem za czasów studenckich i który dziś tykam tylko w ostaeczności, i praktycznie nigdy w domu), paczkę fajek (tych samych, które palę od czasów liceum), kilka pakietów energetycznych w postaci chałwy i czekolady, oraz dzbanek mocnej kawusi, gdyby mi sen przeszkadzał w recepcji utworu. No i przystąpiłem do czytania.
I wiecie co? Było jak dawniej.
Znów, oprócz śledzenia powierzchownej warstwy fabuły śledziłem postmodernisyczne tropy, które Sapek rzucał tu i ówdzie, znów fasynowałem się "wyliczankami", jaki nam serwował w tekście, szukałem powiązań z poprzednimi tomami, szukałem postaci, miejsc, wydarzeń... i to wszystko tam było. Geralt nieco starszy, inny, ale kurde - i ja jestem starszy. Brutalności i przekleństw stanowczo więcej niż w poprzednich tomach, ale to dobrze - w końcu jesteśmy dorośli a brzydkie słowo ludzka rzecz. Wiele wczesnych recenzji zarzucało, że to dla komercji, że kondycja pisarska już nie ta, że odcinanie kuponów. Pry tam! Mi się podobało, chociaż zauważyłem, że kilka rzeczy się zmieniło. Żart się jakby wypłycił, gra z czytelnikiem stała się troszkę zbyt widoczna, fabuła za bardzo wpadała w tory "husyckie". Ale chwilami, w tych krótkich magicznych momentach było jak dawniej, pięknie i wciągająco. Znów, momentami było tak, że człowiek zapominał o (nie)bożym świecie, i totalnie znikał w tym drugim, wymyślonym. A momentami, jak trafił na jakiś odległy głos z przeszłości, potrafił się nawet wzuszyć i zadumać.
Wiecie co jest fascynujące? Kilka razy w Sezonie Burz pojawiają się postaci, które w poprzednich tomach pojawiły się czasem tylko w ramach jakieś "wyliczanki", albo przemknęły po jednej czy dwóch stronach całej sagi. A jednak, ja ich wszystkich pamiętam, z nazwiska. Pamiętałem Koral, czyli Lyttę Neyd, jak skończyła w sadze i co ją wcześniej spotkało. Zaśmiałem się, gdy Marti Sodergren kupowała traktaty medyczne. Pamiętałem Codringhera i Fenna, pamiętałem Giuscardiego, Cianfannelego i Vivaldiego, krasnoludzkich bankierów. Pamiętałem Axela Rabego, Nimue i całą rzeszę innych postaci i miejsc, które gdzieś tam się pojawiły. Każdy taki element wywoływał z pamięci całe fragmenty dawnej sagi, pozwalał sycić się nie tylko tym co przed sobą, ale także tym co przeszłe, wydawałoby się - zapomniane. Dla porównania - do dziś nie wiem czym się różnił Bifur od Bombura (choć Hobbita czytałem dawno, to film oglądałem tydzeń temu w TV), czy Merry od Pipina. A u Sapkowskiego każda z tych postaci miała coś charakterystycznego, coś, po czym można ją było zapamiętać.
Było też kilka nawiązań i żartów z czytelnika. Geralt co chwila jest rozpoznawany, i się dziwuje, że chyba musi być bardzo sławny. Umarłem ze śmiechu, gdy przeczytałem o okręcie kapitana Pudłoraka, który niegdyś nazywał się "Meluzyna". Ta sama "Meluzyna", obecnie "Prorok Lebioda" przez moment trafia jakby wprost w scenariusz Sapkowskiego do "Oka Yrrhedesa" - Śmierć na rzece Yarra". Takich żartów i wtrętów jest oczywiście więcej, dużo więcej, pewnie sam nie wyłapałem wszystkich.
Ciągłość fabularna? Tutaj mam troszkę zastrzeżeń, to fakt. Przede wszystkim, jestem fanem Wiedźmina, a właściwie sagi wiedźmińskiej. Lubię większość opowiadań Sapkowskiego. "Rękopis Znaleziony w Smoczej Jaskini" to dla mnie świetna pozycja. Ale "Żmiji" nie uniosłem. Z "trylogią husycką" się dość dużo i niechętnie namęczyłem. I na szczęście niewiele pamiętam. Ale pamiętam, to, że główny bohater robił coś do połowy, a potem musiał uciekać, albo kogoś gonił, albo jeszcze z innego powodu się przemieszczał do nowej lokacji, gdzie następował reset i historia zaczynała się od początku. Tutaj było podobnie. Geraltem rzuca po okolicy, tu musi uchodzić z miasta, tam jedzie kogoś przesłuchać, tu go porywają czarodzieje, tam plącze się gdzieś na moczarach... i tak nim miota, wątki są rozgrzebane i porzucone w połowie, by zacząć nowe, kolejne. Uprzedzony "trylogią husycką", gdy dostrzegłem pierwsze oznaki zacząłem się mocno niepokoić, czy czasem historia się nie powtórzy. Na szczęście nie, nie powtórzyła się, wszystko (mniej więcej) ładnie się zamyka, a Geralt wraca do rozgrzebanych wątków i je zakańcza/wykańcza.
Jest też dobra i zła wiadomość dla "ikonicznych feministek". Dobra jest taka, że Sapkowski pokazał w "Sezonie Burz" postaci kobiece "profesjonalne" i nie będące "nagrodą wojownika". Zła jest taka, że pieknie je ubrał w stereotypy (muskularne, łyse, agresywne wobec mężczyzn, pierdzące i chamskie strażniczki z koregardy) by potem na końcu pokazać, że one też mogą, jeśli chcą, być porządnymi ludźmi. Warto też zwrócić na wykład Belohuna o powinnościach mężczyzny wobec kobiety (brzuch na wiosnę i łapcie z cienkiego łyka na jesieni) i o moralności kontroli narodzin.
Właśnie. Czasy się zmieniły, Sapkowski się zmienił. "Sezon Burz" ociera się o dużo więcej tematów politycznych (zwykle w formie mrugnięcia okiem do widza) i społecznych z pierwszych stron gazet niż widać to było w sadze. Pojawiają się też postaci bardzo czarnobiałe (zwykle czarne), czego raczej nie było zbyt wiele w oryginalnej sadze. Porównajmy choćby takiego Bonharta i Kota z Iello - ten pierwszy, chociaż drań, miał swoje momenty (kalesony i jajko, czy pamiętny cytat z początku tego tekstu), które nadawały mu jakichś charakterystcznych rysów, które nie czyniły z niego postaci jednoznacznie złej. Kot z Iello to od razu psychol, który nie ma nic do pokazania, oprócz swej agresji i złości. Podobnie Degerlund i jego "banda Drombo"; Bue, Bang i Pasztor. Zaś krasnolud jest dokładnie taki jak powinien być - dobry, lojalny i honorowy. Jednak wolałem Yarpena Zigrina, który był honorowy, gdy mógł.
Na zakończenie, w kwestii zakończenia - nie było złe. Zresztą tych zakończeń było kilka, jak w "Pani z Jeziora", na różnych poziomach. Zakończenie "centralne", będące równocześnie początkiem (awantura z Kotem w knajpie) czegoś zupełnie innego, było całkiem zgrabne. Pozostawiło też pytania, co tak naprawdę stało się później? Czy Geralt wkroczył na alternatywną ścieżkę, zupełnie jak Kirk w XI Star Treku, czy też wszystko potoczyło się tak jak potoczyć się miało? Zakończenie "globalne", z Nimue, było trochę na siłę i być może wymuszone względami komercyjnymi, a zakończenie "lokalne" (tsunami) było takie... z Deuxa (ex machiny), by nie powiedzieć brzydziej.
Ale, gdyby ktoś zapytał, czy warto to czytać, odpowiem stanowczo - warto. Zwłaszcza, jeśli po tę książkę zechce sięgnąć ktoś, kto tak jak ja, z Wiedźminem się wychował. Zresztą myślę, że starzy fani Wiedźmina sięgną po książkę i tak, bez polecenia, z czystego sentymentu.
Bo warto. Działa magicznie, choć chwilowo, lepiej nż alrauna i glamarye, lepiej niż studentka pierwszego roku na starego profesora. - mi "Sezon Burz" na kilka momentów oddał 20 lat.
Polecam. Z całego serca.
*- bo mogą wyskoczyć na ciebie złe spoilery i ugryźć w miękkie