1000 lat po Ziemi

Ojciec i syn w podróży służbowej

Autor: Tomasz 't.rachwald' Rachwald

1000 lat po Ziemi
Dla tego filmu prawdopodobnie najlepiej byłoby, jeśli nie padłoby w nim ani jedno słowo. Gdyby pozwolić obrazom mówić za siebie, mielibyśmy z tego więcej pożytku niż ze słuchania dialogów fałszywych jak miłość Littlefingera do lady Arryn. Przemyślana scenografia i dobre chęci nie ratują tej futurystycznej historyjki o pojednaniu ojca z synem przed artystyczną klapą. A, jak słychać tu i ówdzie, producentów czeka też rozczarowanie finansowe.

Należę do sekty zdradzonych miłośników M. Nighta Shyamalana. Po genialnym Szóstym zmyśle nie miałem wątpliwości, że światu właśnie dał się odkryć wielki twórca. Nie chodziło tu nawet o słynne zakończenie, bardziej o talent do budowania atmosfery niesamowitości, rodzącego się podczas seansu przekonania o realnym istnieniu sił nadprzyrodzonych, kreowanego przez reżysera jakby bez wysiłku, za pomocą prostych zabiegów. Niezniszczalny w mojej opinii potwierdził jego klasę; Znaki i Osada, choć może nazbyt ekstrawaganckie, również wywoływały rezonans w mojej fanowskiej duszy. "Lecz nagle się coś urwało", a wielki twórca (mocno wspomagany, jak z czasem zrozumiałem, przez genialnych autorów zdjęć) zaczął knocić film za filmem. Od tego czasu moja wiara raz za razem poddawana jest próbie, choć nadzieja, ta idiotka, ciągle żyje.

Tysiąc lat po Ziemi jest nieco lepszy od fatalnego Ostatniego Władcy Wiatru. Można w nim odnaleźć wiele śladów "Shyamalanowego dotyku", spośród których najbardziej wyraźnym jest zaczerpnięty od Spielberga motyw pojednania dziecka z ojcem i wynikające z niego przesłanie o wielkiej wadze więzi rodzinnych. Zapracowany pater familias (Will Smith) pod wpływem dramatycznych okoliczności znajduje wspólny język z szukającym akceptacji dzieckiem (Jaden Smith) – sztafaż science fiction to tylko dekoracja dla aktualnego współcześnie dramatu.

W filmie pojawia się także charakterystyczna dla twórcy Zdarzenia wizja przyrody jako obdarzonej zbiorową świadomością inteligencji – w zależności od sytuacji służącej człowiekowi, lub stanowiącej dla niego śmiertelne zagrożenie. Z dwoma wspomnianymi elementami łączy się mistyka rodem ze Znaków, czyli wiara w niewytłumaczalną racjonalnie więź między bliskimi i zdolność jednostki do komunikowania z (tak czy inaczej pojmowanym) "kosmosem". Tym razem jednak te metafizyczne wątki strywializowane zostały do poziomu parafraz z Paulo Coehlo: "jeśli wierzysz, to świat nagnie się do twoich potrzeb". Co gorsza, zabrakło właściwej równowagi pomiędzy akcją filmu a przedstawianym światopoglądem. Co autor myśli na dany temat powinno wynikać z tego, co przydarza się bohaterom filmu. Tu zaś wszystko jest postawione na głowie: dana na starcie jest teza i wiemy, że nie zdarzy się nic, co by jej przeczyło. Logika i prawdopodobieństwo składają pokłon poczuciu misji.

Akcja toczy się w niedookreślonej jasno przyszłości. Ludzkość doprowadziła Ziemię do stanu, w którym ta nie jest zdolna podtrzymywać życia wielomiliardowej populacji. Między wierszami pojawia się też sugestia, że ewolucja uczyniła z większości ziemskich zwierząt drapieżniki zdolne zagrozić ludziom, a niewyjaśnione zmiany w ustawieniu planety względem Słońca powodują ekstremalne różnice dobowe temperatur. Ziemianie ewakuują się, ale na nowej kolonii napotykają z kolei obcą cywilizację (jej motywacje ani przez moment nie mają dla fabuły żadnego znaczenia; ot taki generyczny wróg z pudełka), która z sobie wiadomych powodów wypuszcza na ludzkość brzydkie potwory – wprawdzie ślepe, ale wyczuwające strach. Ziemia tymczasem zmienia się w dziką puszczę, pełną uwolnionej od brzemienia człowieka zwierzyny.

Tak oto zarysowany świat nie ma w filmie zupełnie żadnej funkcji poza służeniem młodemu bohaterowi za tor przeszkód. Ojciec i syn rozbijają się na zdziczałej planecie (w okolicznościach – a jakże – niejasnych). Generał Cypher, służący do tej pory swojemu dziecku za przewodnika, zostaje poważnie ranny, a więc to od sprawności chłopca zależy życie ich obu. Młody Kitai musi dostać się do nadajnika, oddalonego sto kilometrów od miejsca ich wypadku. Wyrusza na wyprawę, która okaże się intensywnym kursem dojrzewania i panowania nad swoimi emocjami... oraz okazją do wypowiadania marnych kwestii.

Chwile ciszy są faktycznie jedynymi, w których 1000 lat po Ziemi "brzmi" prawdziwie. Warstwa wizualna "mówi" ciekawiej niż aktorzy. Majestatyczność lasów północnej Kalifornii wobec drobnej ludzkiej postaci; mentalna bariera oddzielająca postać Willa Smitha od jego żony i dziecka, odegrana poprzez ich ustawienie w kadrze; organiczna harmonia futurystycznej architektury i sylwetki statku kosmicznego przypominające efekty pracy gigantycznych jedwabników – to wszystko można po prostu podziwiać. Można też wyciągnąć z tych kadrów więcej informacji na temat bohaterów i ich świata, niż z jakiejkolwiek spośród scen mówionych. Gdyby nie one, mielibyśmy piękny film. Czar niestety pryska przy każdej linijce dialogu.

W prymitywnie markowanych rozmowach, nieudolnie służących posuwaniu fabuły do przodu, nie ma odrobiny życia. Pozorowane konflikty istnieją w filmie tylko dlatego, że się o nich mówi. Bezsensowne spotkania – takie jak to, w którym Kitai jest prowokowany przez żołnierza – służą wyłącznie przekazaniu informacji widzowi. Chłopiec nie powinien nawet znaleźć się w jego towarzystwie. Skoro jednak już się znalazł – powinien być natychmiast wyproszony z miejsca, w którym nie wolno mu przebywać. Jak już nikt go nie wygania, to ostatnia rzecz, na jaką mógłby wpaść weteran (jakim wydaje się być omawiana postać), to zachęcanie syna swojego przełożonego do podjudzenia przewożonej na pokładzie statku groźnej bestii. A jednak wszystko to ma miejsce, bo scenariusz wymaga zapoznania widza z tym zwierzęciem. Logika zostaje rzucona w kąt. Do końca filmu nikt jej nie podniesie.

Nawet dobry aktor nie podołałby zadaniu wybronienia swojej postaci wobec chybionej logiki wydarzeń i pokracznych dialogów. O ile Smith senior radzi sobie jako tako, to cóż poradzić ma jego syn, któremu, jeśli wierzyć napisom końcowym, jeszcze na planie zdjęciowym udzielano profesjonalnych lekcji aktorstwa? Jaden Smith otrzymał trudną do odegrania rolę – chłopca uczonego panować nad emocjami, ale domagającego się uwagi od ojca; przerażonego śmiertelnym niebezpieczeństwem człowieka, zdanego na pastwę dzikiej przyrody, od którego opanowania zależy życie ukochanej osoby. Młody aktor zupełnie sobie nie radzi, ale i w dotychczasowej swojej karierze nie wykazywał nadmiernego talentu. Porażka produkcji opartej na jego grze aktorskiej była niestety przewidywalna.

1000 lat po Ziemi prawdopodobnie szybko odejdzie w niepamięć. Mimo pozorów głębi i autentycznie pięknych dekoracji jest to film, który można raz obejrzeć i nigdy więcej o nim nie myśleć. Być może praca przy nim pozwoli komuś zapłacić rachunek za prąd – i to jest główny pozytyw z jego powstania. Poza tym szkoda pracy scenografów, szkoda talentu reżysera. Willa Smitha mi nie szkoda – skoro jako producent uparł się, by uczynić ten film trampoliną dla sławy swojego syna, to niech teraz się tłumaczy. Lato chochole będzie toczyć się dalej. Doczekamy się jeszcze kilu produkcji lepszych od tej.