10,000 B.C.

Flinstonowie z Karaibów

Autor: Marcin 'malakh' Zwierzchowski

10,000 B.C.
No i stało się. Światło dzienne ujrzała kolejna produkcja, będąca wynikiem utrzymującej się mody na filmy fantastyczne. I niech nie zmyli was cała ta prehistoryczna otoczka. Z historią 10,000 B.C. ma tyle wspólnego, co polityk z maturą. Twórcy najwyraźniej myśleli, że stado mamutów, jeden tygrys szablozębny i zgraja umazanych ziemią aktorów (że to niby jaskiniowcy mieli być?) wystarczy, aby móc odciąć się od przydomku fantasy. Tymczasem po obejrzeniu tego filmu doszedłem do wniosku, że "B.C." w tytule wcale nie tłumaczy się jako: Before Christ (przed Chrystusem), a: Before Conan!

Zacznijmy od fabuły, chociaż nie ma za bardzo o czym pisać. Była sobie wioska, a w niej nasi nieco bardziej małpowaci przodkowie (to nic, że mieli dredy, bieluchne zęby i mówili z nowozelandzkim akcentem). Pośród nich był pewien chłopiec o imieniu D’Leh, któremu już za młodu w oko wpadła niebieskooka znajda Evolet (jej rodzinę zabili "ci źli"). Nie obyło się oczywiście bez tajemniczej przepowiedni (praktycznie każdy napotkany w filmie lud miał jakieś proroctwo, a każde z nich sprowadzało się do tego, że kiedyś tam pojawi się zbawiciel i od tej pory wszystko będzie dobrze). Pewnego dnia na spokojnych mieszkańców owej wioseczki napadli okrutni jeźdźcy, którzy porwali część z nich, w tym piękną Evolet.

Dalej jest klasycznie. D’Leh, wraz z trójką przyjaciół (taka Drużyna Pierścienia, tylko że nasi jaskiniowcy idą za dziewczyną), wyruszył w pościg. Po drodze zawitali do wielu dziwnych krain, napotkali straszliwe potwory, no i przy okazji zbawili świat, a przynajmniej jego kawałek. Nie obeszło się też bez kilku bijących po oczach nawiązań, jak na przykład polujące w trawie ptaki, przypominające pod tym względem Velociraptory z Jurassic Parku. Chociaż i tak najbardziej bezczelnym było dla mnie skopiowanie motywu boga-króla, który aż za bardzo kojarzył się z Kserksesem z 300 (gdyby ktoś miał wątpliwości, to filmowcy dołożyli żywcem zerżniętą scenę z rzutem włócznią).

Dorzućmy do tego odrobinę magii oraz fakt, iż główny bohater najwyraźniej ma w sobie coś ze zwierzęcia (zakolegował się z tygrysem, który nie tylko go nie zjadł, ale na dodatek obronił przed dzikusami), a w sumie otrzymujemy klasyczny film fantasy. 10,000 B.C. niczym nie wyróżnia się spośród natłoku podobnych mu produkcji. Scenariusz to zlepek popularnych motywów, dialogi przesycone są patosem bardziej niż polityczne expose, a cała fabuła sprowadza się do pogoni za wrogiem (jak pościg za Uruk-hai Dwóch wieżach) i wzniecenia buntu niewolników. Widz może jedynie nacieszyć swoje oczy kilkoma malowniczymi pejzażami (scena otwierająca film jest bliźniaczo podobna do tej z drugiej części Władcy pierścieni). Zresztą całe wrażenie psuł mi okropny narrator, który nie tylko mówił tonem, niczym z propagandowych spotów z PRLu i miał nieprzyjemną barwę głosu, ale na dodatek wcinał się w okropnych momentach (szczególnie w końcówce).

Miało być epicko, z rozmachem, a jednocześnie inaczej, niż w klasycznych produkcjach spod znaku kina fantastycznego. Niestety, jedyne co ten film może zaoferować widzowi, to bezładny zlepek znanych już motywów, pompatyczne dialogi i prosta jak konstrukcja cepa fabuła. W sumie chyba nie byłoby wielkiej różnicy, gdyby całą akcję wrzucić gdzieś do Neverlandu (nie mylić z ranczem Michaela) i otwarcie przyznać, że robimy film fantasy. Tymczasem budowanie wokół produkcji atmosfery przenoszenia na ekran historii o naszych przodkach, w połączeniu z nafaszerowaniem scenariusza dziwami rodem z fabryki czekolady Willy’ego Wonki, mnie osobiście drażniło.