Zewnętrzne piękno

Autor: Maycia

Zewnętrzne piękno
Nie mógł spać, od kilku nocy męczyły go koszmary. Wciąż te same, powtarzające się wizje, potwory podświadomości, lęki z przeszłości. Nie potrafił od nich uciec nawet na jawie. Spojrzał w niebo. Mniejszy księżyc świecił niepokojącym, zielonym światłem. Nie wiedzieć czemu mężczyzna chciał znaleźć się w blasku Morrslieba. Coś go do niego przyciągało. Zimny podmuch wiatru poruszył jego długimi, przerzedzonymi włosami. Przeszył go dreszcz.

Obejrzał ranę, która pomimo upływu czasu ciągle wyglądała na świeżą. Ręka została rozcięta ponad dwa tygodnie temu, a mimo to rana wciąż się nie chciała zasklepić. Cały czas sączył się z niej lepki śluz. Wiedział, że jedynym sposobem, aby zaleczyć rozcięcie, jest sporządzenie maści z rzadkich roślin występujących głęboko w pobliskiej jaskini. Postanowił, że jutro się tam uda.

Wszedł do izby. Przy palenisku na posłaniu spała jego ukochana wnuczka, jego mała Anabell. Miał wiele wnucząt jednak ona była jego ulubioną. Była jego oczkiem w głowie. Ostrożnie podszedł do dziecka i pogłaskał ją po popielatych włosach. Poruszyła się delikatnie, a na jej twarzy odmalował się lekki uśmiech. Bardzo przypominała mu córkę, która zmarła podczas rodzenia dziecka. Gdy patrzył na małą Anę, po zoranym zmarszczkami policzku spłynęła łza. Dziewczynka była skulona pod grubym kocem. Gdy się wierciła, przykrycie zsunęło się, odsłaniając dziecięce ramiona. Zatrzęsła się z zimna. Ukląkł przy niej i delikatnie, powoli nakrył ponownie pledem. Nachylił się nad małą sierotką i pocałował ją w czoło. Uspokoiła się.

Usiadł przy palenisku i dorzucił drwa do ognia. Ciepło buchnęło mu w twarz. Zamyślił się, spoglądając w płomienie. Bezwiednie grzebał długim patykiem w ogniu, przesuwając palące się gałęzie.

- Przeto to już pięć lat. Pięć długich lat, jak zmarła moja droga córka, Anna – wspominał, mówiąc półgłosem sam do siebie. – Poród był długi i ciężki. Znachorka nie dawała Annie żadnych szans. Mimo moich mikstur i eliksirów, trzeba było wybierać między nią a jej dzieckiem. Anna bez chwili zastanowienia powiedziała, że chce, aby to jej dziecko przeżyło. Hans nawet nie chciał słyszeć, że musi wybierać między żoną a jeszcze nienarodzonym potomkiem. Trzeba było wyprowadzić go siłą – westchnął głęboko, ocierając łzy. – Znachorka w ostatniej chwili rozcięła brzuch mej drogiej córki. Wyjęła dziecko, podając je mnie. Byłem pierwszym, który wziął cię w ramiona, moja mała Anabell. – Spojrzał na śpiącą dziewczynkę. – Zaprawdę, ciężkie czasy nastały – pomyślał.

Spojrzał beznamiętnie na tlące się polana. Rozgarnął je patykiem, ogień ożywił się.

- Nie miałaś łatwego życia, moja mała – powiedział do śpiącej wnuczki, chociaż dobrze wiedział, że go nie słyszy. – Ojciec nie potrafił się tobą zająć. Zresztą i tak po roku Hans został powołany do straży miejskiej, później przeniesiony do wojska. A ty, biedaczysko, wychowywana byłaś przez ciotkę. Poczciwa Margaret – westchnął. – Traktowała cię jak własne dziecko. Po jakichś dwóch latach zostałaś sierotą. Twój ojciec zginął w obronie jakiegoś władyki przed najazdem zwierzoludzi. – Podrapał się po siwej głowie. – Kilka miesięcy później Margaret ciężko zachorowała i nie miała się jak tobą zająć. I w ten sposób trafiłaś do mnie, swojego starego dziadka – zaśmiał się cicho.
- My, dwie sieroty, skazańcy losu, trafiliśmy na siebie z półtora roku temu. I mieszkamy od tego czasu razem. Och, Anabell, jesteś moim największym skarbem. Wszystkim, co zostało mi z dawnych lat.

Przypomniał sobie, jak niegdyś prowadził dobrze prosperujący sklepik z ziołami, a ludzie z innych miast i miasteczek przybywali po jego specyfiki. Teraz po zakładzie zostały tylko zgliszcza. Miasteczko zostało zaatakowane przez bandę zwierzoludzi, większość domów spłonęła. Ci, którzy starali się walczyć, zostali ranni albo zabici. Całe ciało mężczyzny przeszył ból, gdy przypomniał sobie, jak człekokształtny stwór rozciął mu rękę czymś, co przypominało gnijącą płetwę. Przed oczyma pojawił mu się obraz poczwary, której kończyny były spłaszczone i pokryte zrogowaciałym naskórkiem. Wzdrygnął się na samą myśl o tym.

Odsłonił ranę, ta jakby mlasnęła. Wyglądało to tak, jakby rozcięcie było zrobione w ciągu kilku ostatnich godzin, a nie, jak w rzeczywistości, dwa tygodnie wcześniej. Powierzchnia wokół rany kleiła się od przezroczystego śluzu. Przez dziurę w skórze było widać białą kość.

Na szczęście udało nam się uciec – pomyślał.

Wspominał, jak rankiem, gdy najeźdźcy rozpełzli się po okolicy, zabrał wnuczkę oraz kilka najpotrzebniejszych rzeczy i uciekli. Schronili się w tej chacie.

– To od tamtej nocy mam te koszmary i nie mogę spać, przyciągany światłem Morrslieba, nawiedzany mrocznymi wizjami. Bogowie, co się ze mną dzieje?!

Dziewczynka przewróciła się na bok i powierciła trochę. Pogładził jej miękkie, rozczochrane włosy. Uśmiechnął się, patrząc jak śpi. Ten widok go uspokajał, a ostatnio mało co potrafiło osłabić zmartwienia.

- Prawie pół miesiąca tutaj pomieszkujemy. Z dala od ludzi, w małej, jednoizbowej chatce zapomnianej przez świat. Razem chodzimy zdobywać jedzenie i lecznicze rośliny. Byłaby z niej znakomita znachorka czy też zielarka. Nauczyłbym ją wszystkiego, gdyby nie…

Złapał za obolałe miejsce i mocno odczuł, gdy rana go zapiekła, jednak po chwili ból ustal. Spojrzał na wnuczkę, aby sprawdzić, czy śpi, a jej miarowy i spokojny oddech upewnił zielarza w tym przekonaniu. Ułożył się na sienniku, wpatrując się w palenisko. Do świtu nie spuszczał oczu z płomieni, odpędzając wszelkie złe myśli.

Ogień słabł, a on dalej leżał, wpatrując się pusto w blednące oblicze Morrslieba. Mimo wstającego słońca, księżyc Chaosu rysował się dość wyraźnie. Po pewnym czasie w palenisku był już tylko żar, a mężczyzna ciągle znajdował się w tej samej pozycji. Ciszę przerwało słabe ziewanie z legowiska obok. Starzec odwrócił się, a w jego ramiona rzuciła się rozpromieniona dziewczynka.

- Dzień dobry, dziadziu – zawołała swoim piskliwym głosem. – Co dzisiaj będziemy robić? Gdzie pójdziemy? Czego mnie nauczysz? – zasypała go gradem pytań.

Spojrzał w jej oczy. Płonęła w nich dziecięca radość i chęć poznania świata. Była tak podobna do jego Anulki.

- Przejdziemy się do jaskiń. Tam powinienem znaleźć pewne zioła, które są mi potrzebne do zrobienia maści.
- Dalej cię boli, dziadziu? – zapytała troskliwie, przytulając się do jego ramienia. W mgnieniu oka radość przepełniająca jej spojrzenie zamieniła się w smutek.
- Niestety tak. Ale jak znajdziemy te zioła, na pewno to się zmieni. - zapewnił, chociaż dobrze wiedział, że to nie wystarczy. Cena była dużo wyższa.

Zjedli śniadanie i przygotowali się do wyjścia. Założyli ciepłe płaszcze. Wziął swoją starą torbę na zioła i przewiesił przez ramię. Drugą, mniejszą, podał wnuczce. Naśladując dziadka, dziewczynka przewiesiła torbę i wygładziła rączką, aby idealnie przylegała. Mężczyzna sięgnął po worek z prowiantem i kilkoma niezbędnymi rzeczami. Do pasa przytroczył bukłaki z wodą. Upewnił się, że palenisko jest wygaszone i wyszli.

Szli wąską, ledwo widoczną ścieżką w kierunku święcącego Morrslieba. Przedzierali się przez liczne zarośla. Mimo blasku dnia, przez gałęzie drzew prześwitywał zdradziecki księżyc. Mech, po którym szli, był mokry i śliski. Wiek oraz brak snu doskwierały mężczyźnie. Musiał podpierać się kijem, aby nie upaść. Po półgodzinnym marszu przez las zatrzymali się przy sporym kamieniu. Usiadł na nim, aby odpocząć. Tempo, w jakim szli, męczyło go. Do tego odpowiadał na lawinę pytań wnuczki. Interesowało ją wszystko. Jak nazywa się każda roślinka? Jaki ptak śpiewa swą pieśń w oddali? Wpatrywał się w przestrzeń, jednak niczego nie dostrzegał.

Zamyślił się. Przypomniał sobie, jak kilka dni po napaści zorientował się, że jego rana jest zatruta. Chaos powoli wdzierał się do jego krwi. Na początku walczył z wizjami, jakie przychodziły do niego w śnie. Odpychał je siłą woli. Z każdym dniem przychodziło mu to coraz ciężej. Zastanawiał się, czy nie potrafił już tego, czy może nie chciał? Jego myśli zadręczało też inne pytanie. Czy Chaos jest przekleństwem, czy błogosławieństwem bogów?

- Czy to tędy chodzisz, gdy śpię? – zapytała niespodziewanie Ana.

Wyrwała go z zamyślenia. Nie wiedział, co jej odpowiedzieć. Tak, to tędy chodził każdego wieczora. Za każdym razem dalej. Dwa ostatnie wieczory spędził w jaskini. Ale skąd ona mogła o tym wiedzieć? Przecież spała. Zawsze przed wyjściem sprawdzał, czy nie zauważy jego nieobecności.

- Ze dwa, może trzy razy tędy przechodziłem, a czemu pytasz?

Czuł, że musi skłamać, sądził, że to będzie lepsze niż powiedzieć jej, iż każdej nocy znikał na kilka godzin, za każdym razem dłużej.

- Tak tylko, dziadziu. – Uśmiechnęła się niewinnie.

Spojrzał w jej duże, ufne oczy. Mimowolnie odwzajemnił uśmiech. Kochał ją, tak jak nikogo innego na świecie. Przelał na nią całą swoją miłość, wiedząc, że w tych ciężkich czasach tylko ona mu została. Pogładził ją po policzkach i pocałował w czoło. Mała istotka, dla której cały świat to on. Zastępował jej matkę, ojca i przyjaciela. Oddałby za nią życie.

- Ruszajmy – powiedział po chwili. Podniósł się z kamienia i ruszył naprzód, podpierając się kijem. Stąpała za nim.

Las nie był już taki gęsty, ale gałęzie drzew stawały się coraz bardziej powykręcane i wyciągnięte w stronę księżyca. Morrslieb jakby spoglądał na nich, przywołując do siebie. Wyszli na porośniętą dziwnymi grzybami polanę, przez którą prowadziła niedawno udeptana dróżka, wiodąca wprost do wejścia do jaskini. Bez namysłu skierował się w tę stronę. Ana szła za nim, lekko przestraszona, lecz ufna. Dziadzio przecież wie, co robi – pomyślała.

Wkroczyli do jaskini. Wyjął pochodnię i podpalił ją. Światło odbijało się od ścian. Ana była zachwycona tym, co zobaczyła. Mnóstwo roślin i zwierząt, jakich nie znała, żyło tu z dala od ludzkich oczu. Podeszła ostrożnie do kwiatka rosnącego opodal. Jego silna woń wdzierała się do umysłu. Przyciągał ją swoimi barwami i zapachem.

– Co to za kwiat, dziadziu? Taki piękny – zapytała zachwycona, cały czas idąc w stronę rośliny.

Szybkim krokiem podszedł do niej i zatrzymał ją. Stanęła, czując rękę dziadka na swoim ramieniu. Nie spuszczała jednak wzroku z pięknego znaleziska.

- Nie dotykaj go. Jest wyjątkowy, ale też niebezpieczny. To dzieło Chaosu, nie wiadomo, co może ci zrobić – powiedział zaniepokojony. Nie chciał, aby jego ukochana wnuczka była narażona na skażenie Chaosem, przynajmniej jeszcze nie teraz.

Oboje przyglądali się roślinie. Miała delikatne różowo-czerwone płatki. Przypominała trochę lilię, której kielich był jednak większy i szerszy. Czarne serce kwiatka otulone było poszarpanymi na końcach płatkami, a na samym jego środku tliła się biała iskierka. Tak jakby gwiazda świecąca na niebie. Całość mieniła się złotymi drobinkami.

Ruszyli dalej. Wszędzie napotykali na oprószone błyszczącym pyłem żyjątka i rośliny. Każde z nich miało na sobie widoczną skazę Chaosu. Gdzieniegdzie fruwały dziwne motyle o postrzępionych skrzydłach w kolorach tęczy. Spijały nektar z rosnącego tu kwiecia. Ich czułki świeciły się czerwonym światłem, gdy płyn przepływał przez ich ciałka.

Patrzył, jak jego wnuczka podziwia każdy okaz znajdujący się w jaskini. Była zachwycona ich pięknem. Wiedział jednak, że nie może pozwolić, aby Ana choćby musnęła je delikatnie palcem. Nie mogła być w jakikolwiek sposób dotknięta przez Chaos, czy też jego dzieło. Musiała być nieskażona. Tłumaczył jej, że to tylko zewnętrzne piękno, wewnątrz zarówno rośliny, jak i owady skażone są nikczemną mocą. Nie musiał ich rozcinać, aby wiedzieć, że przepływają przez nie czarne jak smoła, życiodajne soki.

Było coraz cieplej. Powietrze z chwili na chwilę stawało się bardziej duszące od unoszącej się woni kwiatów. Z każdym krokiem zbliżali się do serca jaskini. Do miejsca, gdzie miał znaleźć uzdrowienie zarówno swego ciała, jak i duszy.

Zorientował się, że jego wnuczki nie ma tuż przy nim. Rozejrzał się wokół. Zauważył, że dziewczynka stoi przy ścianie, przyglądając się utkanej w rogu pajęczynie. Cała sieć połyskiwała, odbijając światło pochodni. Na krwistoczerwonych nitkach błyszczały złote krople rosy. W samym środku odpoczywał błękitny pająk o dziesięciu odnóżach różnej długości. Wyciągnęła rękę w jego stronę. Owad był wielkości jej dłoni. Poruszył się, wyczuwając przyszłą ofiarę.

- Ana, wracaj tu! – powiedział dziadek podniesionym głosem.

Opuściła dłoń i wróciła posłusznie. Ruszyli dalej. Szła tuż przy nim, rozglądając się na wszystkie strony, aby nie przegapić ani jednego okazu. Zachwycało ją wszystko. Każdy owad czy kwiat był wyjątkowy, jakby z innego, pięknego świata.

Wkroczyli do dużej komory. Było w niej znacznie chłodniej. Przy jednej ze ścian znajdowało się jeziorko. Biło od niego światło, a różowa woda połyskiwała. Na brzegach rosły kwiaty o zielonych płatkach, przez które przebiegały złote nici.

- Usiądź tam i poczekaj. Tylko niczego nie dotykaj – powiedział, wskazując wyryty na środku pieczary krąg, wokół którego rozmieszczone były świeczki.

Posłusznie wykonała polecenie dziadka. Usiadła pośrodku wzoru ze skrzyżowanymi nogami. Nie odrywała wzroku od staruszka.

Wyjął z torby miskę i kilka ziół. Podszedł do jeziorka i zerwał rosnące przy nim kwiaty. Zamoczył je w różowej wodzie i wrzucił z innymi ziołami do naczynia. Ucierał kamieniem, co jakiś czas dodając trochę wody z podziemnego źródła. Na koniec dodał odrobinę ropy wypływającej z jego rany. Gdy maź była już gotowa, posmarował nią skażone miejsce. Poczuł jak ogarnia go ciepło. Rozcięcie piekło. Krew w żyłach niemalże gotowała się.

Ana przyglądała się dziadkowi ze strachem w oczach. Widziała, jak bezmyślnie wykonuje wszystkie czynności. Ogarniało ją coraz większe przerażenie, ale nie ruszała się. Powtarzała sobie w myślach, iż nie grozi jej przy nim żadna krzywda, że była z nim bezpieczna.

Starzec upadł, wijąc się z bólu. Tak samo nagle jak ból przyszedł, tak odszedł. Gdy mężczyzna leżał spokojnie do jego głowy wdarły się przerażające wizje. Walczył z nimi, spoglądając pustym wzrokiem na siedzącą opodal wnuczkę. Była taka piękna i niewinna.

- Muszę ją zabić, aby nie doznała krzywd w tym okrutnym świecie – pomyślał. – Nie, nie mogę. To najdroższa mi osoba.
Myśli kłębiły mu się w głowie. Próbował odzyskać zdrowy rozsądek, wyprzeć skazę Chaosu ze swojego serca. Jednak podszepty mrocznych mocy były silniejsze.

Wstał, bez słowa podszedł i uklęknął przy niej. Widział przerażenie w jej oczach. Nie poruszyła się. Ufała mu bezgranicznie. W myślach powtarzała sobie, że dziadek wie, co robi, że jej nie skrzywdzi. Tymczasem on wyciągnął z torby chustę i zawiązał jej oczy.

- Kocham cię, wnuczko, kocham najbardziej na świecie i zrobiłbym dla ciebie wszystko – powiedział pełnym uczucia głosem.

Uspokoiła się.

– Ja ciebie też, dziadziu, kocham.

Zobaczył, jak spod materiału spływają jej łzy. Coś ukłuło go w sercu.

- Zapalę teraz świece, zobaczysz światełka tańczące wokół. Na pewno ci się to spodoba.

Podszedł do pierwszej ze świec i odpalił ją od pochodni, wypowiadając niezrozumiałe dla wnuczki słowa. Zapłonęła na czerwono. Podchodził po kolei do każdej, wypowiadając tą samą sentencję.

Nie kłamał. Ana zobaczyła światła tańczące wokół niej. W umyśle dziewczynki malowały się barwy wijące się we wszystkie strony. Podświadomość tworzyła obraz kolorami tęczy.

Podpalił ostatnią ze świec i spojrzał na wnuczkę siedzącą w bezruchu pośrodku magicznego kręgu. Po jej twarzy spływały łzy. Dziecięce, niewinne łzy. Znowu coś ukłuło go w serce.

– Co ja robię? – Pomyślał. – Czy ja naprawdę chcę…? – Tę myśl stłumiła inna. Wróciła pewność siebie, gdy zrozumiał, że postępuje właściwie, uwalniając swoją wnuczkę od cierpień.

Podszedł do ściany. Podniósł kilka kamieni i wyjął spod nich materiał. Rozwinął tkaninę. Wziął do ręki nóż, który przez dwie ostatnie noce strugał tutaj ze skażonego Chaosem pnia drzewa. Obejrzał dokładnie swe dzieło, proste w swej budowie. Czuł dziwną energię płynącą z noża. Podszedł do wnuczki i pocałował ją w popielatą głowę. Nawet nie drgnęła.

- Kocham Cię, Anabell – powiedział, mocno ją przytulając. Uronił łzę.

Zauważył uśmiech na jej twarzy. Delikatny, niewinny grymas tak bardzo upodobnił ją do jego córki . Myślał teraz tylko o nich obu, córce i wnuczce, i o tym, jak bardzo je kochał.

Oburącz podniósł nóż wysoko nad głowę. Spojrzał w górę i zakręciło mu się w głowie. Dookoła migotały światła świec. Dusił się ich zapachem. Jeszcze raz spojrzał na nóż. Ogarnęła go nienawiść. Złość na wszystkich, którzy odeszli walczyć z wojownikami Chaosu, ze zwierzoludzmi. Na tych, którzy zostawili bezbronnych ludzi na pastwę mrocznych bestii.

Opuścił głowę. Przez umysł zaczęły przepływać słowa, których nie rozumiał. Począł je bezmyślnie wypowiadać. Nad świecami zaczęły przeskakiwać iskry. Poczuł, jak włoski na jego ciele zjeżyły się. Opuścił ręce, zatapiając ostrze w piersi bezgranicznie ufającej mu wnuczki. Spoglądał, jak przez rozcięcie wypływa krew. Czerwonymi strumieniami spływała po umierającym ciele dziewczynki, częściowo wsiąkając w jej ubranie. Poczuł, jak lepka, jeszcze ciepła ciecz gromadzi się pod jego kolanami. Położył ostrożnie bezwładne zwłoki na ziemi. Wyciął nożem serce i uniósł je wysoko. Krew spływała na jego twarz, ociekała po rękach. Wpatrywał się w cząstkę ukochanej wnuczki. Świece zapłonęły mocnym ogniem, po czym zgasły. Było jednak jasno. Oświetlała go wypływająca życiodajna krew niewinnej istoty. Modlił się do swojego boga.

- Daj mi moc, aby stać się jednym z twych wiernych sług. Pozwól mi pomścić córkę i wnuczkę. Zabiję tych, co mieli nas chronić, a odeszli, pozostawiając na pastwę twych dzikich, nieokrzesanych bestii. Przeto śmierć Anny i Anabelli jest z ich winy. Dlatego, że nas zostawili. Pozwól mi je pomścić, Panie. Zabiję winowajców ich śmierci i wszystkich niewiernych tobie. To przez nich giną nam podobni. Twe wierne sługi.

Z każdym słowem zatracał się coraz bardziej w sobie, w swej nowej wierze. Z każdą chwilą jego ciało wypełniały mroczne moce. Rana zasklepiła się. Czuł, jak jego organizm się wzmacnia, jak jego ciało staje się silniejsze niż było nawet za młodu. Zbliżył serce do ust i wypił resztkę znajdującej się w nim krwi. Potem położył to, co zostało, na piersi wnuczki. Wstał. Nie potrzebował już laski, aby się na niej podpierać. Spojrzał na leżące u jego stóp zwłoki dziecka.

- Pomszczę cię, Anabell, i ciebie, moja droga córko – powiedział zdecydowanym, wrogim głosem.

W jego sercu zagościła nienawiść. Zasłonił ciało płaszczem, odwrócił się i wyszedł. Szybkim krokiem przeszedł przez jaskinię. Ruszył wprost w objęcia nocy. Morrslieb świecił jasno swym zielonkawym światłem. Mężczyzna kroczył w jego stronę. Prowadziła go chęć zemsty i mordu.