Rozpoczęła się godzina szyderstw i bicia. Rozochoceni tym, że łowca czarownic jakby nie zwracał na nich uwagi, najemnicy pluli na wieśniaków, kopiąc tych, którzy nie znosili upokorzeń z pokorą. Godzina ta umknęła świadomości Vertena, łowca był obecny tylko ciałem. To miał być ten dzień, w którym szczur został zagoniony w kąt i nie miał dokąd uciec; dzień, w którym sprawiedliwości stanie się zadość.
***
Herman Verten siedział na koniu i czyścił brudne od krwi rękawice. Zmrużył oczy, a jego spojrzenie, choć wydawało się to niemożliwe, stało się jeszcze bardziej zimne. Gdy jego najemnicy spędzali chłopów na centralny plac osady, zerwał się ciepły wiatr, kontrastujący z szarosrebrnym niebem i mgłą, która spowijała równinę. Blade słońce jeszcze chwilę temu było świadkiem zajadłej, nierównej walki.
Do łowcy zbliżył się Gustav Burten, dowódca najemników, ogromny mężczyzna w sfatygowanej kolczudze, z rudą brodą i z małą raną na policzku. Spuścił głowę, niczym pies czekający na karę. Herman objął spojrzeniem dziedziniec, ignorując bliskość swojego żołnierza. W najdalszym kącie stłoczono kobiety i dzieci, a dalej, z jednej z chat wyciągano mężczyznę, który najprawdopodobniej zdołał się ukryć. Nie na długo…
– Gdzie jest Franz? – warknął łowca czarownic.
– Szukamy go, panie – odparł brodaty najemnik. – Pewnie się schował, jak ten tam tchórz– wskazał na prowadzonego chłopa – albo skrył się pod spódnicą jakieś baby... Znajdziemy go, panie, to już kres naszego pościgu. Mój informator rzadko się myli. A twierdzi, że Franz ukrył się gdzieś w okolicy…
– Pewnie tak. – Verten uspokoił się i zsiadł z konia. – Rozpalcie ognisko.
Spokojnie, jakby nie słysząc błagalnych płaczów, szedł dumnie w kierunku zebranych. Oni przeżyją Sigmarze, bo wiesz, że nie jestem okrutnikiem, czy zabójcą. Ci, którzy boją się mnie, boją się Ciebie, a trwoga jest najlepszym nauczycielem dyscypliny. Gdy zbliżał się do wieśniaków, zapach strachu dominował coraz bardziej.
- Sigmarze ocal nas – zajęczał ktoś.
- Kto to powiedział? – krzyknął Verten. – Pytam się kto?!
Przerażeni chłopi zaczęli chować twarze za rękami. Łowca czarownic lustrował ich oblicza, szukając najbardziej przerażonego. W końcu nie mogąc się zdecydować, wybrał losowo starszego mężczyznę. Chwycił go jedną ręką, przyciągnął do siebie i wskazując na złoty młot na napierśniku, syknął:
- Ja jestem Sigmarem.
Słowa, które na południe stąd odczytane byłyby jako bluźnierstwo, tu działały niczym zaklęcie. Wszyscy zamilkli w bezruchu, czekając na łaskę. Herman chodził i przyglądał się bardzo dokładnie każdej twarzy, jakby wybierał bydło na targu.
– Wy wszyscy – wskazał w końcu na mężczyzn – jesteście wolni. Idźcie gdzie zechcecie i wróćcie tu dopiero jutro.
W ciszy rozległy się nagle okrzyki radości, a kilka kobiet zaczęło głośno płakać i tulić swoje dzieci.
- Wy nie – zwrócił się do niewiast. – I ty też zostaniesz – wskazał na mężczyznę, który jeszcze przed chwilą myślał, że przetrwa w ukryciu. – Wy zostajecie.
Chłopi, którzy otrzymali wolność, zdecydowali się z niej szybko skorzystać, opuszczając wioskę bez problemów. Na placu pozostała jednak grupka mężów, którzy nie do końca wierzyli w otrzymaną łaskę, albo po prostu bali się opuścić swoje kobiety i dzieci.
Łowca odczekał chwilę, krążąc wokół pozostałych, a gdy gniew całkowicie opanował jego serce, krzyknął w stronę niezdecydowanych:
- Wy sprzeciwiliście się zbrojnemu ramieniu Sigmara! Znaczy to, iż służycie złu. Herr Burten, po dwadzieścia batów dla każdego z nich. Tych, co przeżyją wypuścić. Jeżeli nadal nie będą chcieli opuścić wioski, obciąć im nogi. Najwidoczniej nie są im potrzebne, by służyć Sigmarowi.
Kilu mężczyzn, zrozumiawszy swój błąd, próbowało uciec, jednak najemnicy byli na to przygotowani. Przy dźwiękach łamanych żeber i wykręcanych stawów szybko zaprowadzono porządek. Świst batów zagłuszył płacz kobiet.
***
Herman Verten podszedł do Burtena, który wraz z kilkoma zbrojnymi pilnował pozostałych na placu wieśniaków.
- Wybierz najładniejszą z nich i zamknij w tamtej chacie, tylko sprawdź czy nie ma trudnych dni, bo krwi i tak będzie tu pod dostatkiem – szepnął Velten.
- A… - zawahał się Burten. - Czy możemy dwie i jedną…
- Ja o tym nic nie wiem – łowca wzruszył ramionami.
***
Verten kucał przed jedynym pozostałym chłopem i wpatrywał mu się w oczy. Gdy wieśniak próbował uciec spojrzeniem, obrywał rękawicami po twarzy. W końcu jednak strach był tak silny, że mężczyzna wolał być bity, niż patrzyć oprawcy w oczy. Wtedy Verten podniósł go i cisnął nim o ziemię.
- Pytałem, prosiłem – zaczął spokojnie łowca. – A wszystko to, jak krew w piach. Ale jestem spokojnym człowiekiem, dlatego zapytam raz jeszcze – zrobił dłuższą pauzę. – Gdzie jest Franz Mertzen?
- Nie wiem – dukał sponiewierany chłop. – Nie wiem…
Herman natychmiast doskoczył do niego, kucnął blisko twarzy i głaszcząc uspakajająco po włosach, szeptał, nucąc tylko sobie znaną melodię:
- Nie wierzę ci… Ale cię polubiłem… Nie będę cię już bił… Uderz się sam!
Łzy popłynęły po twarzy torturowanego.
- Proszę, uderz się sam – powtórzył łowca z udawaną życzliwością. – Już! – wrzasnął po kilku uderzeniach serca.
Chłop podniósł głowę i bezwładnie opuścił ją na kamień.
- Mocniej! – krzyknął Verten.
Uderzenie.
- Jeszcze mocniej!
Trzask czaszki.
- Ostatni raz… Najmocniej!
Ciszę przerwał pojedynczy kobiecy szloch, który po chwili wraz z innymi głosami przerodził się w arię grozy.
- Dziwny człowiek, sam sobie łeb roztrzaskał – szydził Herman zbliżając się do kobiet. - Słyszałem, że ponoć mniej boli powieszenie – rzekł wskazując na zwłoki. – Ach ci ludzie… Na czym to żeśmy skończyli? – zapytał zebranych. – Ach, no tak… Franz. Gdzie jest Franz? – uśmiechnął się do kobiet.
Opór coraz bardziej denerwował Hermana. Mógł świadczyć o tym, że pomylił się w swoim osądzie, a to było nie do przyjęcia. Spacerował wśród kobiet, w końcu od jednej wziął na ręce kilkumiesięczne, płaczące niemowlę. Paradoksalnie, gdy dziecko znalazło się w dużych dłoniach Hermana Vertena, uspokoiło się.
- Gdzie jest Franz, aaa… – śpiewał w rytm kołysanki, podchodząc do ogniska - …aaa, ach gdzie jesteś Franz?
Obszedł palenisko i stanął za nim. Śpiewał i przyglądał się kobietom, matkę trzymanego przez łowcę dziecka przytrzymywał Burten.
- Gdzie jest Franz, lalalala, ach gdzie on może być? – złapał chłopca za nogę i wiszącego głową w dół opuszczał powoli nad płomieniami. – Gdzie jest Franz, tralala… – Rozległ się głośny płacz dziecka.
- Wiem, gdzie jest – krzyknęła jedna z kobiet. – Wiem, gdzie się ukrywa, wiem gdzie przyjdzie dziś koło północy – mówiła bardzo szybko by uratować dziecko. - Będzie czekał aż przyniosę mu posiłek.
- W końcu żono leśniczego. Przyznam, że zmyliło mnie, iż podczas ucieczki zdołaliście się rozdzielić. Powiedz mi, ilu ludzi pozwoliłabyś mi jeszcze zabić? – mówił łowca nie podnosząc dziecka znad ognia, – Zanim… - Ubranie niemowlęcia zajęło się płomieniami, parząc w rękę Hermana, który puścił je odruchowo. Mały nie płakał długo.
Kobieta, która poświęciła czyjeś dziecko, by ratować swojego męża skamieniała, łzy zastygły jej w zgaszonych oczach. Nie odezwała się już więcej, nawet gdy parę godzin później przywleczono Franza. Nie drgnęła, gdy mąż błagał, dopytując się dlaczego to go spotyka. Umierała w środku, gdy Herman odpowiedział, że robi to tylko dlatego, iż może. Traciła zmysły, gdy poznała powód nienawiści i zemsty Hermana Vertena – przegrana w karty, rok temu w zamku w Helmgarcie, po której jej mąż miał się obnosić ze zwycięstwem i drwić z inteligencji łowcy. Skonała zaraz po tym, jak głowa jej męża odturlała się od tułowia.
***
- Jakie to uczucie zakończyć wojnę po tak cudownym zwycięstwie? - zapytał Burten z wyczuwalną ironią, której nie zdołał dobrze ukryć.
– Wielkie! – odparł Herman nakładając rękawice. – Wielkie, ogromne, gigantyczne – splunął w stronę ciała leśniczego. - roześmiał się. Na jego twarzy gościła ulga. - Ile jestem ci winny najemniku? – zapytał uradowany, jak gdyby nic się nie stało.
Gdy się rozliczali panowała cisza, ognisko dogasało.