Hans Schoenencke

Autor: Rafi.K.

Hans Schoenencke
Altengard był niewielkim miasteczkiem na północno-wschodnich rubieżach Imperium. Leżał w szerokim pasie odludnego pogranicza kislevskiego. Był jednak, pomimo odległego od stolicy położenia, typowo Imperialnym miastem, wybudowanym z troską o ład i zamiłowaniem do porządku oraz prostoty, nigdy jednak nie mylonej z prostactwem. Od wschodniej strony horyzont przesłaniały olbrzymie i sine masywy Gór Krańca Świata. Daleko na zachód widać było rozpostarte połacie lasów, co akurat w Imperium nie powinno dziwić, gdyż puszcze porastały gros tej krainy. Puszcze, dodajmy, niegościnne, zamieszkałe przez nieprzychylne ludziom istoty oraz przemierzane przez zbójców. Z kolei ku południowi rozpościerały się szerokie łąki, biegnące wzdłuż gór i prowadzące aż ku najdalszym rubieżom Imperium – były to jednak tereny niemal bezludne i wędrowcom bardzo nieprzychylne z powodu licznych, niebezpiecznych stworzeń, co wiosna tam zaglądających.

Niektórzy, szczególnie życzliwi tej urokliwej mieścinie, zwali niekiedy Altengard "Małym Altdorfem" - a to z powodu pewnej zbieżności nazw obu miejscowości. Czasem zaś również dlatego, że miasteczko i jego mieszkańcy byli dość zamożni, jak na okolicę, w której przyszło im żyć. Altengard był prawdziwą perełką tego, co najlepsze w imperialnej cywilizacji, zatopioną pośród ostępów północno-wschodniego pogranicza. Wprawdzie nieco mniej ważna w codzienności miasta były nauka czy religia, dwa filary Imperium, jednak inne dziedziny ludzkiej działalności udawały się tu całkiem dobrze. Wszak miasto nie mogłoby rozkwitać, gdyby nie pieniądze. Te zaś, ku radości obywateli, płynęły tutaj dość szerokim strumieniem. Szczególnie dobre interesy robiono na drewnie, które przepływającą przez Altengard rzeką było spławiane z wyrębów znajdujących się u podnóża gór. Dzięki dochodom z handlu drewnem, których dostarczał prężnie funkcjonujący port rzeczny, kilka rodów kupieckich osiągnęło naprawdę spore majątki i stopniowo rozszerzając działalność poszerzało również swoje wpływy w mieście i okolicach. Chociaż bogaci stawali się coraz bogatsi to jednak nikomu to nie przeszkadzało, dopóki przy nich także reszta mieszkańców Altengardu mogła coś zyskać. Nikomu nie wadziło też, że jedni co wieczór spędzają czas nad srebrzystym pucharem wypełnionym czerwonym winem, jakie podawano tylko w "Złotej Koronie", innym zaś musi wystarczyć antałek pośledniego piwa w zadymionej izbie "Zbłąkanego Wędrowca" lub też "Uciechy Wojaka". Każdy mieszkaniec Altengardu po prostu godził się z naturalnym porządkiem rzeczy ustalonym od lat i, z pewnym ukontentowaniem, odnajdywał swoje miejsce w tej ludzkiej mozaice.

Byli jednak też tacy, którzy odstawali od niedużej społeczności altengardzkiej. Nie było ich wielu, o nie! Któż przecież śmiałby wybijać się ponad spokojną, dostatnią przeciętność mieściny. Monotonię codzienności Altengardu zakłócał właściwie tylko jeden osobnik. Jeden, dodajmy: niezbyt często widywany w mieście człowiek. Z tego powodu wielu nie uznawało go za prawdziwego Altengardczyka, mieniąc go raczej "Przybłędą" bądź też "Obcym" (tak zwali go tylko, co bardziej życzliwi). Nazywał się zaś Hans Schoenencke.

Jegomość ten nie urodził się w Altengardzie, nawet nie zdążył zagrzać tu miejsca. Żył w miasteczku ledwie od paru lat (nie pamiętano dokładnie, kiedy się sprowadził), a już zdążył wyryć się w świadomości mieszkańców. Chociaż, na dobrą sprawę, nikt nie wiedział dokładnie, jakim człowiekiem jest pan Schoenencke. Nie miał przyjaciół, z nikim spośród mieszkańców nie rozmawiał, nikt nie rozmawiał z nim. Był jednym z tych, co to przez lata żyją blisko ludzi, a gdy już umierają, to nawet nie wiadomo co im wypisać na płycie nagrobnej. Schoenencke do tego nie podobał się mieszkańcom miasteczka. Było tak z kilku powodów. Po pierwsze nie zajmował się niczym szczególnym. Na całe dnie znikał w swojej izbie, mieszczącej się na poddaszu "Zbłąkanego Wędrowca", z rzadka tylko pojawiał się wśród ludzi.

Nikt nie umiał powiedzieć, z czego się utrzymywał. Był to w społeczności altengardzkiej grzech bardzo poważny. Wszak tutaj wszyscy o wszystkich wiedzieli wszystko. Ostatni biedaczyna umiałby bez błędu wskazać kto para się kupiectwem, kto jest drwalem, a kto zarabia na życie jako myśliwy. Schoenencke nie należał do żadnej ze znanych w Altengardzie kategorii. Drażniło to wszystkich, gdyż nawet karczmarze, znani ze swej przenikliwości i talentów w pozyskiwaniu informacji, byli wobec tego odludka bezsilni. Co więcej Hans Schoenencke płacił na czas wszystkie swoje zobowiązania. Krawiec reperujący jego sfatygowane płaszcze czy kapelusze, karczmarz ze "Zbłąkanego Wędrowca", u którego tajemniczy jegomość żywił się i mieszkał... Wszyscy oni byli opłacani na czas, dobrą monetą. Mierziło to niepomiernie plotkarzy i oszczerców altengardzkich, gdyż w ich mniemaniu lepiej już wyglądał biedak i oberwaniec niźli jegomość tajemniczy, który nie wiadomo skąd czerpie gotówkę. Jeśli coś bardziej uwierało małomiasteczkowe rozumy altengardczyków niźli tajemne źródła dochodu pana Schoenencke, to chyba mogła być tym odczuwalna wyższość, jaka otaczała całą postać samotnika. Każdy z mieszkańców, mający choć krótki kontakt z panem Schoenencke w oczach jego odczytywał pogardę dla swej małomiasteczkowości oraz ograniczoności swych horyzontów. Nie lubili tego mieszkańcy Altengardu, pewnie nikt z nas by nie lubił. Trudno jednak powiedzieć, czy Schoenencke świadomie zachowywał dystans i wyższość wobec mieszkańców mieściny, czy po prostu emanował jakimś blaskiem wielkiego świata, który nieznośnie raził jego rozmówców. Dość powiedzieć, iż nikt nie czuł się w obecności szczupłego samotnika bezpiecznie, czy komfortowo. Z całej jego wątłej, żylastej postaci przebijała jakaś siła, energia niewiadomego pochodzenia. Stąd nie wyda się nikomu dziwnym – po tym, co powiedziano o panu Schoenencke – że nikt w miasteczku nie chciał mieć go za wroga, ani za przyjaciela. Im rzadziej go widywano, tym wszyscy czuli się lepiej.

Tak żyli sobie przez dłuższy czas, obok siebie, Altengard i Schoenencke. Aż pewnego wieczora, w "Zbłąkanym Wędrowcu" gruchnęła sensacyjna wiadomość: "Przybłęda" zniknął. Tak, jak ze wszystkim w przypadku Hansa Schoenencke, tak i o jego odejściu nie wiele wiedziano na pewno. Jeden z drwali utrzymywał, iż widział go ruszającego pieszo z jakimś tobołkiem ku linii lasów na zachodzie. Z kolei grupka flisaków przysięgała, że Schoenencke konno ruszył ku północy, a więc pewno chce przedostać się do Kislevu. "Ale po co, u diabła, jechać do Kislevu"? Dziwowano się głośno. Wobec tak sprzecznych informacji, tymczasowo, niczego nie przedsięwzięto w związku z domniemanym zniknięciem. Dopiero po kilkunastu dniach, gdy nadal nic nie wiedziano o jego losie, a opłata uiszczona za izbę wyczerpała się, postanowiono zaglądnąć, czy aby Schoenencke nie pozostawił po sobie jakichś cennych rzeczy. Gremialnie ruszono na poddasze, a karczmarz na czele pochodu, oświetlał drogę świecą. W jej migotliwym blasku ujrzano wpółprzymknięte drzwi, a za nimi uprzątnięty pokój. W nim zaś nie było nic poza łóżkiem, stołem i zydlem. Od razu odezwały się szemrania, że karczmarz Błażej brał od "Obcego" słony czynsz w zamian za wątpliwe luksusy zagrzybionego poddasza. Wszystko jednak ucichło, gdy ujrzano leżącą na brzegu stołu, najprawdziwszą, oprawioną w skórę książkę. Karczmarz błyskawicznie chwycił ją, mamrocząc coś o depozycie i schowawszy za pazuchę, zbiegł po schodach na dół.

Przez kilka kolejnych wieczorów cały Altengard aż huczał od plotek, wszyscy próbowali dociec przyczyn nagłego zniknięcia tajemniczego pana Schoenencke. Powoli jednak sprawa cichła, jak długo wszak można ekscytować się zniknięciem człowieka, który w gruncie rzeczy obchodził Altengardczyków tyle, co zeszłoroczny śnieg. O całej sprawie przypominał wszystkim karczmarz, którego widywano wieczorami, opierającego się o szynk w "Zbłąkanym Wędrowcu", pogrążonego w lekturze księgi pozostawionej przez pana Schoenencke. W miarę, jak pokonywał kolejne strony rękopisu pozostawionego w izbie na strychu, stawał się bardziej przerażony, pot występował mu na czoło, na przemian bladł i czerwieniał. Nikt nie zwracał jednak na niego uwagi. Kogo spośród gości gospody obchodziły takie sprawy – byleby piwa było pod dostatkiem i jadło ciepłe na czas podawano!

Po pewnym czasie znaleziono karczmarza powieszonego na strychu, w dawnej izbie pana Schoenencke. Początkowo nikomu nie przyszło do głowy, że musiał zawisnąć na stryczku tego samego wieczora, którego dokończył lekturę tajemniczej książki. Jedynym człowiekiem dość przenikliwym, by przypomnieć sobie o tym był szeryf Altengardu, dawny wojskowy sierżant Martin Jahmann. Człek ten, obdarzony dużym doświadczeniem, bywały w świecie, skojarzył niefortunną lekturę karczmarza z jego tragicznym końcem i natychmiast postanowił, iż sam musi takoż lektury owej książki zasmakować. Jak słusznie rozumował, jeśli jakieś zło siedzi na tych stronicach, lepiej iżby zetknął się z nim strażnik prawa, obyty – jako tako – w walce z wszelkimi przejawami Chaosu. Oczywiście stary żołnierz nie był na tyle głupi by ryzykować samotną lekturę książki i podążyć śladami karczmarza. Na okres czytania kazał zamknąć się w celi miejskiego więzienia pod czujnym okiem swoich podkomendnych. Dokładnie przeszukano go, by nie było przy nim niczego, czym uczynić można jakąkolwiek krzywdę – komuś lub sobie. Strażnicy czuwać mieli przy nim dzień i noc. Zaś po przeczytaniu całości dzieła miano pod eskortą odprowadzić szeryfa do magistratu, gdzie przed najwyższymi władzami miasta opowiedzieć miał dokładnie, co i jak w książce stoi. Umysł szeryfa miał być zatem niejako zaporą przed złem czającym się w księdze pozostałej po panu Schoenencke.

Trzy dni po znalezieniu powieszonego karczmarza przygotowania w więzieniu zakończyły się i można było szeryfa zamknąć w celi. Po obfitym śniadaniu odważny człek, sierżant Martin Jahmann, wszedł do ciasnej izby więziennej i siadłszy w kącie pod oknem, zaczął czytać. Stronice zapisane były równym, pięknym stylem, zdradzającym, że piszący je – zapewne sam Schoenencke – był człowiekiem uczonym. Oto zaś, co było napisane w księdze.


Opowieść na kartach księgi spisana

Nikt nie rodzi się zły. Mroczna strona rzeczywistości nie od razu ma do nas przystęp. Nie wiemy nawet, kiedy pojawia się w człowieku ta fatalna siła, każąca mu później czynić wszelakie odrażające rzeczy, do których tylko ludzka istota może być zdolna. Gdybyż dało się przewidzieć tę chwilę, dostrzec jakoweś oznaki nieodwracalnego zepsucia ludzkiej duszy, wówczas można by temu zepsuciu jakoś przeciwdziałać. Niestety, zło sączy się niczym jad w nasze jestestwo i wolno niszczy ludzkie sumienia. Jest jak cierpliwa kropla drążąca skałę. Kiedy zaś dostrzegamy występek, przeważnie jest już za późno na bronienie złu przystępu i można je tylko z korzeniami wyrwać niczym chwast rozrośnięty. A fundamenty z dawna zakorzenionego zła sięgają bardzo głęboko i usuwanie ich pociąga za sobą najczęściej zabranie życia. Na cóż jednak żyć w mrocznym labiryncie, będąc omotanym przez wrogie siły? Wszak lepiej nam wyzbyć się takiego żywota i tym samym uniknąć ognia nieugaszonego. Mam jednak teraz nieodparte wrażenie, iż po latach, siedząc w migotliwym blasku świecy, która rozjaśnia arkusz pergaminu, z wijącą się po nim linią żywota, można dostrzec na niej pewne chwile, które jak nic innego zadecydowały o nadejściu nieuniknionego. Być może właśnie teraz, na dnie mego upadku widzę te chwile, w których jeszcze można było zadecydować, nim wstąpi się na wąską ścieżkę.

Moim pierwszym wspomnieniem jest miarowy stukot drewnianych chodaków na kamiennych posadzkach klasztoru. Dźwięk ten mieszał się z innym jeszcze, monotonnym biciem dzwonu, które wydawało się wyznaczać rytm kroków. Był to nieodmienny znak, iż właśnie zaczyna się kolejny punkt pracowitego dnia mnichów z Mogent.

Klasztor wybudowano na stromym zboczu góry. Wiodła doń tylko jedna ścieżka, kręta i niebezpieczna, szczególnie dla tych, co pierwszy raz ją przemierzali. Śliskie kamienie łacno mogły usunąć się spod nóg skazując nieuważnego wędrowca na upadek w czeluść urwiska. Klasztor z dołu był niewidoczny i nawet wprawni zwiadowcy mieliby nielichy kłopot z wyśledzeniem go wśród lasów, którymi szczelnie był otoczony. Wysokie, proste niczym świeca, buki porastały gęsto zbocza góry, gdzie klasztor był usytuowany. Obronność miejsca wzmocniono jeszcze, budując tu i ówdzie przemyślne zapadnie, przeszkody, mury i szańce, dzięki czemu w wielu miejscach trudnego podejścia mnisi mogli pochód napastników zatrzymać na długie godziny nie mając wielu ludzi do obsady stanowisk. O ile księgi klasztorne nie kłamały to Mogent założono jeszcze za czasów Magnusa Pobożnego. Fundatorami wielkiego zespołu klasztornego i świątyni mieli być dwaj bracia: Basileus i Theodoros, przybysze z dalekiego południa. Pamięć o nich zachowała się jedynie w niewielkich fragmentach, choć wizerunek ich zdobił plac przed świątynią Mogencką. Niewysoki posąg przedstawiał dwóch uśmiechniętych starców, z których jeden ściskał w ręku księgę, zaś drugi rozwinięty zwój. Klasztorni historycy uważali, iż atrybuty te wskazywały niechybnie Basileusa i Theodorosa jako tych, co przynieśli do młodego Imperium język klasyczny. Starożytne inskrypcje z imionami fundatorów zachowały się ponadto nad wejściem do skryptorium, co mogło potwierdzać, iż patroni Mogent przynieśli ze sobą w darze pismo.

Jak to się stało, że znalazłem się w tym zacisznym miejscu, gdzie ciało i duch doznają prawdziwie niebiańskiego spokoju, tego nie wiem. Mnisi utrzymywali, iż podrzucono nas jako dzieci pod wrota klasztornej szkółki w miasteczku Mogendorf, położonej u stóp góry. Piszę o "nas", ponieważ nie byłem wówczas sam. Był ze mną mój najdroższy brat: Maksymilian. Zawsze wyobrażałem sobie, iż jest starszy ode mnie – tak wiele widziałem w nim dojrzałości i hartu, których mnie samemu brakowało. Byliśmy połączeni silną więzią, jaka może wytworzyć się jeno między dziećmi wspólnie pożywającymi gorzki chleb sierocy.

Jako rzekłem nie pamiętam początków naszych w klasztorze Mogent. Pamiętam, owszem, lata późniejsze. Wypełnione trudem, którego w nadmiarze dawała nam ciężka praca w klasztornym ogrodzie i nauką, którą mnisi nam za ową pracę odpłacali. Twardą rękę mieli nasi nauczyciele. Nienawykli do obcowania z dziećmi, traktowali nas równie surowo, jak innych spośród siebie, już związanych zakonnymi ślubami. Wspólnota z Mogent szczyciła się wszak surowością reguły i odcięciem od spraw doczesnych. Nam dwóm, mnie i memu bratu, przyszło przekonać się o tym na własnej skórze. Jednak mimo starań nie udało się twardym mnichom z Mogent uczynić z nas podobnych sobie zakonników. Gdyśmy dorośli i nabrali dostatecznej ogłady przełożeni klasztoru dali nam wybór: odejść lub pozostać, przyjmując na siebie, wraz z zakonnym habitem, wieczyste śluby posłuszeństwa. Na zawsze zapamiętam dzień, gdyśmy pierwszy raz sprzeciwili się naszym mentorom. Podczas wspólnej, wieczornej modlitwy, w obecności wszystkich braci zapytano nas, jakie są nasze postanowienia, co do dalszej drogi życiowej. Zaproponowano też pozostanie w gościnnych murach klasztornych i służbę zgromadzeniu, ogolenie głów oraz wieczyste śluby. Stalibyśmy się jednymi z braci. Silnie drżałem na całym ciele i trawiła mnie gorączka, ale musiałem odrzucić propozycję naszych mistrzów, choć z całego serca chciałem zostać. Miałem nawet wrażenie, że jakiś wewnętrzny głos zakazuje mi opuszczania przyjaznych murów Mogent. Nie mogłem tam jednak pozostać – Maksymilian podjął już ostateczną decyzję o wyruszeniu w szeroki świat. Ja zaś nie wyobrażałem sobie życia bez brata.

Tak opuściliśmy Mogent, ostatni raz obejrzawszy się na jego gościnne otoczenie i potężne budynki klasztorne. Nigdy więcej nie dane nam było oglądać tego krzepiącego serce widoku. Nigdy więcej też nie słyszałem owego głosu, którego podpowiedzi tak bardzo pragnąłem usłuchać. Wpatrzony w plecy brata ruszyłem ścieżką w dół zbocza, ku problemom zupełnie nam dotąd nieznanym.

Codzienność okazała się dla nas twarda. Nieznany, szary świat prostych ludzi nie przyjął nas z otwartymi ramionami, jak to czasem wyobrażaliśmy sobie w naiwności ludzi odciętych dotąd w murach klasztornych. Mrzonki, które snuliśmy jeszcze w Mogent teraz trzeba było ostatecznie porzucić. Ożywieni głównie przez entuzjazm Maksymiliana staliśmy się wędrownymi kaznodziejami. Wędrując przez kraj nauczaliśmy każdego, kto tylko chciał słuchać, o dobrym Sigmarze, jego prawach, o tym jak wieść żywot godny miana przyzwoitego. W zamian za skromny wikt czy dach nad głową leczyliśmy ludzi i bydło, albo nauczaliśmy chłopskie dzieci rachowania, czytania i pisania. Czasem, kiedy los szczególnie nam sprzyjał, wygłaszaliśmy kazanie będącemu w podróży szlachcicowi, za co przeważnie czekała hojna nagroda. Mogliśmy wtedy odłożyć nieco gotówki na „czarną godzinę”. Zdarzało się to jednak niezmiernie rzadko. Tamte czasy – ciągłe wędrówki gościńcami od wioski do wioski, od miasteczka do miasteczka, spanie w stodołach, jedzenie jakich bądź ochłapów, ciągła bieda i niepewność jutra pomieszane z zapałem oraz wiarą – to wszystko przemieszało się w moich wspomnieniach i stanowi już tylko jedną, szarą smugę. Pozostał po tych czasach tylko smak pomyj w ustach i odór zapomnianych sadyb rozdzierający nozdrza. Dopiero wspomnienie Tettenhaus jest niczym płomień migocący w cieniu.

Tettenhaus było poczciwą mieściną. Tyle tylko można było o tym miejscu powiedzieć nim ktokolwiek poznałby je na dobre. Mieszkańcy pogrążeni w zwyczajnej codzienności, oddani pracy, poruszali się bez refleksji czy świadomości istnienia innego świata. Wydawali się głusi na głos bogów, o czym przekonywała stojąca w centrum miasteczka, na wpół zrujnowana, kapliczka Sigmara. Kiedyś była niewielką świątynią, w której pewno odprawiano sigmariańskie misteria. Teraz ludzka obojętność i nieubłagany czas obróciły ją w ruinę. Jednak to właśnie w tych porastających chwastem murach, na tym zasypanym gruzem dziedzińcu, Maksymilian dostrzegł nasze powołanie. Orzekł, iż to będzie właśnie nasze miejsce na tym świecie. Wieczorem, gdyśmy naradzali się wśród ruin olśnił mnie pięknem swojej wizji. Chciał przywrócić życie tej niewielkiej świątyni i wraz z tym tchnąć na powrót wiarę w serca obojętnych mieszkańców Tettenhaus. Mogliśmy na ten cel przeznaczyć nieco oszczędności, a w pracach pomogliby nam chętnie uczniowie. Słowa i zapał Maksymiliana przyciągały, bowiem ludzi, szukających wiary w miejsce zwątpienia. Do Tettenhaus przybyło wraz z nami ośmiu uczniów, sami młodzi zapaleńcy, gotowi, jak my z bratem, do ożywienia ducha naszych ludzi. Byli nam wielką pomocą. Dzięki nim, ale i dzięki wielu wyrzeczeniom, po kilku miesiącach ciężkiej pracy, udało nam się przywrócić do życia świątynię w Tettenhaus.

Równocześnie z postępem budowy budziliśmy coraz większe zainteresowanie mieszkańców miasteczka. Z początku obojętni, powoli oswajali się z naszą obecnością, przychodzili pomagać, aż wreszcie byli gotowi do wysłuchania pierwszego kazania Maksymiliana. Pamiętam dokładnie ten wieczór. Blask świec, chłód kaplicy, zapach zaprawy murarskiej i płomienne słowa mojego brata. Jakiż dumny byłem wtedy z jego słów. Tak precyzyjnie piętnowały niepewność i błędy, by zaraz potem wskazać nieomylną ścieżkę ku prawdzie. Znajdowały się w nich, obok siebie, bicz oskarżenia i słodycz przebaczenia. Byłem wdzięczny surowym mnichom z Mogent, iż uczynili z niego takiego człowieka – zdolnego rozpalić serca płomieniem wiary. Kazania Maksymiliana odbierały wszelkie wątpliwości. Widziałem wyraźnie sens poniesionych dotąd wyrzeczeń i wszelkich trudów naszego żywota. Wszystko stało się ważne, sensowne i usprawiedliwione. Przekonałem się jak bardzo wiara potrzebuje tego rodzaju utwierdzenia. Odtąd serce moje stało się twarde niczym głaz, a umysł zdążał ku jasno wytyczonemu celowi. Wówczas odbierałem to jako wielkie szczęście, pozbyłem się wszak ciężaru wątpliwości. Nie byłem w tym uczuciu osamotniony. Nasi uczniowie podobnie reagowali na słowa mego brata, które odtąd wygłaszał podczas cotygodniowych, wieczornych nabożeństw. Dowiadywałem się od nich o ich uczuciach gdyśmy rozmawiali podczas pracy czy chwil wytchnienia. Codzienne czyny i poświęcenie również wymownie świadczyły o stanie ich ducha. Ludzie z miasteczka także wydawali się dawać posłuch słowom Maksymiliana. Natura ludzka kryje jednak przed nami jeszcze wiele tajemnic i nieodgadnionymi ścieżkami podąża duch oraz umysł. Miałem już wrażenie, iż poznałem zamysły mieszkańców Tettenhaus. Przebywając wśród nich, obserwując na codzień sądziłem, że wiem o nich niemal wszystko. Pierwszej wiosny przekonałem się, jak bardzo zbłądziłem.

Pewnego dnia, a było to końcem wiosny, spostrzegłem na obrzeżach miasteczka ożywione przygotowania. Wyglądało na to, iż szykuje się jakieś święto. Zdziwiłem się nieco, wszak kalendarz świąt znałem dobrze i niczego akurat w tym czasie nie należało się spodziewać. Postanowiłem dowiedzieć się wszystkiego od ludzi, którzy dekorowali drzewa w zagajniku, na północnych obrzeżach miasteczka. Ku memu ogromnemu zdziwieniu bez ogródek odpowiedzieli mi, iż właśnie szykuje się święto ku czci duchów opiekuńczych osady, które – według tradycji – zamieszkują właśnie przyozdabiany zagajnik. Nie dałem po sobie poznać bezbrzeżnego zdumienia, jakie mnie ogarnęło i spokojnie wypytywałem o dalsze szczegóły obchodów święta. Odpowiedziano mi równie spokojnie jak przedtem, iż będzie to po prostu wielka uczta wypełniona hulanką i swawoleniem wszystkich mieszkańców miasteczka. Czas święta miał być czasem pokoju i pojednania. Porzucano wtedy wszelkie spory, odkładano broń i wspólnie oddawano się rozpuście. Udając, iż wcale mnie to nie dziwi, skrupulatnie wywiedziałem się o wszystkich organizatorów owego przedsięwzięcia. Nazwiska tych ludzi głęboko zapadły mi w pamięci. Czułem, że oto zbliża się kolejny ważny moment w moim życiu.

Tego wieczora naradzaliśmy się długo z Maksymilianem. W zaciszu naszej świątyni postanowiliśmy, iż nie wolno przejść nam obojętnie obok takiego wynaturzenia. Oto na naszych oczach odżywały zmory dawnego pogaństwa a myśmy mieli się temu biernie przyglądać. Nie moglibyśmy spojrzeć sobie nawzajem w oczy po tym, jak byśmy splamili się tchórzostwem w obliczu oczywistej próby. A że jest to próba, co do tego nie mieliśmy najmniejszych wątpliwości. Należało jednak powściągnąć emocje i działać w sposób przemyślany. Zbytni zapał mógł pokrzyżować nam szyki. Wpierw należało ocenić własne siły. Mogliśmy liczyć na grono uczniów, które powiększyło się w Tettenhaus o sześciu dzielnych mężów. W sumie mieliśmy więc nieco ponad tuzin wypróbowanych ludzi. Oprócz tego wśród mieszkańców miasteczka kilkanaście osób darzyło nas wielką estymą i w trudnej chwili być może i oni mogliby być wsparciem. Tego powinno wystarczyć na wyrwanie chwastu pogaństwa z Tettenhaus. Postanowiliśmy nie informować władz (dwanaście mil dzieliło nas od siedziby szeryfa, a tylko trzy mile od stanicy strażników dróg). Nie byliśmy wszak pewni ich zapatrywań na pogański kult, a nie chcieliśmy też robić wiele zamieszania wokół całej sprawy. Zdani zatem byliśmy na własne siły. Aby mieć zdecydowaną przewagę nad wrogami wiary i porządku potajemnie zgromadziliśmy też broń. Kije, pałki, łańcuchy i sznury – wszystko to zebraliśmy w świątyni oczekując rozprawy z grzesznikami. Kiedy nadszedł czas pogańskiej orgii byliśmy gotowi.

Wieczór plugawego święta ku czci dawnych bożków spędziliśmy na modlitwie i skupieniu. Śpiewając psalmy ku czci Sigmara zagłuszaliśmy odgłosy orgii, które w naszym mniemaniu bezcześciły odnowioną świątynię. Dopiero nad ranem wszystko ucichło. Mimo nocnego czuwania nikt z nas nawet nie myślał o zmrużeniu oka. W porannej mgle uzbroiliśmy się i wyruszyliśmy na miejsce pogańskich obrzędów.

Tak rozpoczęły się wypadki nazwane potem Krwawymi Dniami w Tettenhaus. Tuż po naszym wystąpieniu udało się Maksymilianowi, dzięki płomiennemu kazaniu, zdobyć serca miejskiego plebsu. Odtąd już zawsze otępiali biedacy mieli być naszymi najlepszymi sprzymierzeńcami. Ich proste serca i umysły nie były skażone nieprawomyślnością lub rozpasaniem. Stąd łatwo dali się przeciągnąć na naszą stronę. Wzmocnieni przez tłuszczę poczęliśmy rzucać oskarżenia. Łatwo przyszło nam schwytać winnych, wszak o wszystkim wcześniej mi opowiedziano. Znałem wszystkich winnych zmazie pogaństwa nim jeszcze przystąpiliśmy do badań. Zatem poddawanie ludzi szczególnej opresji nie było konieczne. Lecz o ile dobrze pamiętam, tylko ten jeden raz obyło się bez tortur. Nie obyło się wszak bez stosów. Prędko musieliśmy rozpalić oczyszczający ogień, w którym ginęły bluźnierstwa rzucane przez niedawnych żarliwych wyznawców Sigmara. Tylko pierwszego dnia procesu zapaliliśmy tuzin stosów. Tak wielu bluźnierców udało nam się odesłać na sąd Sigmarowi mimo, iż działaliśmy na polanie w zagajniku, pozbawieni potrzebnych przyrządów a nawet dachu nad głową. Kipieliśmy jednak zapałem i żądzą niesienia boskiej sprawiedliwości. Spoczęliśmy nieco dopiero pod wieczór, gdy już wszyscy, których nazwiska zapamiętałem, zostali sprawiedliwie osądzeni. Tylko nasze niedoświadczenie w tych sprawach pozwoliło nam mniemać, iż na tym rzecz się zakończy. Rankiem jednak, nim opadły mgły i na dobre ostygły popioły stosów, pojawili się nowi świadkowie, donoszący o kolejnych nieprawościach, które miały miejsce w tym, zdawałoby się, zacisznym miasteczku. Przeto z zapałem, lecz również wielką skrupulatnością prowadziliśmy dalej sądy boże. Tym razem nie obyło się bez męczarni, którym poddawaliśmy osoby podejrzane o skłamanie pod przysięgą. Przenieśliśmy się do magistratu, gdzie władze chętnie oddały nam do dyspozycji salkę sądową oraz lochy. Kat miejski wcześniej już przystał do nas i zgodził się za darmo pracować w imię Sigmara, dla oczyszczenia swego miasta z grzechów. Dzięki usługom tego szlachetnego człeka mogliśmy przyspieszyć postępowania. Równie przydatne okazały się usługi sędziego miejskiego, który służył nam radą zawsze, ilekroć nieznajomość prawa wpędzała nas w zakłopotanie. Wszak w oparciu wyłącznie o nasz zapał nie moglibyśmy sądzić ludzi sprawiedliwie. Nawet grzesznik nie zasługuje na bezsensowną śmierć, a sąd boży prowadzony nieuważnie i niestarannie sam w sobie jest bluźnierstwem.

Po kilku dniach wytężonej pracy wreszcie zamknęliśmy ostatnią sprawę. Udało nam się oczyścić miasteczko posyłając na stos siedemnaścioro grzeszników, a troje fałszywych świadków oddając pod topór kata. Ileż batów wypłacono, ileż miesięcy pokuty wyznaczono, a ile krwi i potu przelano. W końcu jednak mogliśmy spojrzeć na Tettenhaus niczym na odnowione, powstałe z bagna zepsucia miejsce, wreszcie godne świątyni, którą mu ofiarowaliśmy. Nie musiałem zamieniać słowa z bratem by zrozumieć, że to nasze nowe powołanie. Wszędzie, gdzie się da, odszukiwać, demaskować i karać bluźnierców, pogan, wyznawców krwawych idoli. Wszak Tettenhaus zdawało się tak spokojnym, sigmariańskim miasteczkiem, w którym nasze nauki padały na dobry grunt. Tymczasem raz ujawniony występek ukazał w blasku nastającej sprawiedliwości kolejne, które niczym złogi materii zalegały we wrzodach tego miejsca. Niepomierne zdumienie musiało ogarnąć każdy sprawiedliwy umysł. Trzeba było naszej odwagi i poświęcenia, aby ośmielić do wyjawienia prawdy ludzi, przytłoczonych bezecnymi występkami swych sąsiadów. Na szczęście byliśmy na miejscu ja i Maksymilian, gotowi nawet do zatracenia się w imię ich szczęścia i dobra. Odtąd jednak miała toczyć nas nieugaszona chęć bycia również w innych miejscach, gdzie imię Sigmara było plugawione, gdzie odżywały dawne bożki, lub nawet dopuszczano się grzechów przeciw porządkowi, mających sprowadzić do nas Chaos. Pragnęliśmy całkowicie poświęcić się ocaleniu duszy innych ludzi, którzy być może tego ocalenia wyglądali. Poczuliśmy na swych barkach wielką odpowiedzialność.

Ruszyliśmy na południe, wraz z garstką współwyznawców mając poczucie rozpoczynania wojny ze złem tego świata. Tych co najbardziej przydali się nam w Tettenhaus wzięliśmy ze sobą. Tak więc wyruszyli z nami sędzia oraz kat miejski i kilkunastu najbardziej żarliwych kamratów. Część z naszych ludzi pozostawiliśmy w Tettenhaus, aby pilnowali tego, co udało nam się tam wspólnie stworzyć: odnowionej świątyni oraz żarliwej wiary w sercach mieszkańców. Pozostawiwszy dyspozycje, wyruszyliśmy.

Kolejne miesiące wędrówki zlewają się w jedno w moich wspomnieniach. Wolno przemierzaliśmy kraj, zbliżając się ku południowym rubieżom. Góry na horyzoncie majaczyły coraz większe i wyraźniejsze. W niemal każdym napotkanym miasteczku, czasem nawet wiosce, proszono nas o pomoc. Rzadko jednak zdarzało nam się odkryć prawdziwe zło. Najczęściej na naszych oczach pokazywała się ludzka małostkowość, głupota i zazdrość. Jedni donosili na drugich byleby zagarnąć kawałek pola, krowę, lub też zaopiekować się wdową po obwinionym. Takich udało mi się z czasem rozpoznawać od pierwszego spojrzenia. Bez żalu oddawałem ich, jako oszczerców, władzy świeckiej, lub też sam wymierzałem sprawiedliwość jeśli akurat nie było w pobliżu żadnego szeryfa. Wciąż jednak czułem, iż kiedyś nadejdzie dzień, w którym natrafimy na ślad najbardziej złowieszczych wrogów Sigmara, jakich można sobie wyobrazić. Miałem nadzieję, a wręcz silne, wewnętrzne przekonanie, że przyjdzie nam zmierzyć się z prawdziwym złem. Trzeba było więc zachować czujność.

Wyczekiwany przeze mnie dzień nadszedł w najmniej spodziewanym momencie. Nikt nie przypuszczałby, iż w tak odludnym i zapomnianym przez wszystkich miejscu jak Mussen może wydarzyć się cokolwiek godnego odnotowania. Tymczasem nazwa tej miejscowości wypaliła się w moim umyśle ognistymi literami i wciąż mam przed oczyma jego biedne zabudowania, szarych ludzi i wszechogarniające zimno. Mussen było tylko małą, górniczą osadą, zagubioną wśród gór na południowych rubieżach Imperium. Położone daleko od wszelkich dróg i traktów nie nęciło wędrowców ani wygodnym dostępem, ani dobrym jadłem. Czasy bogactwa i świetności miało już za sobą, gdyż wyczerpały się pobliskie złoża miedzi i opuszczono ostatnie sztolnie w Musseńskich kopalniach. Społeczność miasteczka mocno zubożała i przerzedziła się. Wielu odeszło w szeroki świat poszukując okazji do zarobku. Niektórzy pomarli od chorób wywołanych nędzą. Ci, którzy pozostali na miejscu wiedli żywot podobny do nadmiernie wydłużonej agonii. Kiedy patrzyło się na mieszkańców Mussen najbardziej widoczna była ich brzydota. Nie byli szczególnie szpetni, czy zniekształceni, ten odrażający wygląd wynikał raczej z ich wnętrza. Na poszarzałych twarzach nigdy nie gościł uśmiech, z lada powodu wpadali w gniew i okrutnie walczyli między sobą. Nie ujrzałbyś w ich codziennych stosunkach krztyny życzliwości. Mieścina na ogół była bardzo cicha, niczym cmentarzysko ponurych, kamiennych grobowców, czym faktycznie stały się domostwa w Mussen.

Przybyliśmy do tego miejsca z konieczności. Trzeba nam było przedostać się na drugą stronę gór, do szerokiej doliny, w której leżało miasteczko Worthfall. Przez Mussen przebiegała ścieżka prowadząca do przełęczy, którą przebywając mogliśmy osiągnąć nasz cel. Wprawdzie o wiele wygodniejszy trakt wiódł u podnóża gór, jednak nie chcieliśmy z niego skorzystać. Musieliśmy przybyć do Worthfall niepostrzeżenie, a dla osiągnięcia tego celu należało obrać trudniejszą drogę, przez góry. Tak właśnie zawitaliśmy do Mussen.

Wcale nie chcieliśmy zabawić dłużej w tym miasteczku. Musieliśmy jedynie rozprostować kości i dać odpocząć ludziom oraz zwierzętom. Nie zanosiło się na nic szczególnego. Wieczór mijał nam całkiem zwyczajnie, w jedynej mussenskiej gospodzie. Była to podupadająca, uboga chałupa, o czarnych ścianach, brudnych oknach i zadymionym wnętrzu. W tej ciemnej, dusznej izbie, jedliśmy skromną kolację z Maksymilianem oraz kilkoma jeszcze towarzyszami podróży. Pamiętam, że nie rozmawialiśmy wiele, zbyt zmęczeni po długim marszu tego dnia. Jedynie Maksymilian, kilkukrotnie, jakby w zamyśleniu, patrząc tępo w miskę strawy, powtórzył:

- Musimy jutro przebyć szmat drogi i przez zmierzchem zawitać do Worthfall...

Nikt nie śmiał pytać go, po cóż mamy wędrować do tego miasteczka. Maksymilian bardzo nie lubił opowiadać się komukolwiek i wtajemniczać w swoje plany zanim nie zaczęły przybierać realnych kształtów. Dlatego milcząc potakiwaliśmy tylko jego słowom. Gdyśmy tak siedzieli w milczeniu spożywając wieczerzę podeszła do nas niespodziewanie tamta kobieta. Zwróciłem na nią uwagę ledwie chwilę wcześniej, gdyż od jakiegoś czasu uporczywie nam się przyglądała. Kiedy zauważyła, że się na nią patrzę spuściła nieśmiało wzrok, a muszę przyznać, iż zawstydzona zyskiwała wiele na urodzie. W ogóle była osobą urodziwą, bardzo jeszcze młodą, kształtną kobieta o ciemnych, długich włosach i czujnych oczach. Te oczy zdradzały natychmiast, iż Nadia – tak właśnie miała na imię nieznajoma napotkana w Mussen – jest osobą inteligentną. Bardzo mi się spodobała, choć wcześniej byłem raczej nie czuły na walory płci przeciwnej. Nadia miała w sobie jednak jakąś siłę przyciągającą spojrzenie, siłę która zmuszała serce do szybszej pracy, która wlewała w żyły gorące żelazo.

Poczułem się lekko zawiedziony, gdy podeszła do Maksymiliana, na pozostałych nie zwracając niemal uwagi. Nachylając się nad nim, szepnęła mu coś na ucho, miałem jednak wrażenie, iż posłała mi ciepły uśmiech pełen przyjaźni i zachęty. Gdy tylko skończyła mówić, a trwało to tyleż, co krótkie tchnienie, wyprostowała się i kołysząc biodrami, odeszła z powrotem na swoje miejsce. Sprawiała przy tym wrażenie, jakby nigdy nie miała z nami nic wspólnego. Maksymilian również wydawał się ignorować całą sytuację. Powoli dokończyliśmy więc wieczerzę i udaliśmy na spoczynek do izby na górze, którą karczmarz wyznaczył nam na sypialnię.

Jakież było moje zdumienie, gdy ledwie chwilę po naszym przybyciu do izby ujrzałem w drzwiach tę samą kobietę. Nie kryjąc zażenowania, przyglądałem jej się jednak, niejako wbrew swej woli. Była wszak najpiękniejszą istotą, jaką kiedykolwiek oglądały moje oczy. Cały zaczerwieniony zostałem niemal wypchnięty za drzwi przez Maksymiliana. Chciał pozostać sam z tą kobietą, nam nakazując oporządzenie wszystkich bagaży, mimo iż wszystko było wielokrotnie sprawdzane i pozostawione na noc pod strażą. Musieliśmy usłuchać mojego brata, gdyż to on był naszym niedyskutowanym przywódcą. Dlatego noc tę spędziliśmy w stajni, nie mając śmiałości zakłócać nocnego spotkania Maksymiliana z urodziwą Nadią.

Rankiem mój brat zszedł do nas, do stajni i wydał nowe polecenia. Mussen miało stać się naszym domem na jakiś czas, okazało się bowiem, iż Nadia przyniosła nam bardzo ważne informacje. Otóż Mussen skrywało pewną tajemnicę. Podróżując w pośpiechu bylibyśmy przeoczyli ciekawy fakt, iż w całej mieścinie nie było dzieci. Wśród szarych postaci snujących się uliczkami Mussen rzeczywiście brakowało dziatwy. Jakkolwiek zrozumiałym było wyludnienie mieściny to wszak nijak nie dało się wyjaśnić braku choćby jednego dziecka. Wśród liczącej około dwustu dusz społeczność Mussen powinno się kręcić przynajmniej kilkadziesiąt dziatek. Tymczasem nie było ani jednego! Nadia, mimo iż pochodząca z Mussen, wyjawiła nam jego sekret. Otóż od kilkunastu już lat dzieci przychodzące na świat w mieście były dotknięte dziwnymi chorobami. Ich ciała powykręcane i chore, dotknięte wieloma mutacjami z trudem można było rozpoznać jako ludzkie. Wiele z nich było tak zdeformowanych, iż nie mogły normalnie poruszać się czy nawet mówić. Na nieszczęście jednak dzieci te zachowywały pełnię władz umysłowych i ze szkaradnych, zmutowanych korpusów spoglądały na zrozpaczonych rodziców mądre, cierpiące oczy. Ileż daliby ci znękani ludzie, by były to łypiące ślepia żądnych krwi bestii. Wtedy tak łatwo byłoby wymierzyć sprawiedliwość, zmasakrować nędzne kreatury spaczone Chaosem i samemu zachować czyste sumienie. Jak jednak skrzywdzić własne dzieci, będące do tego czującymi, niewinnymi istotami, które jedynie dlatego nie zasługują na życie, iż z wyroków boskich urodziły się odrażające. Bo, że z wolą bogów się tu zetknięto tego nikt nie poddawał w wątpliwość. Wszak wszystkie dzieci, co do jednego, rodziły się zmutowane.

Mieszkańcy Mussen postanowili usunąć swoje nieszczęsne pociechy, nie pozbawiając ich przy tym życia. Ukryto wszystkie dzieci w jednej z niedostępnych, górskich dolin. Nie powiadamiano o tym nikogo, szczególnie zaś władz elektorskich, które pewno nie miałyby dla nieszczęsnych kalek tyle serca. Odtąd więc troska o dzieci ukryte w górach stała się tajemnicą mieszkańców Mussen. Ukrywanie dzieci przed światem przychodziło dość łatwo, niedostępność osady i niemal całkowity brak jakiegokolwiek zainteresowania ze strony świata były wielkimi sprzymierzeńcami mieszkańców w ich konspiracji. Aż do czasu naszego przybycia i nocnej rozmowy z Nadią wszytko odbywało w ukryciu, poza wzrokiem świata. Wobec tak jawnego pogwałcenia porządku rzeczy nie mogliśmy wszak pozostać obojętni.

Zabraliśmy się do sprawy spokojnie, choć stanowczo. Mogliśmy działać śmiało, bowiem mieszkańcy osady nie posiadali zbyt wiele broni i nie mieli w swoich szeregach wojowników dzielnych na tyle, aby mogli stawić nam czoła. Nawykli do niebezpieczeństw byliśmy dla tych spokojnych ludzi, nielichym zagrożeniem. Chyba zresztą sami to zrozumieli i bez jakiegokolwiek oporu poddali się naszej woli. Mogliśmy zatem, przez nikogo nie niepokojeni, zabrać przewodników i ruszyć w góry na poszukiwanie wioski zmutowanych dzieci.

Wioska wyglądała spokojnie, wręcz sielankowo. W padającym równo deszczu otaczająca zabudowania zieleń wyglądała niezwykle soczyście i bujnie. Chałupy pobudowane w gęstych zaroślach, połączone systemem ścieżek były niedbale zamaskowane – widocznie nie spodziewano się niezapowiedzianych odwiedzin. Śmiało ruszyliśmy pomiędzy chaty oraz do ich wnętrza wyłamując drzwi i forsując okna. Przekonawszy się, iż nasza Nadia nie kłamała i w zabudowaniach rzeczywiście kryją się żałosne, zmutowane kreatury, zaatakowaliśmy z furią. Nic nie mogło się nam oprzeć, zresztą powykrzywiane dzieci nawet nie próbowały walczyć. Zdało mi się, że w oczach ich widzę nieuchronność losu. Ofiary nasze poddawały się wyjątkowo spokojnie, niczym ktoś pogodzony z losem, kto czekał tylko aż przyjdzie jego ostatni dzień. Gdybym znalazł się w ich skórze pewno również przedłożyłbym widok twarzy oprawcy i poczucie bliskiej śmierci nad przygnębiające wyczekiwanie. Największa groza, najtrudniejsza do okiełznania wszak zawsze kryje się w cieniu naszego umysłu. Wtedy, w tej górskiej wiosce czułem się niczym zwiastun nadziei, jak gość z dawna oczekiwany. Ze szczerą radością, wręcz uniesieniem, spełniłem tam swój obowiązek.

Dziś niemal udało mi się zapomnieć o wydarzeniach, jakie miały wówczas miejsce. Niestety często wieczorami, gdy zamykam oczy, nim zdąży nadejść zbawienny sen, czuję na twarzy żar płomieni. Słyszę żałosny kwik stworzeń, któreśmy spalili żywcem w ich prymitywnych chatach. Przez zamknięte powieki widzę czerwoną łunę rozświetlającą mroki wieczoru. Nie mam jednak dla siebie samego cienia litości. Wszak zostawiliśmy tam zgliszcza, mordując wszystkie te nędzne, bezbronne ludzkie kreatury. Nawet nie pozwoliliśmy im wychynąć z domostw. Zniszczyliśmy wszystko i wszystkich, nie okazując współczucia. Dopiero, gdy pogorzelisko z wolna dogasało wyruszyliśmy w drogę powrotną. Ale jest wspomnienie, które napawa mnie szczególną grozą. Ta kobieta stała tam razem z nami, owinięta w ciężki płaszcz mego brata i spokojnie obserwowała naszą pracę. Widok naszych metod musiał przyprawić o mdłości nawet obytych z widokiem okrucieństwa. Nadia zaś nie zdradzała nawet oznak zniecierpliwienia. Przecież sama wydała nam tych nieszczęśników a teraz jeszcze jakby napawała się ich upokorzeniem i bólem. Przez cały czas miałem wrażenie, iż dostrzegam błąkający się na ustach Nadii uśmiech. Jej skupione, pełne blasku oczy wyglądały jak oczy kogoś, kto syci się i rozkoszuje widokiem. To było odrażające.

Czy to już wtedy znienawidziłem Nadię? Czy to uczucie w ogóle zagościło w moim sercu, tego pewny nie jestem. Wiem, iż kilka dni ledwie trwała moja fascynacją tą piękną kobietą. Potem byłem wobec niej raczej ostrożny, a wręcz podejrzliwy. Bacznie obserwowałem jej poczynania, wsłuchiwałem się w każde słowo, rozważałem intencje. Nadia przyłączyła się bowiem do nas i w dalszą podróż wyruszyliśmy już razem. Nie mogłem zrozumieć zamysłów tej kobiety – dlaczego tak łatwo wydała nam najgłębszy sekret własnych ziomków, do tego rozkoszując się spektaklem zagłady mutantów. Moja głowa pełna była wątpliwości i najchętniej sam przebadałbym Nadię, z całym kunsztem i wymogami sztuki instygatorskiej. Na przeszkodzie stanął mi jednak Maksymilian. Mój brat od początku zapałał afektem do tej znalezionej w górach kobiety. Włączył ją w największe sekrety naszej kompanii, zdradził wszelkie plany poczynań, słowem: postępował z nią niczym z najbardziej zaufanym z doradców. Gorzej jeszcze: przystał na niektóre z jej pomysłów i zmieniając marszrutę, dał posłuch jej słowom. Nasi ludzie niepomiernie dziwili się takim postępkom mojego brata, dotąd człeka apodyktycznego i upartego. Niektórzy wręcz poczęli tracić weń wiarę i szemrali na uboczu. Musiałem zrobić coś dla uratowania tego, co wspólnie udało nam się stworzyć. Nie mogłem dopuścić, by przez kobietę uległo zniszczeniu nasze dzieło, by odeszli nasi najwierniejsi, których około trzydziestu na stałe mieliśmy przy sobie, by zniknęły marzenia o niesieniu światu dobra i pokoju.

Wszelkie próby rozmówienia się z bratem wtedy i później spaliły jednak na panewce. Opętany przez tę kobietę tracił zdolność rozróżniania spraw ważnych od mniej ważnych, unikania niebezpieczeństwa, w czym zawsze celował. Przestawał być sobą. Wtedy to właśnie powziął straceńczą decyzję o wyruszeniu do Przeklętego Grodu na wschodzie, o którym tylko legendy krążyły między nami. Pamiętam, że kiedy jednego wieczora próbował nęcić nas wizją bogactw możliwych do zdobycia w tym miejscu, rankiem pozostało nas tylko sześcioro. Reszta po prostu odeszła nie mówiąc niczego na pożegnanie. Ja wiedziałem, o co chodziło tym ludziom i, przyznam, nawet byłem z nich dumny. Nie chcieli się zgodzić na służbę mamonie, gdyż ich oczy zapatrzone były w sprawy wyższe, nadnaturalne. Pożegnałem ich z żalem, ale i dumą, wspominając przy tym nasze wspólne dokonania. Maksymilian nawet nie uścisnął im ręki na pożegnanie, przedkładając Nadię nad wspólnie spędzone lata. Wtedy to brat po raz pierwszy zdał mi się całkiem obcy.


***


Pochylony nad pamiętnikiem Schoenencke'go szeryf Jahmann wyprostował się i potarł zmęczone oczy. Za oknem panowała ciemność, płomień świecy drgał lekko. Nic nie zakłócało nocnej ciszy. Spojrzał na książkę – sporo już przeczytał. Do końca pozostało mu mniej niż trzecia część rękopisu. Tajemniczy Schoenencke okazał się więc łowcą czarownic, typem dość znienawidzonym przez szeryfa Jahmanna. Zawsze, gdy tacy przebywali w okolicy zaraz zaczynały się wzajemne oskarżenia, podejrzliwość i zawiść. Może i łowcy mieli czyste intencje ale, zdaniem szeryfa, małostkowość ludzka nie pozwalała na ich sumienne działania. W tak zwanych zwykłych ludziach kryje się bowiem zbyt wiele okrucieństwa i tępoty, by łowcy nie skupili ich jako soczewki w swoich śledztwach. Taki Schoenencke naszkodził nawet po swoim odejściu - Jahmann uśmiechnął się do tych myśli. Jak dotąd jednak nic nie wskazywało na związek pisma łowcy ze śmiercią karczmarza. Szeryf postanowił czytać dalej. Wezwał jeszcze strażnika, by otrzymać coś do picia. Nikt mu nie odpowiedział, więc Jahmann po prostu czytał dalej, w duchu obmyślając reprymendę dla strażnika, który ośmielił się zasnąć na posterunku.


Opowieść na kartach księgi spisana

Przeklęty Gród już z daleka odstraszać powinien wszelkich przybyszów. Było to ogromne morze wypalonych ruin otoczone setkami namiotów i lichych bud kramarzy, którzy ściągnęli tu chyba ze wszystkich nor i zakamarków świata. Niegdyś wspaniałe, rozległe i tętniące życiem miasto – teraz przemieniło się w olbrzymie cmentarzysko, nad którym wiecznie unosiły się cuchnące opary. Gdym pierwszy raz ujrzał ten widok poczułem jeno odrazę. Nie zdolny byłem wyobrazić sobie nawet przyczyn, dla których ludzie mogli ciągnąć do tego przeklętego miejsca. Oczywiście słyszałem już wcześniej powtarzane szeptem historie o olbrzymich bogactwach ukrytych wśród ruin, porzuconych kosztownościach a nade wszystko; o magicznych kamieniach, które znajdowano w tym mieście niemal codziennie. Dla mnie jednak nie była to żadna zachęta do zapuszczenia się między ruiny. Pogardzałem zawsze bogactwem tego świata i nawet stojąc u wrót skarbca, jakim był Przeklęty Gród nie ulegałem urokowi mamony. Za to mojemu bratu jakby ktoś nałożył solidny kantar. Opuszczony przez większość kompanów, codziennie zasypywany przeze mnie wątpliwościami, wytrwale parł przed siebie ku zgubnemu celowi. Wsparty na ramieniu Nadii dawał chętnie posłuch jej radom. Nikt z nas nie miał żadnych wątpliwości, co do tego, kto tak naprawdę kieruje naszą kompanią. Wpływy Nadii rosły z każdym dniem tym bardziej, że Maksymilian podupadał na zdrowiu i niknął w oczach. Nie był to już ten sam co dawniej, pełen energii, kaznodzieja, potrafiący płomienną mową roztopić lód w sercach słuchaczy. Teraz widziałem raczej cień człowieka, wlokący się wolno ku nieuniknionemu przeznaczeniu.

Po kilku dniach spędzonych wśród okalających Przeklęty Gród slumsów i wyekwipowaniu się odpowiedniemu do wyprawy w głąb morza ruin, wyruszyliśmy tam. Przyłączyła się do nas grupka straceńców, którzy biczując się do nieprzytomności mieli nadzieję odkupić swe winy i znaleźć ukojenie w szybkiej śmierci. Nie rozumiałem tych nieszczęśników i nie chciałem mieć z nimi wiele wspólnego. Dlatego też trzymałem się nieco na uboczu, wlokąc się za całą tą czeredą zgromadzoną przez Maksymiliana. Wędrowaliśmy przysypanymi gruzem ulicami tak szybko, jak to było możliwe w kierunku dawnego centrum miasta. Po drodze widziałem wielu ludzi przeszukujących ruiny. Przedstawiali sobą przygnębiający widok. Jedni złorzeczyli nam, widząc z daleka symbole religijne, inni prosili o błogosławieństwo, niektórzy kryli się z wrzaskiem wśród ruin. Wszyscy byli obszarpani, uzbrojeni po zęby, a ich oczy płonęły żądzą bogactwa. Brnąc wśród opuszczonych zaułków rozmyślałem, czy też kiedyś będziemy tak wyglądać. Czy Maksymilian doprowadzi nas na postronku Nadii do dna upodlenia. Okazało się, że nie dano nam aż tyle czasu byśmy mogli zacząć przypominać tych nieszczęsnych zbieraczy zwłok i śmiecia.

Już drugiego wieczora, gdyśmy byli naprawdę daleko od granic Przeklętego Grodu, w samych jego trzewiach, napotkaliśmy prawowitych mieszkańców tego miejsca. Powitali nas tak, jak można było się spodziewać: ogniem i żelazem.

Zbliżaliśmy się właśnie do jednego z wielu rynków, jakimi dawniej pyszniło się to miasto – ja, swoim zwyczajem, zamykałem pochód – gdy naraz wielki rumor dał się słyszeć od czoła. Ruszyłem natychmiast biegiem w tamtym kierunku dobywając miecza i przerzucając tarczę z pleców na ramię. Gdym jednak zrobił ledwie kilka kroków oto poczułem jak coś mocno uderzyło mnie w nogi. Upadłem. Wówczas wiedziony instynktem przetoczyłem się nagłym szarpnięciem za kupę gruzu, obok której mnie powalono. Napastnik nie przewidział tego i uderzył silnie w miejsce, gdziem jeszcze przed momentem leżał. Ja zaś nie zwlekając obróciłem się na plecy. Właśnie w tej chwili dostrzegłem stojącą nade mną zakapturzoną postać, która właśnie sposobiła się do przebicia mnie włócznią. Na szczęście łatwo wydobyłem miecz spod siebie i nim tamten zdołał wykonać cios ja już wraziłem mu w pierś żelazo. Nadziałem go, na swoje szczęście, sztychem pewnym i głębokim, takim, po którym nie trzeba poprawiać. I oto chytry napastnik leżał tam wśród gruzu a ja, cały i zdrowy, pędziłem zobaczyć co też stało się z moim bratem. Biegłem tak, mając nadzieję, iż przekonam się co też nas zaatakowało. W ręku wciąż dzierżyłem okrwawione żelazo. Tak dotarłem na rynek. Tam ujrzałem dziwny widok: oto kilku naszych ludzi leżało na ziemi martwych. Ciała zabitych były rozszarpane przez stworzenie dysponujące siłą i zaciekłością daleko przekraczającymi ludzką miarę. Kilku naszych brakowało i nie potrafiłem powiedzieć, gdzie też mogli się zapodziać. Ujrzałem również Maksymiliana, który stał u wylotu jakiegoś tunelu, z mieczem w dłoni i gorączkowo rozglądał się. Gdym do niego dobiegł odezwał się z zapałem:

- Ha, wreszcie jesteś! Czekałem na ciebie. Dobrze więc, ruszajmy w tę czeluść, trzeba ratować Nadię!

Już byłby ruszył w głąb tunelu, gdybym go za rękaw nie chwycił i siłą zmusił do wysłuchania mnie:

- Stój bracie, co się stało, rzeknij mi chociaż w dwóch słowach. Nie mogłem przybyć od razu, chociaż słyszałem stąd odgłosy walki. Zaatakował mnie u wylotu ulicy jakiś człek zakapturzony, którego udało mi się ubić. Ale cóż to za łoskot słyszałem dochodzący z tej strony. Co się stało, mów na wszystkie świętości!
- Bracie, pomóż mi! Gdyśmy znaleźli się na tym rynku naraz jakiś potwór wydobył się spod sterty gruzów i ruszył w naszym kierunku. Towarzyszyło mu kilku zakapturzonych, zbrojnych ludzi. Tych jednak powaliliśmy w boju. Niestety bestia miała stronnika. Człek pewien przyczaił się w rogu, tam pod tymi zrujnowanymi arkadami i czarną magią wspierał potwora walczącego z nami. Posłałem za nim kilku naszych i wtedy stało się nieszczęście. Bestia, którą miałem za dogorywającą nagle rzuciła się ku nam i porwawszy Nadię, zniknęła w czeluściach ziemi. Błagam, ratujmy ją, co prędzej – być może jeszcze jest żywa!

Spostrzegłem ogień w oczach mego brata, wyrażający niecierpliwe wyczekiwanie przed rzuceniem się w nieznane. Tymczasem z tunelu, czy raczej wydrążonej niedbale, ogromnych rozmiarów nory, tchnął odór zgnilizny i nawet gorszy jeszcze, którego pochodzenia wręcz bałem się domyślać. Całe moje doświadczenie, a także intuicja i zwykły zdrowy rozsądek odżegnywały się od ruszenia w ślady potwora. Maksymilian jednak, nim zdołałem uczynić cokolwiek, ruszył pędem przed siebie wprost w objęcia ciemności. Niemal w mgnieniu oka zniknął w oparach zalegających wlot jamy. Musiał zauważyć moje wahanie, moment, gdy poluźniłem uścisk, chwilę nieuwagi. Wykorzystał tę chwilę czując zapewne, iż nie mam zamiaru ruszać na ratunek Nadii. Nie miałem zresztą takiego zamiaru od momentu, gdy się dowiedziałem, co ją spotkało. To było jak przebudzenie z koszmarnego snu, który zaczynał się tak pięknie. Ta kobieta równie nagle, jak wtargnęła w nasze życie, tak samo gwałtownie powinna była z niego zniknąć. Właściwie zawdzięczałem jej tylko jedno: uświadomiła mi, jak głęboko jestem związany z Maksymilianem oraz że nikt tego związku nie naruszy. Niestety mój brat myślał inaczej.
Ale wtedy, stojąc nad tą ohydną jamą, zastanawiając się, co począć samemu, w środku Przeklętego Grodu, uczyniłem rzecz, którą zadziwiłem samego siebie. Po prostu odwróciłem się na pięcie, wytarłem miecz w rąbek płaszcza i schowawszy go do pochwy, ruszyłem w drogę powrotną. Więcej nie widziałem mego brata. Gdybym wtedy tak o tym myślał, być może zalałbym się łzami, popadłbym w rozpacz i szaleństwo, być może szukałbym śmierci. Ja jednak chciałem po prostu opuścić tamto koszmarne miejsce i wrócić do dzieła tak lekkomyślnie przerwanego przez Nadię i Maksymiliana. Brat wszak od dłuższego czasu nie był już mi bratem. Kobieta, którą pokochałem jako pierwszą z kobiet tej ziemi, okazała się niegodna pokładanych w niej nadziei. Wierni druhowie odeszli zaniepokojeni upadkiem ducha w naszej kompanii. Wszystko się skończyło i należało teraz włożyć wiele pracy, aby powrócić do dawnych czasów. Gnany płomienną, jakby wydobytą z mogiły niepamięci, ideą odszedłem bez żalu z tamtego rynku pozostawiając Maksymiliana w objęciach groźnego przeznaczenia.

Być może spoglądając z boku na mój postępek, można by nabrać do mnie odrazy. Ja sam nie mam dla siebie szacunku już od dawna. Wszak nie dla ludzkiego pochlebstwa ani dla próżnej chwały żyłem i prowadziłem moje dzieło. Byłem sędzią i katem na bożym sądzie. Pozwolił mi to zrozumieć tamten moment, gdym stał nad wylotem jamy i widząc znikającego w mroku Maksymiliana wiedziałem, że już z nim nie wiąże mnie wspólna droga. On wybrał ten świat, odcinając się od chlubnego przeznaczenia sługi bożego, podążył za kobietą. Powinienem być mu wdzięczny, iż otworzył mi oczy na te rzeczy. Uchronił mnie przed Nadią i jej ulotnym powabem. Moment, gdyśmy się rozstali – bez ceremonii, wzruszeń czy wielkich słów – był jednym z tych, które utwierdziły mnie na ścieżce prawdy.

Opuściłem więc samotny morze ruin. Choć nie od razu dane było mi to uczynić. Przez trzy dni tułałem się wśród miejsc, których nawet nie chcę wspominać. Sypiałem wśród zmurszałych desek, w piwnicach pełnych śmiecia, wśród odgłosów walki, polowania i nieludzkich orgii. Nasłuchiwałem wciąż, spodziewając się niebezpieczeństwa czy nawet rychłej zagłady. Udało mi się jednak uniknąć rozlicznych pułapek i po trzech dniach wędrówki dotarłem do osiedli okalających Przeklęty Gród. Tam postanowiłem, iż co prędzej, nawet bez odpowiedniego przygotowania do drogi, wyruszę na północ. Posłyszałem bowiem wieści o krainie Kislevem zwanej, w której ponoć zepsucie i perwersja kwitły w najlepsze. Potrzebowali tam snadź ludzi prawych, którzy wskażą im światło wśród powszechnego zwątpienia. Wyruszyłem zatem do Kislevu bez ludzi, złota i ekwipunku licząc jeno na mój niespożyty zapał i nowe siły, jakie przyszły do mnie po uwolnieniu od Nadii.


***


Szeryf znużony pocierał intensywnie oczy i czoło pragnąc zmusić się do ostatniego wysiłku. Niewiele już stron pozostało mu z tej ponurej lektury. Chciał skończyć czytanie co prędzej i wypocząć nieco w domu, we własnym łożu. Od ciągłego ślęczenia nad książką i odcyfrowywania pisma Schoenencke'go bolały go oczy, głowa, a nawet kości. Siedząc wciąż w ciasnej celi cierpiał niewygody a mając umysł skupiony – nie chciał wszak przegapić żadnej istotnej wskazówki mogącej odnieść się do śmierci karczmarza – powoli zatracał barierę między rzeczywistością a opowieścią Schoenencke'go. Miał wrażenie, iż w oddali słyszy podniecone głosy ludzi wiodących ofiary procesu na stos. Niemal czuł swąd palonego drewna i głośne modły gawiedzi, wznoszone za zbawienie duszy potępionych przez sąd ziemski. Miał wielką ochotę uciąć sobie drzemkę, odpocząć nieco od całej tej historii. Lektura wspomnień Hansa Schoenencke wpędziła go w melancholię, napawała smutkiem. Jakżeż ponury żywot wiódł ten człowiek, poruszający się niczym cień na obrzeżach świata żywych. Szeryf Jahmann był jednak typem sumiennego urzędnika. Postanowił, nie zwlekając, powrócić do swego smutnego obowiązku, byleby skończyć jak najprędzej i zreferować włodarzom miasteczka sedno wypowiedzi tego człowieka.


Opowieść na kartach księgi spisana

Przemierzałem właśnie odludne połacie naszego kraju, podążając wciąż ku północnym jego rubieżom. W drodze przyłączyło się do mnie kilkanaścioro wyznawców Sigmara, którzy dość mieli szarości swych wiosek i codzienności. Egzystencja pozbawiona poczucia sensu jest wszak największym przekleństwem żarliwego serca. Przeto jawiłem się moim towarzyszom podróży często jako wysłannik niebios, o którego przybycie od lat zanosili modły. Wspólnie podróżowaliśmy od wioski do wioski, czasem sprawując sądy, lecząc chorych czy dając otuchę strapionym. Był to piękny czas. Miałem wrażenie, iż odżyły dawne dni, gdyśmy podróżując z Maksymilianem, niczym pielgrzymi Sigmara, nieśli naukę i prawo do najdalszych zakątków kraju. W ten sposób wędrując zbliżaliśmy się z wolna do północnych rubieży Imperium. Kraj tutaj stawał się coraz bardziej wyludniony. Porastały go bory tak gęste, jakich nie uświadczyłbyś na południu. Robiło się też coraz zimniej. Tu i ówdzie leżał już śnieg, pomimo wczesnej jesieni, która wszak w innych zakątkach kraju objawiała się żółknącymi liśćmi i łagodnym słońcem. Wioski spotykaliśmy na swej drodze coraz rzadziej. Te zaś, do których udało nam się zawitać były najczęściej otoczone solidną palisadą, strzeżone pilnie dzień i noc oraz nieufne wobec wszelkich przybyszów. Tylko z najwyższym trudem udawało nam się nawiązać kontakt z mieszkańcami i zaskarbić ich ufność. Nigdy również nie zostawaliśmy zapraszani do dłuższego pozostania. Po tygodniu zwykle dawano nam do zrozumienia, iż czas już ruszać w dalszą drogę – skwapliwie na to przystawaliśmy.

Spośród wszystkich tych miejsc Schwarzdorf wcale nie wydawało się inne. Zdążyliśmy już przywyknąć do faktu, iż po zmierzchu obcy nie byli wpuszczani w obręb palisady. Myśmy do Schwarzdorf przybyli ciemnym już wieczorem i nie spodziewając się wiele, mile zostaliśmy zaskoczeni, gdy strażnik na bramie wskazał nam kilka opuszczonych chat, w których mogliśmy doczekać świtu. Chałupy te były solidne i ciepłe. Przygotowano tam nieco drwa na palenisko, a drzwi dawały się mocno zaryglować. Było to o wiele więcej niż oferowano zapóźnionym wędrowcom w innych wioskach. Tam przeważnie mogliśmy po prostu rozbić obozowisko u stóp wału i z niepokojem czekać świtania, gdy otwierano bramę. Tutaj zaoferowano nam prawdziwy dom. Moi towarzysze skwapliwie zabrali się do przygotowania posłań oraz sporządzenia wieczerzy. Ja zaś nie mogłem sobie odmówić przyjemności krótkiego, wieczornego spaceru. Okolica wokół Schwarzdorfu wyglądała, bowiem niezwykle urokliwie. Teren poprzecinany był jarami i porośnięty rzadkimi zagajnikami. W jasnej poświacie księżycowej wszystko było doskonale widoczne, a kolory zdawały się promieniować magicznym blaskiem srebra. Okolica wyglądała wręcz nieziemsko, gdyż padał jeszcze delikatny śnieg, który już zdążył przykryć wszystko cienką warstwą bieli. Po tej bieli poszedłem, chcąc dotrzeć do najbliższego jaru i rozejrzeć się nieco. Wokół panowała niezmącona cisza. Nie chcąc się przewrócić wybrałem łagodniejsze zejście na dno jaru, nieco bardziej oddalone od naszej chaty. Niczego się nie obawiałem, gdyż byłem dobrze uzbrojony i gotowy na niespodziewane spotkania, a w panującej ciszy łatwo mogłem zaalarmować moją kompanię.

Idąc tak dnem jaru, miałem wrażenie, iż zbliżam się ku jakiemuś delikatnemu głosowi, ledwie wibrującemu w powietrzu. Był tak delikatny, że mógł okazać się jeno złudzeniem. Z drugiej jednak strony miałem wrażenie, iż jest to wyraźne wołanie – skierowane do mnie. Nie wiem skąd wzięło się we mnie to przekonanie. Powinienem wszak natychmiast zaalarmować pozostałych i dyskretnie sprawdzić źródło owych dźwięków. To wołanie było jednak skierowane wyłącznie do moich uszu, co do tego nie miałem wątpliwości. Zagłębiałem się, więc stopniowo w jar, ostrożnie stawiając kroki, byleby nie spłoszyć wołającego. Wspomnę jeszcze, iż głos ten nie był bynajmniej podobny do jakiegokolwiek znanego mi języka. Był raczej czymś zbliżonym do śpiewu ptaka przemieszanego z łagodnym gulgotaniem. W żaden sposób nie mógł wydobywać się z ludzkiego gardła. Nie wiem dlaczego wtedy nie zawróciłem. Odczuwałem, do dziś jeszcze we mnie tkwiącą, nieuchronność losu, która nagle zawisła nade mną niczym chmura gradowa. Popychany przez ten fatalizm szedłem dalej, słysząc coraz wyraźniej ów dziwny głos.

Nareszcie dotarłem do tej niewielkiej dolinki, którą odtąd wspominam każdego dnia i widzę w moich najczarniejszych snach. Ujrzałem tam kobietę, siedzącą na zwalonym pniu drzewa i wznoszącą ku niebu owe dziwaczne trele, które mnie w to miejsce zwabiły. Wokół niej stało kilku półnagich mężczyzn. Ich ciała były pomalowane i przyozdobione piórami w sposób, który znałem z ilustracji w licznych księgach poznanych jeszcze w Mogent. Tego rodzaju dziwaczne szaty zwykle przyodziewali wyznawcy bogów Chaosu, a szczególnie ci, co wielbili Pana Zmian. To złowieszcze bóstwo ciemności, spośród wszystkich jakie poznałem w czasie moich klasztornych studiów, wydało mi się najbardziej przebiegłe i ze wszystkich najskuteczniej ukrywające swoją obecność wśród nas. Przez to wszystko można było postawić je w rzędzie najstraszniejszych wrogów ludzkości. Niestety wciąż i wciąż znajdowało nowych wyznawców. Trudno było mi zrozumieć uczucia człowieka oddającego swe życie bestii. Nigdy jednak nie spotkałem żadnych wyznawców tych mrocznych kultów. Teraz nadarzyła się okazja do rozmowy. Widząc bowiem tylko kilkoro nieuzbrojonych i mizernej postury kultystów postanowiłem wkroczyć między nich i pojmać jednego dla celów późniejszego przesłuchania. Wzrok mój padł na kobietę wydającą z siebie dziwne dźwięki – zdało mi się to skromnym darem od mrocznego bóstwa i stąd wydała mi się ona najciekawszym obiektem do badań. Nie namyślając się więcej dobyłem miecza i runąłem między bałwochwalców. Potężny cios powalił pierwszego z przeciwników, a zaskoczenie pozostałych pozwoliło mi prędko przebić drugiego sztychem w serce. Gdy rzucili się do ucieczki okazało się, iż pióra, którymi byli przystrojeni staną się powodem ich zagłady. Nie byli w stanie poruszać się dość szybko i zginęli niemal tam, gdzie przedtem oddawali się grzesznej praktyce. Mieczem zasiekłem bowiem pozostałych dwóch nim zdążyli zbiec. Tamta kobieta jednak, nieporuszona, siedziała nadal na swoim miejscu. Lekki niepokój przebiegł przez mój umysł, bowiem nie zdradzała cienia strachu. Każdy chyba na jej miejscu drżałby o życie widząc, jak jego czterech kompanów pada zasieczonych. Ona jednak przyglądała mi się bacznie nie zdradzając strachu ni zdziwienia. Patrzyła spokojnie, jakby dobrze mnie znała i oczekiwała mego przybycia. Nim zdążyłem rzec cokolwiek – miałem wszak zamiar pojmać ją i zabrać do reszty moich ludzi by tam w spokoju przesłuchać – ona odezwała się łagodnie:

- Witaj Hansie Schoenencke! Oczekiwałam cię tutaj. Schowaj miecz, gdyż na nic ci się on tu nie zda, przynajmniej w tej chwili.
- Nic nie zyskasz na tym, że znasz moje imię, plugawa wiedźmo! Sztuczki nie uratują ci życia. Pójdziesz ze mną w tej chwili.

Inny na moim miejscu byłby zdumiony, ja wszak spotykałem się już z czarownicami potrafiącymi z ludzkich myśli odczytać daleko głębiej skrywane sekrety, niźli samo imię. Jednak jakaś siła nie pozwoliła mi zaatakować tej wyznawczyni diabła. Nie chciałem też odejść z tego miejsca. Po prostu musiałem słuchać dalej jej łagodnych słów.

- Gdzież chciałbyś mnie powieźć nadgorliwy człecze. I dlaczego miałabym z tobą iść. Wszak tutaj możemy porozmawiać.

Jej pewność siebie i zupełna beztroska onieśmielały mnie i zarazem wywoływały gniew. Nie nawykłem do obcowania z ludźmi stawiającymi opór moim żądaniom. Przeto wpadłem we wściekłość i byłbym ja na miejscu ubił. Zbyt jednak pragnąłem tego przesłuchania by choć jeszcze raz nie spróbować:

- Kobieto nie igraj ze mną. Jeśliś cokolwiek wyczytała z moich myśli, powinnaś wiedzieć, iż grozi ci niebezpieczeństwo. Oto przed chwilą widziałem jak oddajesz cześć mrocznym bóstwom. Pójdź ze mną i poddaj się przesłuchaniu. Obiecuję ci uczciwy proces i jeśli jesteś bez winy ocalisz głowę. Jeśli jednak odmówisz, położę cię trupem na miejscu!

- Nigdzie z tobą nie pójdę człowieku. Pozostaniemy tutaj i porozmawiamy. Nie zabijesz mnie też teraz, dopóki nie wysłuchasz co mam ci do powiedzenia. Potem rób co chcesz. - powiedziała, a w jej głosie było coś obezwładniającego.

Wbrew sobie wytarłem więc miecz w śniegu i schowałem do pochwy. Niczym powodowany jakimś zaklęciem usiadłem obok tej kobiety i wsłuchałem się w jej słowa. Ona zaś mówiąc monotonnym, kojącym głosem, spoglądała mi głęboko w oczy, jakby pogodzona ze swoim losem. Ta kobieta nie była sobą w tamtych chwilach. Wydawała się raczej spełniać jakieś posłannictwo a jej głos i słowa nie pochodziły od niej samej. Wsłuchiwałem się jednak jak urzeczony:

- Długo kazałeś na siebie czekać, Hans. Swoją ścieżką, powoli, wciąż zbliżałeś się ku nam. Nie chodzi oczywiście bynajmniej o tę dziurę, Schwarzdorf. Mam na myśli raczej czarną, wyjącą otchłań twej duszy, w której powoli się zagłębiałeś. Czułeś chyba, że czekam na dnie tej czeluści. Cierpliwie licząc dni do naszego spotkania, spoglądam jak cień zasnuwa twój umysł i ducha. My zaś potrafimy wykazać się wprost nieskończoną cierpliwością, Hans. Mam to do siebie, iż lubię właśnie takie stopniowe przemiany. Ważne i trwałe rzeczy dzieją się wszak bez pośpiechu. Po prostu sprawy przybierają odpowiedni bieg i dążą ku obranemu celowi nieuchronnie. Tak właśnie odmienia się bieg rzeczy i oblicze świata. Wy, śmiertelnicy, macie skłonność do przyspieszania wszystkiego. Lękacie się, iż Pan Zmieniający Drogi nagle obróci wasze życie w ruinę. Obawiacie się pojedynczych wydarzeń, mogących zniweczyć wasze starania. Dążenie do bycia dobrym, przewidywalnym, ułożonym odnosicie przede wszystkim do swojego otoczenia. Boicie się, że jeden gwałtowny wstrząs odmieni waszą codzienność. Nie dostrzegacie, iż pogrążając się w szarości, powoli popadacie w moją służbę. Jesteście nawet tak uczynni, że mnie nie pozostawiacie wiele do zrobienia. Tak Hans, ty również od dawna już mi służysz i kroczysz moją ścieżką. Zaprosiłeś cień do swej duszy i on znalazł tam wygodne mieszkanie.

Z pewnością długo będzie cię nękać obsesja; poszukiwania śladów mojej w twoim życiu działalności. Czy będziesz zastanawiał się, kiedy można było mnie dostrzec? Pewno będziesz szukał odpowiedzi na pytanie, jak mogłeś uniknąć upadku. Taka wizja nawet mnie bawi – a mnie nie łatwo jest rozbawić. Oto budzący grozę Hans Schoenencke pogrąży się w odmętach szaleństwa roztrząsając swoją przeszłość. Przynajmniej nie ominie mnie ten widok. Wiedz bowiem, mój drogi, iż na zawsze pozostanę z tobą. Oczywiście ukryję się w cieniu, nie będę cię przysłaniać. Niech gwiazda Schoenencke nadal błyszczy jasno. Jeszcze tyle procesów możesz przeprowadzić, rozpalisz tak wiele stosów. Jednak ja będę zawsze blisko. Otrzymasz ode mnie dar, o który kreatury takie jak ci, zamordowani przed chwilą, błagają latami. Będę zmieniał twoje otoczenie, gdziekolwiek się zatrzymasz, gdziekolwiek skłonisz głowę – ja tam będę i będę działać bardzo szybko. Wokół ciebie rozmnożą się mutanci, rzeki popłyną trucizną i zgnije świeży chleb. Być może trudno będzie ci zagrzać gdzieś kąt i pozostać na dłużej. Spójrz jednak na to z jasnej strony: nigdy nie zabraknie ci zajęcia. Ciebie samego nie dotkną żadne zmiany. Wokół ciebie zapłonie świat a ty będziesz stał nieporuszony niczym granitowa świątynia twoich bogów. Lubiłeś to od zawsze, prawda mój miły?

Być może sądzisz, iż spotyka cię niezasłużona kara. Spójrz jednak na to raczej jak na nagrodę w uznaniu twoich zasług. Hansie Schoenencke, twoja dusza jest mrocznym, ponurym miejscem, gdzie od dawna nie zajrzało światło. Sam odwracałeś się od niego stopniowo, przez wiele lat. Aż w końcu stoisz w kompletnej ciemności, bez wyjścia, nie mogąc nawet drgnąć, gdy przemawiam do ciebie swoim prawdziwym głosem. Gdybyś był prawym człowiekiem po prostu odrąbałbyś głowę mojej służce i poszedł w swoją stronę. Jednak nie jesteś taki – teraz jesteś nasz. Dlatego przygotuj się na wspólną podróż, od dziś będę z tobą zawsze.

Gdy demon przestał do mnie przemawiać wstałem odrętwiały i ruszyłem wolno przed siebie. Nie mogłem zdobyć się na zabicie mojej rozmówczyni – czymkolwiek była. Szedłem wolno słysząc za sobą jej ostatnie słowa:

- Teraz niecierpliwie czekam, aż umierając przejdziesz na tę stronę rzeczywistości. Zobaczysz co dla ciebie przygotowaliśmy. Wielu czeka twego przybycia, na dnie otchłani, wypatrując swe ohydne ślepia. Spójrz czasem w cień zalegający nocą pustą izbę – ujrzysz tam delikatny błysk. To będą ich głodne oczy. Ha, ha, ha!

Śmiech tego stworzenia prześladował mnie odtąd co noc. Bo też co noc tamten wieczór stawał przed moimi oczyma. Demon nie dał mi o sobie zapomnieć, gdyż wszystko co przepowiedział istotnie miało miejsce. W moim otoczeniu ludzie deformowali się lub zostawali opętani przez złe duchy. Gdziekolwiek zatrzymałem się na kilka dni, zaczynały się dziać dziwne rzeczy. Z czasem straciłem wszystkich dawnych towarzyszy podróży, bałem się też przyjąć nowych.

Nikt nie był bezpieczny w moim otoczeniu. Kapłani i rzezimieszki, ludzie prawi lub złoczyńcy, starzy i młodzi – wszyscy jednakowo poddawali się działaniu Pana Zmian. Nie potrafiono mi pomóc, nawet ja sam nie umiałem.

Postanowiłem odciąć się od ludzi, by nikogo więcej nie skrzywdzić. Wyruszam do Kislevu, gdzie pierwotnie zamierzałem oddać się walce ze złem. Nie wiem co potem pocznę ze sobą. Lękam się śmierci jak nigdy dotąd. Wieczorami widzę demony, szczerzące do mnie kły z cienia w kącie izby. Moja dotychczasowa walka straciła sens, gdyż sam stałem się siewcą wszystkiego, czym gardzę. Powoli popadam w obłęd. Jest wszak jeszcze jedna rzecz, której zamierzam dokonać w tym życiu. Muszę sporządzić wspomnienia. Mam nadzieję, iż zostaną przeczytane. Chcę pozostawić po sobie ślad, którym może ktoś podąży, a pójdzie nim by uniknąć mego losu. Niechże będzie wiadomo jakim człowiekiem był Hans Schoenencke.

Muszę jedynie znaleźć miejsce, w którym owego dzieła dokonam. Wiem, że będę tam przez czas zbyt długi. Pewno skażę je na zagładę. Gdzieś jednak muszę się zatrzymać, by wykonać ostatnie dzieło mego życia. Wybiorę jakąś małą mieścinę w pobliżu granicy z Kislevem. Niech bogowie i mieszkańcy tego miejsca mi przebaczą!


***


Szeryf Jahmann wpatrywał się osłupiały w ostatnie strony pamiętnika. Długo nie mógł otrząsnąć się po tym co przeczytał. Jakież tragiczne skutki mógł mieć pobyt Schoenencke'go w Altengardzie, jeśli wszystko, co opisał, było prawdą. Postanowił, nie zwlekając, zdać sprawę władzom miasteczka. Począł zatem wzywać strażników, by otwarli drzwi celi. Odpowiedziała mu głucha cisza. Wściekły na ich nieposłuszeństwo, a może lenistwo, walił pięścią w drzwi tak długo, aż zmęczony musiał usiąść na pryczy. Nikt jednak nie odpowiedział na jego wezwanie. Jahmann wsłuchał się w panującą wokoło ciszę. Po dłuższej chwili zaczął wyławiać pojedyncze odgłosy. Były to jakieś odległe, nieludzkie wycia, wrzaski i krzyki. Z pewnością dźwięków tych nie wydawały zwierzęta. Szeryfowi zimny pot spłynął po plecach.

Naraz usłyszał potężny trzask. To mogły być jedynie drzwi do posterunku, które pewno ktoś wyważył z wielkim impetem. Chwilę później coś zachrobotało w korytarzu przed drzwiami jego celi. Jahmann przyłożył do nich ucho i miał wrażenie, iż ktoś uczynił to samo z drugiej strony. Wydawało mu się również, że w korytarzu ktoś – lub coś – poczęło węszyć. Nagle drzwi zadrżały, kiedy coś z głuchym łoskotem w nie uderzyło. Nie potrwało długo nim pod silnymi ciosami ustąpiły i z trzaskiem rozpadły się na kawałki. Wówczas przed struchlałym Jahmannem ukazał się tłum ohydnie zmutowanych kreatur. Gdyby szeryf nie pogrążył się w odmętach szaleństwa i strachu być może rozpoznałby w niektórych, zwierzęcych teraz obliczach, znajome rysy swoich dawnych sąsiadów.