Msza za miasto Caylus

Święto żałoby

Autor: Marcin 'Ezechiel' Zaród

Msza za miasto Caylus
Jestem graczem. Nawet jeśli trudno mi jednoznacznie określić czy jestem planszówkowiczem, czy erpegowcem, to statystyka jest nieubłagana. W ciągu zeszłego roku zdecydowanie więcej czasu spędziłem w rzeczywistości definiowanej planszą, a nie wyobraźnią. Stety lub nie, ale rzeczywistości te nadal przegrywają (na godziny) z pracą i studiami.

W pewnym sensie zatoczyłem koło – rozpoczynałem od Odkrywców Nowych Światów i szachów. Potem na długo na moich stołach zapanowały erpegi, ale w końcu, niczym syn marnotrawny, wróciłem do planszy. Plansza, jak to kobieta, wybaczyła i wyznaczyła karę.

Dzisiaj pokuta się zakończyła...


Święto


Jako erpegowiec byłem zwolennikiem wyraźnego nastroju sesji. Chociaż grałem wtedy w erpegi znacznie częściej niż dzisiaj, to każde spotkanie miało w sobie coś ze święta. Oprócz samej rozgrywki, istotna była dla mnie otoczka. Począwszy od muzyki, poprzez miejsce a skończywszy na rozmowach – otoczka sesji była dla mnie równie ważna co jej treść. W efekcie większość spotkań przeżywałem wtedy znacznie intensywniej niż dzisiaj – nie wstydzę się tamtych sesji, ale też nie staram się ich powtarzać.

W momencie, gdy przerzuciłem się na planszówki, sięgnąłem do starych schematów. Spotkanie przy planszy traktowałem jako święto – starannie wybierałem gry, piekłem ciastka i przygotowywałem muzykę. Działało – partie w Shadows over Camelot wciągały tak samo jak dawne kampanie w Warhammera.

W tym momencie doszedłem do pewnego paradoksu. W przypadku gier fabularnych, mechanika była dla mnie drugorzędna względem nastroju i fabuły. W przypadku planszówek jest dokładnie na odwrót – wolę, aby mechanika była dopracowana i nowatorska, nawet kosztem otoczki fabularnej. Być może jako erpegowiec-klimaciarz potrafię zbudować sobie klimat, być może jako miłośnik szachów i brydża wcale go nie potrzebuję.


Żałoba


Cały dowcip polega na tym, że "klimaciarstwo" potrafi zabić każdą mechanikę. Przy okazji powrotu do szachów, zauważyłem, że im bardziej celebruję daną planszówkę, tym mniej frajdy przynosi mi partia. W momencie, gdy świętowałem każdą partię – szachy dawały mi znacznie mniej frajdy, niż, gdy zacząłem grać na czas.

Po rozegraniu kilkunastu partii z asystą zegara, zauważyłem, że gram efektywniej. Ograniczony zasób czasu wymusił intuicję, ta zaś – w połączeniu z pewnym doświadczeniem, przełożyła się na efektywność gry i większą satysfakcję. Postanowiłem wtedy przenieść doświadczenia z szachownicy na inne planszówki.

Pisałem już kiedyś o tym, że największą wartością planszówek jest samo spotkanie, nie zaś wynik rozgrywki czy nawet emocje jej towarzyszące. Dzisiaj posunę się dalej – zaryzykuję stwierdzenie, że im mniej oczekujemy od danej partii, tym większa szansa na dobrą zabawę wszystkich przy stole.

Gdy potraktujemy planszówkę jako święto pragnienie zwycięstwa może zdominować całą rozgrywkę. W efekcie łatwo o paraliż decyzyjny, a jeszcze łatwiej o niesnaski przy stole. Te dwie wady są niczym w porównaniu z asymetrią frajdy – w nadmiernie celebrowanych partiach, zwycięzca zabiera frajdę pozostałym. Fakt – stawka gry jest wtedy wyższa, a przy stole łatwiej o emocje. Mnie to nie bierze – wyzwań mam dość na co dzień w pracy. Przy stole chciałbym się spotkać ze znajomymi i odprężyć, rozwiązując abstrakcyjne zagadki logiczne.

Problemem jest to, że aby odejść od traktowania planszówek jako święta, potrzebna jest stosunkowo większa częstotliwość spotkań. Innymi słowy: dopiero, gdy gramy częściej, pojedyncze rozgrywki tracą na znaczeniu. Prywatnie mam tego pecha, że proste tytuły (kalibru Wsiąść do pociągu) nie kręcą mnie tak bardzo jak te bardziej skomplikowane – w efekcie "laicyzacja partii" zajmuje mi znacznie więcej czasu.

Zakładając, że aby planszówka stała się normą (a nie świętem) potrzeba jakiś pięciu partii – łatwo obliczyć, że aby "znormalizować" trzygodzinną kobyłę pokroju Brassa czy Caylusa potrzeba dziesięć godzin gry więcej niż w przypadku godzinnego Thurn Und Taxis. Być może w tym zjawisku tkwi geneza mojej nieustającej sympatii do krótkich, dość wymagających intelektualnie gier pokroju Race for the Galaxy czy Tantrix.

W tym momencie dochodzimy do paradoksu – znacznie łatwiej stan normalny osiągnąć "graczom niedzielnym" niż maniakom. Kilka razy byłem świadkiem sytuacji, gdy początkujący grał płynniej i ładniej niż zaawansowany. Tego drugiego po prostu zjadał stres związany ze "świętem", zaś ten pierwszy grał bez bagażu oczekiwań.


Codzienność


Nie namawiam do zupełnej rezygnacji z planszówkowych świąt, bo czasami warto nastawić muzykę, zarezerwować wolny wieczór i pozwolić sobie na dłuższy namysł nad każdym ruchem. Granie normalne wymaga sumarycznie więcej czasu. Czasami też na drodze normalizacji staną względy osobiste lub sentymenty – sam też mam kilka gier, w przypadku których nie stać mnie na dystans do rozgrywki. Nie wszyscy też potrafią zrezygnować z dążenia do zwycięstwa.

Czasami – zwłaszcza w przypadku cięższych gier – normalizacja wymaga też czasu na poznanie zasad i podstawowych strategii. Analogicznie jak w szachach – czasami bardziej doświadczeni krócej myślą nad ruchami.

Gorąco Was jednak zachęcam, abyście spróbowali zagrać w ulubione planszówki normalnie, "na luzie", bez potrzeby osiągnięcia zwycięstwa. Skupcie się na samej rozgrywce, nie zastanawiajcie się nad każdym ruchem – grajcie wariant, który Wam pierwszy przyjdzie do głowy. Jeśli nie uda się Wam osiągnąć płynności za pierwszym razem – nie przejmujcie się. Grajcie dalej, grajcie częściej, grajcie dłużej – a płynność przyjdzie sama.

Do zobaczenia przy planszy. Na co dzień i od święta!