Wywiad z Wawrzyńcem Podrzuckim

Autor: Marcin 'malakh' Zwierzchowski

Wywiad z Wawrzyńcem Podrzuckim
Marcin Zwierzchowski: Jednym z wyróżników cyklu Yggdrasill jest jego ewolucja: zaczynamy od powieści przygodowej z fantastycznym tłem, a kończymy na rasowej twardej fantastyce naukowej. Rozumiem, że taki zamiar przyświecał Ci od początku?

Wawrzyniec Podrzucki: Nie, od początku przyświecał mi zamiar napisania, jak to ująłeś, "rasowej" powieści SF, i taki charakter ma, w moim mniemaniu, cały Yggdrasill. Nie zaczynałbym od zdania ze słowem "poliprocesor", gdyby chodziło mi o inny gatunek. W kilku recenzjach znalazłem porównania do Cieplarni Briana Aldissa, lepsze jednak byłoby odniesienie do Non-stop tego samego autora − powieści, o co nikt chyba nie będzie się spierał, par excellence SF. I strukturalnie niemal identycznej z moim cyklem − mało, by nie rzec zerowo technologiczny wstęp, podróż bohaterów z licznymi perypetiami i absolutnie fantastycznonaukowe ka-boom! pod koniec. Jedyna zasadnicza różnica to ta, że Aldiss wydał Non-stop w jednym kawałku, a ja rozwlokłem Yggdrasill na trzy. Gdyby to była pojedyncza tysiącstronicowa cegła, prawdopodobnie w ogóle byś mi tego pytania nie zadał.

Inna rzecz, dlaczego wobec takiej Cieplarni czy Księgi nowego Słońca Gene Wolfe'a nikt nie użyje określenia "fantasy", a Uśpionemu archiwum już się zdarzyło raz czy dwa taką etykietkę podłapać? Znak czasów? Czy pojęcie "twarda fantastyka naukowa" uległo takiemu zawężeniu, że już tylko cyber-, nano- i transhuman- się do tej kategorii kwalifikują? Czy stężenie tych elementów przekroczyło w Mostach wszechzieleni jakiś arbitralny punkt krytyczny, poza którym dopiero fantastyka się utwardza? Co ją dzisiaj tak naprawdę definiuje, bo z wolna zaczynam się gubić.

M.Z.: To chyba kwestia tego, na czym skupia się opowieść. W Uśpionym Archiwum głównym motywem jest podróż bohaterów przez dzicz. Dużo tu akcji, momentów klasycznie przygodowych, jak chociażby podwodna przeprawa przez przetokę czy wędrówka tunelami. Elementy science fiction są jedynie tłem. Natomiast z każdym kolejnym rozdziałem proporcje się zmieniają, akcji wciąż jest dużo, ale nie tylko perypetie bohaterów, ale i całego świata, ściśle związane z jego genezą i charakterem, wychodzą na pierwszy plan. Zwiększa się nawet tzw. zagęszczenie stylu, bo od relacji z podróży przechodzimy do szerszych i bardziej skomplikowanych rozważań, zahaczających o samą naturę wykreowanego przez Ciebie świata. Nie oznacza to jednak, że określiłbym którykolwiek z tomów jako fantasy! Część pierwsza to wciąż fantastyka naukowa, ale chyba raczej taka klasyczna, bardziej zbliżona właśnie do wspomnianego przez ciebie Aldissa, podczas gdy Mosty wszechzieleni momentami przywodzą na myśl Accelerando Strossa czy Ślepowidzenie Wattsa, aż gęste od naukowych rozważań. Moim pytanie odnosiłem się także do jednej z Twoich wypowiedzi: "każda część ma nieco inny charakter, a cała trylogia przypomina grę, gdzie skala trudności wzrasta z poziomu na poziom".

W.P.: Ale jeśli SF w Uśpionym archiwum jest tłem, to tak istotnym i aktywnym, jak scenografia w sztukach Tadeusza Kantora. Drzewo nie tapeta, przed którą paradują i wygłaszają swoje kwestie Thomas, Gerhard czy Ramirez. Sprawa ma się dokładnie na odwrót: to właśnie oni są tutaj sztafażem, a ich peregrynacje sposobem na wprowadzenie i zakotwiczenie czytelnika w skomplikowanym świecie megastruktury. Dopiero po nakreśleniu fikcyjnych realiów w sposób pełny mogłem przejść do innych problemów, a w końcu do kolejnej konstrukcyjnej wolty, kiedy to już nie tylko postacie bohaterów, ale cały ten dziwny świat staje się li tylko pretekstem do dyskusji o rzeczach bardziej ogólnych. Oczywiście, że mogłem pójść inną drogą, wybrać inny schemat narracyjny, ale znam siebie i istniało ryzyko, że zamiast przyjemnej lektury wyjdzie mi ciężkostrawna, naukowo-filozoficzno-moralizatorska diatryba. Są takie dzieła w księgarniach i wiele można o nich dobrego powiedzieć poza jednym: że się je lekko czyta. A na cóż mi taki splendor? Jeżeli mam coś ważnego do powiedzenia, to przecież nie sobie, bo ja już to wiem, tylko innym. Podług maksymy Einsteina: tak prosto, jak to możliwe, ale nie prościej. I w dalszym ciągu postaram się jej trzymać.

M.Z.: O to mi chodziło! Czyli jednak zamysł był taki, aby powoli wprowadzać czytelnika w świat cyklu, by zapobiec szokowi. Skoro już przy tym jesteśmy, zastanawia mnie, czy fakt, że jesteś naukowcem, to według ciebie zaleta czy wada (w rozumieniu: jak wpływa to na Twoje teksty).

W.P.: Znam autorów, którzy naukowcami nie będąc, tworzyli, bądź tworzą, całkiem dobrą i wciągającą SF. Z drugiej strony, gdy wiesz, jak nauka funkcjonuje od środka, możesz nadać swoim dziełom znacznie więcej realizmu, sprawić, by ten pozór − że ty wcale niczego nie zmyśliłeś, tylko z reporterskim zacięciem opisałeś jakąś historię prawdziwą, z życia wziętą − był jeszcze trudniejszy do przejrzenia. W tym sensie fantastyka naukowa jest trochę jak prestidigitatorskie sztuczki − tym lepsze, im publiczność dłużej wierzy, że to wcale nie był trick, i im większy jest profesjonalizm sztukmistrza. Inaczej mówiąc, moje doświadczenie zawodowe w pisaniu tego typu literatury raczej mi nie przeszkadza.

M.Z.: Zawsze chyba jednak istnieje pewne ryzyko: albo wytłumaczysz za mało, bo dla Ciebie są to kwestie oczywiste, albo zaczniesz opisywać drobnostki, jak chociażby Greg Bear w Radiu Darwina, gdzie – mam wrażenie – nie docenił inteligencji czytelnika, pochylając się nad dosłownie każdym terminem z zakresu nauk biologicznych. W Yggdrasillu, o czym już była mowa, stopniowo wprowadzasz czytelnika w wykreowaną przez siebie rzeczywistość. Jednakże w trzecim tomie nacisk na cześć science jest bardzo silny. Nie obawiałeś się, że czytelnik może się od tego odbić?

W.P.: Ba, kilku całkiem łebskich ludzi (notabene doktorantów z twojego kierunku) odbiło się nawet od pierwszego tomu! Dlatego do Mostów wszechzieleni zaangażowałem beta-testerów. W pierwszej kolejności moją żonę – osobę z wykształceniem humanistycznym, która edukację w dziedzinie nauk przyrodniczych zakończyła w szkole średniej. Jeśli jakiś naszpikowany żargonem fragment sprawiał jej trudność, modyfikowałem go tak długo, aż przestał. Gotowy manuskrypt przeczytało jeszcze parę osób i żadna nie zgłosiła problemów ze zrozumieniem. Prawda, że ci oblatujący stanowili ekipę dość szczupłą i mało reprezentatywną dla czytelniczych mas. Z drugiej jednak strony nie mogę przecież rozdać rękopisu wszystkim, bo jaki sens byłby potem jeszcze latać z tym do drukarni? Zresztą "wszyscy" nie byli, nie są i chyba nigdy nie będą moją grupą docelową. Ci natomiast, których do niej zaliczam, raczej nie powinni się odbić, a jeśli nawet, to niedaleko, ot, aby poszperać w Googlach, i wrócić – tak jak ja podczas lektury Ślepowidzenia.

To zresztą dobry punkt wyjścia do bardziej ogólnej dyskusji o SF. Weźmy chociażby tę "trudność", która jest dwojaka, bo zarówno po stronie piszącego, jak i czasami czytającego. Stworzenie oryginalnej, fabularnie bogatej, logicznie podopinanej, znaczeniowo nośnej i – to już prawdziwy lukier na pączku – dobrej literacko współczesnej powieści science-fiction jest naprawdę rzeczą niełatwą. I tu serdecznie zachęcam do spróbowania swoich sił w tej materii wszystkich tzw. mainstreamowców, co to się z taką pogardą krzywią na dźwięk słowa "fantastyka". Śmiem wątpić, czy któryś z nich poradziłby sobie bodaj na trójkę z następującym zadaniem: zbuduj świat, który trzyma się kupy, opowiedz o nim możliwie jak najciekawiej i z szacunkiem dla najważniejszych współczesnych teorii, bacz jednak, byś nie wdepnął na minę bełkotu pseudonaukowego po lewej stronie dróżki, a naukowo nienagannego przynudzania po prawej. I jeszcze postaraj się to wszystko uczynić w miarę zrozumiałym dla absolwenta Wyższej Szkoły Zarządzania i Marketingu czy Akademii Sztuk Pięknych.

Trudność dla piszących obecnie SF bierze się między innymi stąd, że nauka staje się coraz bardziej skomplikowana i zmatematyzowana, coraz rozleglejsza i wymagająca wciąż większych i większych mocy umysłowych, a zarazem coraz bardziej rozdrobniona i hermetyczna. Jak to wszystko najpierw samemu ogarnąć i przetrawić, a potem zregurgitować w formie jadalnej dla niewtajemniczonych? To właśnie był mój największy problem, to najbardziej spędzało mi sen z powiek przy końcówce cyklu. I jeżeli paru czytelników jednak się od Mostów wszechzieleni odbiło, to ja ich rozumiem. Mam jedynie nadzieję, że zrobiłem co w mej mocy, by tych "odbitych" było jak najmniej.

M.Z.: Jeśli chodzi o genezę Twoich tekstów: zaczynasz od pomysłu na fabułę, a następnie zajmujesz się naukowymi podstawami, czy najpierw natrafiasz na jakąś ciekawostkę, tudzież bierzesz na celownik dane zjawisko, a później próbujesz wpleść je w jakąś historię?

W.P.: Nie działam według żadnego ustalonego schematu. Raz zaczynam od tego, innym razem od tamtego, a najczęściej to wrzucam wszystko do jednego garnka i intensywnie mieszam, póki coś z owej brei nie wyjdzie. Nawiasem mówiąc, jakoś szczególnie od pisarskiej normy chyba nie odbiegam, zapłodnić moją wyobraźnię może cokolwiek. W przypadku Yggdrasill pierwszą iskierką był widok wielkiego komina elektrociepłowni sterczącego nad pustym mazowieckim polem. Tak się składa, że siedziałem wówczas głęboko w zagadnieniach genetycznej modyfikacji roślin. Krótkie zwarcie synaps i... mamy Drzewo. Z kolei Zawód: Prometeusz był najpierw tylko gołym tytułem, który mi się na tyle spodobał, że dorobiłem do niego tekst. Jest jeszcze jeden sposób na pisanie w wieku średnim: strych, czyli rupieciarnia pomysłów, które przez te wszystkie lata przyszły mi do głowy. Zakurzonych, przytęchłych, niekompletnych i dziś już w większości zupełnie do niczego. Ale są też i takie, które wymagają jedynie zabiegów konserwatorskich, jak Netherlanden. Pierwotną wersję skrobnąłem na trzecim roku studiów, zainspirowany opowiadaniem Cortazara Zajęty dom. Dwadzieścia lat później przyjrzałem się temu znowu, i wciąż mi się podobało. Mam na myśli koncept, bo o moim ówczesnym poziomie warsztatowym lepiej nie wspominać. Natomiast łatwe, lekkie i przyjemne opowiadanie Byłem robotem Jej Królewskiej Mości to od samego początku czysta, satyryczna igraszka, napisana w hołdzie takim mistrzom genre'u, jak Lem, Kuttner i Sheckley.

Ogólnie rzecz biorąc, fabuła jest dla mnie bardzo istotna. Fabuła, historia literacka, że się tak wyrażę, "mięsistość" utworu. Bo rzucić na stół worek pełen luźnych dywagacji, upakowanych gęsto, lecz na łapu-capu, pod wpływem akurat modnych trendów naukowych i filozoficznych to ja też mogę. Tylko kto po paru latach, kiedy owe trendy się zdezaktualizują, jeszcze zechce to czytać? Obawiam się, że poza anachronizmami i przepowiedniami chybiającymi jak zepsuty bumerang, poza bielejącymi na poboczu kośćmi, nic z wielu dzisiejszych dzieł SF nie zostanie.

M.Z.: Jak więc, w świetle tych słów, oceniasz chociażby Ślepowidzenie? A Accelerando? Akurat w tych książkach, reprezentujących wybitnie współczesne hard SF, mamy do czynienia z mnóstwem pomysłów, gadżetów, jak to określasz: "upakowanych gęsto, lecz na łapu-capu".

W.P.: Ślepowidzenie to powieść dobra, klasycznie zbudowana, gdzie trzon fabularny nie jest traktowany po macoszemu, chociaż w miarę uważny czytelnik szybko się zorientuje, że i tu Watts posłużył się fabułą instrumentalnie, jako tłem i pretekstem do dyskusji na tematy nie zawsze łatwe, ale bez wyjątku intrygujące. Dodajmy, głównie w formie sprawnie prowadzonych, błyskotliwych dialogów, co zawsze mi imponuje. I tylko dwie rzeczy troszkę popsuły mi radość czytania. Primo, po kiego czorta wsadził tam te wampiry? Na co mu to było potrzebne? Czyżby i on padł ofiarą tej idiotycznej, amerykańskiej mody? I secundo, ogólnie przygnębiający ton, którym szczególnie mocno wieje ze Ślepowidzenia pod koniec. Nie taki sam jak w epilogu Mostów wszechzieleni, ale znacznie posępniejszy i, szczerze mówiąc, mnie osobiście irytujący, jak pojękiwania depresyjno-maniakalnego mizantropa. Ja nie wiem skąd to się ostatnio bierze, ta atmosfera samobiczowania, to chorobliwe poczucie winy, te nadzwyczajne wręcz wysiłki, by wmówić sobie samym, jakim to człowiek jest zerem, jaką pomyłką i w ogóle największą ohydą plugawiącą Wszechświat. Czy to odreagowywanie grzechów ojców? Kac postkolonialny? Zaburzenie psychiczne wywołane czynnikami środowiskowymi? Podświadomy lęk przed nadchodzącym schyłkiem gatunku? Diabli wiedzą, ale tak czy inaczej nie podoba mi się to. Nie mam nic przeciwko zdrowej samokrytyce i uznaję zasadę kopernikańską, kiedy jednak sprawa wygląda tak jak z człowiekiem, który po tygodniu tortur gotów jest przyznać się do wszystkiego, to zaczynam się niepokoić.

Jeżeli natomiast chodzi o Accelerando, no cóż... rozczaruję tych, którzy oczekiwaliby ode mnie następnego peanu. Pal sześć, że książka napisana jest już nie to, że żargonem, ale szyfrem, przez geeka dla geeków, że bardziej niż przemyślaną od początku do końca całość, stanowi zakalcowaty zlepek pomysłów, a właściwie notek prasowych z ostatnich dwudziestu lat, że w warstwie fabularnej jest nudna, a w merytorycznej częstokroć płytka jak kałuża. Pal sześć, powiadam, bo mój najpoważniejszy wobec niej zarzut to taki, że jest ona napisana po prostu strasznie naiwnie, z nadoptymistycznym futuryzmem charakterystycznym dla SF z lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku. W wielu miejscach ekstrapolacje Strossa tak się w moim odczuciu mają do rzetelnej fantastyki naukowej, jak bestsellery o Atlantydzie czy UFO do artykułów z dziedziny tektoniki płyt i meteorologii.

Żebyśmy mieli jasność, nie odmawiam ani Strossowi, ani nikomu innemu prawa do puszczania wodzy fantazji, ale są granice, po przekroczeniu których robi się już trochę śmiesznie i głupawo − jak choćby w tym fragmencie z pierwszego rozdziału o pangalaktycznym komputronium i wszechobecnych inteligentnych sferach Dysona. Dobrze, że jestem biologiem, a nie kosmologiem czy astrofizykiem, bo by mnie chyba przy tych słowach szlag trafił. Ale kompletnie mnie na łopatki rozłożyło tłumaczenie, jak z małego zwoju nerwowego homara zrobił się supermózg. Cóż za bajecznie prosta recepta na AI i jak absurdalnie daleka od o niebo bardziej skomplikowanej rzeczywistości. A przecież to jest podstawa, główny punkt wyjścia całego Accelerando. Podstawa jednak cholernie wątła, bo oparta na kilku pracach neurobiologów sprzed trzydziestu lat (doprawdy, mógł Stross swoją wiedzę w tym zakresie uzupełnić), niewiele zresztą mających wspólnego z badaniami nad, sensu stricto, AI. Karygodne uproszczenie, niemniej dość typowe dla tych, którzy bardziej wierzą, niż znają i rozumieją. Wielki minus.

I jeszcze to naiwne przekonanie o magii mocy obliczeniowej. Że jeśli będzie jej dostatecznie dużo i krzem dostatecznie szybki, to duch z maszyny sam nagle hycnie i stanie się cybermądrość (pomijam już, że według Strossa i innych wyznawców trans- oraz posthumanizmu moment ten jest dosłownie za rogiem, tak samo, jak był sześćdziesiąt lat temu). Czy rzeczywiście? Komputer jest tylko bezmyślnym liczydłem, szybki komputer jest szybkim bezmyślnym liczydłem, a Deep Blue superszybkim bezmyślnym liczydłem i bez napisanego przez ludzi oprogramowania - kupą martwego złomu. Najbardziej złożone z obecnych modeli układu nerwowego, symulujące do kilkudziesięciu miliardów połączeń synaptycznych, nie zbliżyły się nawet do kognitywnego poziomu owadów. Wysiłki retroinżynieryjne w rodzaju projektu Blue Brain są w powijakach i nie wiadomo kiedy (o ile w ogóle) przyniosą oczekiwany skutek w postaci funkcjonalnej kopii mózgowia. Żeby było śmieszniej, wszystkie te działania podejmowane są po omacku, bo tego, skąd się inteligencja bierze i czym naprawdę jest, nikt jak dotąd nie potrafi sensownie zdefiniować. Czy jest to prosta funkcja ilości elementów, szybkości i złożoności danego układu, czy też jeszcze jakichś innych parametrów? Czy prymitywne śluzowce bez absolutnie żadnego systemu nerwowego, u których badacze japońscy stwierdzili ostatnio "complex problem-solving abilities" (czytaj: klasyczny eksperyment ze znajdowaniem najkrótszej drogi w labiryncie), nazwiemy inteligentnymi? Czy powiemy w ten sposób o bakteriach, toczących między sobą wojny na zasadach jako żywo wyjętych z podręcznika von Clausewitza? Jest o co pytać i dokładnie to robi Watts w Ślepowidzeniu. Stross natomiast takiego trudu sobie nie zadaje, bo on nie od tego, lecz od głoszenia ewangelii.

M.Z.: Wychodzi z tego, że lepsze hard SF wychodzi spod pióra naukowców. A wracając do cyklu – starałeś się w każdym momencie być wiernym nauce i wykorzystywać tylko te pomysły, w których nie widzisz luki, czy też nieraz przymykałeś oko, wiedząc, że wdrożenie w życie danego rozwiązania byłoby niemożliwe...?

W.P.: Podkreślę jeszcze raz: wcale nie uważam, że lepsze hard SF piszą naukowcy. Pierwszy z brzegu przykład, jaki mi przychodzi do głowy, to Dan Simmons, z zawodu nauczyciel (wcale nie akademicki), i jego Hyperion – jedna z trzech najbardziej lubianych przeze mnie powieści SF. A wracając do pytania: pisząc Yggdrasill (powieść było nie było osadzoną w odległym czasie przyszłym), musiałem wciąż szukać złotego środka pomiędzy swoją rozpasaną wyobraźnią i naukowym realizmem. Nie mogłem być zbyt ortodoksyjny ani temporalnie szowinistyczny, bo by mnie już za parę lat śmiechem zabito. Ale też nikt nie znajdzie w moich tekstach odgłosów strzelaniny w próżni, bezkarnego demona Maxwella, obco-ziemskich stosunków płciowych czy innych obrazków z życia latających świń. I żadnej z wpakowanych do cyklu futurystycznych technologii mi nie wstyd, bo żadna z nich nie jest explicite zabroniona przez współczesną naukę, a niektóre – komplant, fleksygram, metamateriały, augmentacja neuralna czy EPR – to już, albo prawie już, rzeczywistość.

Co do innych elementów, krytyczny czytelnik mógłby się ze mną spierać, czy mimo wszystko jednak nie przegiąłem. Samo Drzewo, chociażby, czy jest fizycznie realne? A winda kosmiczna jest? Jest. Wieloramienna nawet, zakotwiczona w więcej niż jednym punkcie globu? Również. I tak dalej. Albo EPHEMERe, gadżet, którym ktoś mógłby we mnie cisnąć w odwecie za Strossa. Bo przecież też cyfrowa kopia umysłu, upload świadomości etc. Tylko że ja nie zgłębiam praktycznie żadnych technicznych szczegółów procedury, ani nie doprecyzowuję ram czasowych, w których taka technologia stałaby się dostępna. Ostatnie dekady dwudziestego pierwszego wieku, może się czytelnik domyślić, a i ten termin wydaje mi się zbyt bliski jak dla czegoś takiego. Potrzebowałem jednak pewnej wiarygodnej formy wehikułu czasu dla kilku moich bohaterów i dla akcji, w jaką chciałem, by zostali uwikłani. Jak bardzo wiarygodnego wehikułu, czas pokaże, ale powiedzieć, że jest on z gruntu niemożliwy, nie może póki co nikt.

M.Z.: Oczywiste jest, że włożyłeś w Yggdrasill mnóstwo wysiłku i czasu. Zapewne na początku nie planowałeś, że od premiery pierwszego tomu do ukazania się ostatniej odsłony trylogii minie siedem lat. Nie żałujesz trochę, że porwałeś się na tak duży projekt? Jesteś młodym twórcą, Uśpione archiwum to twój debiut – zapewne w głowie kotłuje ci się od niezrealizowanych pomysłów. Tymczasem cykl związał cię na ładnych parę lat.

W.P.: Dzięki za komplement, ale fizjologicznie młody to ja byłem "ongiś", a i stażem pisarskim też już taki młody nie jestem, bo, jak wspomniałeś, debiutowałem siedem lat temu i summa summarum mam za sobą prawie dwa i pół miliona znaków opublikowanego tekstu. Czy żałuję? Z jakiego powodu miałbym żałować? Że gdyby nie ten cykl, moich powieści ukazałoby się przez tych siedem lat więcej? Nie przypuszczam, znając swój linearny styl pracy i tempo pisania. Poza tym lepsza jedna rzecz dobra (mam nadzieję), niż pięć czy dziesięć przeciętnych albo kiepskich, tworzonych na akord i pod presją rynku. Nie porównuję się wagowo, bo to zupełnie inna liga, ale gdyby Dostojewski niczego w całym swoim życiu poza Zbrodnią i karą nie stworzył, też by został zapamiętany. A Kafka? Dumas, Stendhal, Saint-Exupery, Bułhakow? Czy też, nawet bliżej się rozglądając, Tolkien albo Frank Herbert? Ilu ludzi zna jeszcze cokolwiek autorstwa tego ostatniego, prócz Diuny? Przez co wcale nie chcę powiedzieć, że ja już niczego innego ani (trzymajmy kciuki) fajniejszego od Yggdrasill nie napiszę. Ale trzeba mieć również na uwadze to, że świat jest pełen niebezpieczeństw i w każdej chwili może mi ta przysłowiowa cegła w drewnianym kościele spaść na łeb. Kiedy ma się pięćdziesiątkę na karku, to i ryzyko spotkania z tą cegłą jest większe. ;) Z takiej perspektywy osiem lat dopieszczania cyklu uważam za wysiłek dobrze zainwestowany.

Ale że był to wysiłek, nie da się ukryć. I wszystkim, którzy chcieliby się sprawdzić w tym fachu, pełnym energii i wizji, szczerze odradzam zaczynanie w taki sposób. Pierwszy raz usłyszałem termin "cykloza" od śp. Tomasza Pacyńskiego i potwierdzam, że jest to choroba straszliwa, w skrajnych przypadkach mogąca doprowadzić do całkowitego zaniku mocy twórczych. Jak nowotworowe przerzuty, wciąż pojawiają się nowe wątki, nowe miejsca, nowi bohaterowie, aż przychodzi taka chwila, że zaczynasz się, zrozpaczony, zastanawiać: czy to jeszcze ty swoją historię kontrolujesz, czy też ona zawładnęła już tobą? Jak to draństwo skończyć, jak ogarnąć, jak wykaraskać się z bagna, w które sam tak nieostrożnie zabrnąłeś? Ha, oto jest pytanie... Można, na przykład, jak Tezeusz, zejść do labiryntu z nitką. Ja natomiast zawiązałem sobie na odległej gałęzi czerwoną wstążkę, to znaczy zacząłem pisanie Mostów wszechzieleni od tyłu, od epilogu (powstał już w 2004 roku), żeby przez cały czas wiedzieć, dokąd zmierzam. :)

M.Z.: Skoro już przywołałeś temat kolejnych dzieł, nie mogę nie zapytać: nad czym obecnie pracujesz? A może odpoczynek twórczy?

W.P.: Pracuję nad następną powieścią. Niedługą, jednowoluminową i baaardzo biologiczną, z której pierwopisem mam zamiar uporać się jeszcze przed końcem roku. A w dalszej perspektywie chciałbym wrócić do klimatów epickich. Chodzi za mną od dawna taki pomysł... nie, nie zdradzę, jaki. Powiem tylko, że będzie to historia rozgrywająca się na przestrzeni – pozornie – czternastu miliardów lat. I też jednego tomu. :)

M.Z.: W takim razie czekam niecierpliwie. Dzięki za wywiad!