Bartłomiej Łopatka: Chciałbym zacząć od pytania o Osamę – co skłoniło cię do stworzenia tak pokręconej historii alternatywnej z wieloma nawiązaniami, między innymi do Człowieka z Wysokiego Zamku Philipa K. Dicka?
Lavie Tidhar: Myślę, że Osama wziął się przede wszystkim z osobistego doświadczenia przebywania w pewnych miejscach o danym czasie. Dokładniej mówiąc, mam na myśli Dar es Salaam i Nairobi w 1998 roku podczas zamachu bombowego na ambasadę amerykańską, Synaj w 2004, Londyn w 2005 i tak dalej – i myślenie, co mogłoby się stać, jeżeli znalazłbym się w środku jednego z tych ataków (albo raczej: ja i moja żona). Po raz pierwszy zmierzyłem się z tym pytaniem w opowiadaniu My Travels with Al-Quaeda, które ukazało się bodajże w 2006 roku. Ma dwoje bohaterów, mężczyznę i kobietę, uwięzionych w jakimś rodzaju pętli czasowej pomiędzy tymi wydarzeniami. Myślę, że w jakiś sposób ta sama dwójka reinkarnowała w Osamie, jako detektyw z jednej strony i femme fatale po drugiej stronie. Są aktorami w ciągłej traumie, a ja potrzebowałem wyrzucić to z siebie, spisać to, żeby nadać temu sens.
Oczywiście, jestem, tak mi się wydaje, wielkim fanem Dicka, szczególnie Człowieka z Wysokiego Zamku, do którego wyraźnie kilkukrotnie nawiązywałem w Osamie. To jeden z punktów odniesienia obecnych w książce, ale w żadnym wypadku nie jedyny.
Niektórzy powiedzieli mi, że Osama mógłby być książką dowolnego gatunku i wciąż byłby OK – mogłoby to być, na przykład, epickie fantasy z elfami! Ale historia detektywistyczna jest czymś, co bardzo mnie pociąga jako sposób zadawania pytań; a to zazwyczaj główne zajęcie detektywa.
Więc jakoś w 2008 roku przeprowadziłem się do Laosu w Azji Południowo-Wschodniej i myślałem sobie, że będę próbował, w końcu, napisać Osamę. A jeżeli mi się to nie uda, to nic się nie stanie, bo nikt nigdy się o tym nie dowie. Spróbowałem więc to zrobić i, co wydaje mi się raczej zaskakujące, ta książka okazała się łatwa do napisania, być może z tego powodu, że bardzo długo czekała na to, abym do niej usiadł. Wiesz, co sobie uświadomiłem w kwestii książek? Samo pisanie niekoniecznie zabiera aż tak dużo czasu, ale doprowadzenie do niego może zająć lata.
Niektóre książki, jak moja najnowsza powieść, The Violent Century, która właśnie się ukazuje, były bardzo trudne do napisania. Nigdy nie jesteś w stanie powiedzieć, czy to będzie łatwe, czy nie, i nigdy nie wiesz, czy zadziała, czy nie. Czasami po prostu nie działa – i to są książki, których nigdy nikt nie widzi!
Jeżeli więc pomysł na Osamę był tak elastyczny, dlaczego wybrałeś akurat tę mieszankę konwencji? Tylko dlatego, że po prostu lubisz historie detektywistyczne?
Powiedziałem tylko, że ktoś zasugerował, iż to mogłaby być epicka fantasy – a nie, że zgodziłem się z tym! Dla mnie opowieść detektywistyczna jest sposobem zadawania pytań dotyczących nie tylko fabuły, ale także natury rzeczywistości czy nawet istoty samej narracji. Pod tym więc względem to był raczej oczywisty wybór. Ale jest też coś takiego w literaturze pulpowej – szczególnie w bardzo czarno-białym świecie noir – co świetnie pokazuje sposób, w jaki sprzedaje nam się własną rzeczywistość. Na przykład w kwestii przemówienia Busha, Axis of Evil. To sposób patrzenia na to, jak narracja pulpowa kształtuje naszą własną rzeczywistość tak mi się spodobał.
Twoja inna książka – The Martian Sands – to także historia alternatywna, podczas kiedy seria The Bookman wydaje się szalonym miksem wybuchowych pomysłów. Skąd bierze się ta różnorodność?
Lubię mieszanie, przekraczanie gatunków. Kocham je łączyć, choć można zauważyć, że – przynajmniej w powieściach – jestem przeważnie przywiązany do rzeczy z elementami historycznymi. Oczywiście, w opowiadaniach bawię się znacznie bardziej niż w powieściach. Kocham eksperymentować, próbować nowych rzeczy i wciąż staram się znaleźć najbardziej odpowiednie dla mnie historie, historie bardziej osobiste. Myślę, że byłbym bardzo znudzony pisaniem wciąż i wciąż tej samej książki.
Co sprawiło, że aż tak interesuje cię historia? Pewne wydarzenia, które miały miejsce i możliwość pokazywania ich autorskiej wizji? Czy to łatwiejsze niż tworzenie własnych światów i opowieści?
Nie wiem do końca, dlaczego historia mnie tak pociąga, ale musisz zrozumieć historię, żeby zrozumieć teraźniejszość, a co za tym idzie – przyszłość.
Myślę, że przede wszystkim XIX wiek miał olbrzymi wpływ na teraźniejszość, na to, w jaki sposób ukształtował się świat, z jakimi konfliktami się mierzy. Nie możesz zrozumieć Iraku ani Afganistanu bez brytyjskiego imperializmu.
Wiek XIX fascynuje mnie, po części dlatego napisałem serię The Bookman; a choć te książki są dość lekkie, to wciąż udaje im się, mam nadzieję, zadać parę pytań o przeszłość – a co za tym idzie, także o teraźniejszość. Poza tym są tam olbrzymie jaszczurki z kosmosu!
The Violent Century obejmuje większość XX wieku, od II Wojny Światowej, przez Holokaust, "zimną wojnę", Afganistan w latach 80., aż do 11 września. To całkiem spory kawłek historii, nad którym można pracować, co jest bardzo ekscytujące z perspektywy pisarza.
Wspomniałeś w jednym z wywiadów, że kochałeś powieści Dicka, ponieważ on, jako jedyny, umieścił kibuce na Marsie – dlaczego było to dla ciebie tak ważne?
Tak, to było dla mnie ważne. Kiedy byłem dzieckiem dorastającym w izraelskim kibucu, czytałem sporo science fiction, ale nigdy nie odnajdowałem siebie w tych powieściach. Nie istniałem. Istnieli Amerykanie. A Dick był jedynym autorem, który pisał o mnie. Rozumiesz? Nie byłem wymazany! Istniałem w przyszłości! I to, jak mi się wydaje, było jedyne miejsce, gdzie coś takiego widziałem. Dlatego miało to swój wpływ na mnie i zawsze byłem Dickowi za to wdzięczny.
Nie chcę pisać o Amerykanach w kosmosie. Chcę pisać o ludziach takich jak ja w kosmosie, ponieważ jesteśmy tak rzadko widziani w science fiction.
Ale teraz jest czas na moje własne oświadczenie i tak sobie myślę, że science fiction to w pewnym sensie kłótnia. Więc się kłócę.
Znajdowałeś się w wizji przyszłości Dicka – a jak ważne dla ciebie jest wniesienie odrobiny żydowskiej kultury, tradycji, autorów do współczesnej science fiction? Lub co stało za pomysłem stworzenia Hebrew Punk i Tel Aviv Dossier?
Hebrew Punk był moją próbą przeróbki tradycyjnej fantasy poprzez nadanie jej żydowskiego charakteru. A The Tel Aviv Dossier uważam za bardzo izraelską książkę. To, jak myślę, część procesu wchodzenia coraz głębiej w samego siebie, w rzeczy, które mnie określają i które mogę przenieść do pisania.
A wszystko to, oczywiście, mieszam z rzeczami dziwnymi i zabawnymi, ponieważ książki powinny sprawiać frajdę – zarówno podczas czytania, jak i pisania.
Skąd pomysł na stworzenie World SF Blog w celu promocji nieanglojęzycznej literatury fantastycznej?
The World SF Blog był, przede wszystkim, próbą promocji antologii, którą wydaliśmy – The Apex Book of World SF (wtedy ukazały się dwa jej tomy, a trzeci ma wyjść niedługo). Chodziło jednak tak naprawdę o pomoc w promowaniu pisarzy spoza świata anglojęzycznego (który ty i ja możemy nazwać światem anglosaskim).
Byłem zaskoczony, jak wielki wpływ to miało – kiedy opuszczałem Polskę, właśnie dowiedziałem się, że do nominacji do nagrody Hugo zabrakło nam pięciu głosów. Co jest całkiem niesamowite! Niemniej robiłem to przez cztery lata, co zajmowało sporo czasu – dodajmy trzy antologie, a także The World SF Travel Fund, który pomaga ludziom uczestniczyć w amerykańskich konwentach – i jestem teraz trochę zmęczony. Wciąż robię sporo, ale prowadzić codziennie aktualizowany blog – po prostu nie byłem w stanie już dłużej tego robić.
Wracając do Twojej poprzedniej wypowiedzi: co rozumiesz przez stwierdzenie, że "science fiction to kłótnia"?
To, co robimy w związku z The World SF Blog, można nazwać kłótnią. Oświadczamy, że nie można dłużej ignorować międzynarodowej science fiction. Nie można dalej udawać, że przyszłość amerykańska jest jedyną przyszłością, a pisarze amerykańscy jedynymi pisarzami.
Wydaje mi się, że w Polsce jest sporo niesamowitych rzeczy, zarówno fantasy, jak i science fiction, i wkurza mnie, że nie mogę tego przeczytać, bo nikt nie wyda tłumaczeń. Chcę to zmienić, jeżeli będę mógł.
Mnie także to wkurza, ale to chyba problem ogólnoświatowy – jeżeli nie piszesz po angielsku, nie istniejesz, tylko pojedyncze osoby spoza twojego kraju będą w stanie czytać twoje teksty. A wydawcy zupełnie się tą kwestią nie interesują.
Tak, wydaje mi się, że wszyscy jesteśmy tym rozgoryczeni. Znam pisarkę, która tworzy po angielsku, ale nie została dobrze przyjęta i w końcu zrezygnowała całkowicie z pisania SF. Rozumiem ją – to przez większość czasu może wyglądać jak walka z wiatrakami.
Więc próbujemy. Uważam, że miałem niesamowicie wiele szczęścia w swojej karierze, ale wiem też jak rzadkie, jak mało prawdopodobne to jest.
Czy zatem po Hebrew Punk i The Tel Aviv… planujesz pisać więcej o sobie samym i swoim dziedzictwie?
Cóż, jednym z bardziej osobistych projektów, nad jakimi pracuję, są opowiadania z serii Central Station, które publikuję w Interzone, Analogu, Clarkesworld, a które dzieją się w Tel Awiwie przyszłości. Są bardzo bliskie mojemu sercu. Pracuję także obecnie nad nową powieścią, choć nie mogę o niej jeszcze zbyt wiele mówić…
Co było głównym problemem, kiedy zmieniłeś się z pisarza w redaktora, który decydował, jak i kiedy promować fikcje oraz innych autorów?
Bycie redaktorem jest dla mnie nadzwyczaj trudne. Z pisarzami bardzo ciężko się współpracuje, wiesz? Serio. To może być dużym wyzwaniem, ale dla mnie to także ubogacające doświadczenie – nie dostaję za to żadnych pieniędzy, lecz przyjemność, jaką dają mi antologie i pokazywanie międzynarodowej fantastyki, to wspaniałe uczucie.
A decyzja o pisaniu po angielsku – nie po hebrajsku – nie była trudna?
To była trudna decyzja i do dzisiaj myślę, że w Izraelu nie jestem uważany za pisarza izraelskiego właśnie z tego powodu. To była bardzo świadoma decyzja, ale chciałem być czytany i chciałem dotrzeć do publiczności, a skala jest całkowicie inna.
Napisałem zbiorek poezji, powieść, kilka opowiadań po hebrajsku.
To nigdy nie jest łatwe.
Żałowałeś kiedyś tej decyzji?
To dobre pytanie. W pewnym sensie chyba tak. Lubię hebrajski. Nie jestem pewien, czy teraz byłbym w stanie pisać po hebrajsku na tym samym poziomie, na jakim pisałem wcześniej. Myślę, że to mogłoby mnie zasmucić.
Wydaje mi się, że moja wczesna poezja po hebrajsku miała w sobie pewną wylewność, której nie potrafiłbym teraz powtórzyć. Wciąż mogę pisać po hebrajsku, jeżeli tego chcę, ale pozostaje ten sam problem – gdzie to wydam? Kto by to przeczytał?
Ale wciąż jesteś w stanie pokazać czytelnikowi to, co chcesz (jak rzeczy o Izraelu), po angielsku? Czy język, którego używasz, zmienił twoje pisarstwo?
To znaczy: czy muszę wyjaśniać więcej? W przypadku The Tel Aviv Dossier zrobiliśmy także wersję hebrajską, z której musieliśmy sporo rzeczy wyciąć, bo były niepotrzebne. Izraelski czytelnik już wie, co oznacza X i Y. Nie musieliśmy mu tego tłumaczyć. A ja nienawidzę tłumaczenia rzeczy w książce.
Lubię pisać po angielsku, lubię ten język. Myślę, że jakimkolwiek językiem bym mówił, lubiłbym pisanie.
A czy życie w szczególnej i delikatnej części świata, jaką jest Izrael, odcisnęło się w jakiś widoczny dla ciebie sposób na twoim pisarstwie?
Cóż, to kolejne podchwytliwe pytanie, ponieważ wiele lat żyłem poza granicami tego kraju – jakiś czas temu wróciłem do Izraela na kilka lat (teraz znowu jestem w Anglii). Kiedy ponownie zamieszkałem w Izraelu, zacząłem cykl opowiadań Central Station. Ale tak, myślę, że moje dzieciństwo i dorastanie zdecydowanie wpłynęły na to, jak piszę, na moje zainteresowania. Mam, na przykład, obsesję na punkcie drugiej wojny światowej i Holokaustu, które bezpośrednio wpłynęły na moją rodzinę.
A co z wiarą?
Wiara jest interesująca. Musisz wiedzieć, że dorastałem jako socjalista. Dorastałem w kibucu, który jest socjalistyczną komuną. Nie praktykowaliśmy religii. A mimo to jestem zafascynowany wiarą.
Myślę, że ogólnie science fiction jest nią zafascynowane, nawet jeżeli udaje, że nie jest. Co było przedmiotem mojego sporu z Johnem Clute'em w Warszawie.
Czy możesz rozwinąć ten temat?
Cóż, wiara, czasami rozumiana dosłownie, jest centralnym punktem mojej pracy. Wiesz, Marks mówił o "opium ludu" i ludzie źle to zrozumieli. Myślą, że chodzi szydzenie z religii. Nigdy nie cytują drugiego kawałka, tego o religii zapewniającej pociechę (jak opioidy). A w moich powieściach fantastycznych religia staje się dosłownie narkotykiem. W SF jest narkotykiem, w Gorel & The Pot-Bellied God (zdobywca British Fantasy Award) religia jest narkotykiem, a jej bohater, Gorel, jest uzależniony, musi ciągle dostawać nową działkę.
Szczerze mówiąc, nie wiem do końca dlaczego jest to tak silne w moich utworach. Nie jestem w żaden sposób wierzący, ale myślę, że posiadanie wiary musi być miłe, bardzo kojące. I uważam, że to coś, czego nie możesz kontrolować. Po prostu wierzysz albo nie.
A kłótnia z Johnem Clute'em? Powiedziałem, że SF zawsze kończy na transcendencji w takiej czy innej formie. Przyjmuje lub odrzuca Boga. John, oczywiście, całkowicie się nie zgodził. Ale myślę, że to dobry temat na kłótnię.
Uważasz, że nie można wypracować w sobie wiary? Nie możesz któregoś dnia po prostu stać się wierzącym?
Nie wiem, jak stajesz się wierzącym. Niektórzy ludzie po prostu stają się tacy któregoś dnia. Bardzo zainteresował mnie tak zwany hełm Boga, który za pomocą pól magnetycznych wywoływał uczucia religijne w ludziach. To jedna z interesujących mnie rzeczy.
Słyszałem też, że przeprowadziłeś z Johnem ciekawą rozmowę na temat steampunku – mógłbyś przybliżyć swój punkt widzenia ?
Napisałem o steampunku w bardzo specyficznym kontekście, "glamouryzacji" ery wiktoriańskiej, która stanowiła okropny okres, jeżeli nie byłeś bogaczem lub białym człowiekiem, lub mężczyzną. Jakiś czas temu nazwałem to "Faszyzmem dla miłych ludzi" i otrzymałem wiele wściekłych listów do moich wydawców i takie tam. Możesz o tym przeczytać tutaj. Później cytowali ten komentarz nawet, na przykład, w The Los Angeles Review of Books!
Myślę, że steampunk może być bardzo postępowym gatunkiem, ale niektórzy ludzie być może używają go jako skrótu dla "Jak pięknie było za starych dobrych czasów". Chyba szczególnie Żydzi czują niepokój, kiedy ludzie zaczynają mówić o "starych, dobrych czasach".
Wkurzyło to wielu ludzi, ale, do cholery, rolą pisarza nie jest być miłym, a zmuszać ludzi do myślenia.
I ta ostatnia rola pisarza szczególnie ci się podoba?
Tak! Nie uważam, że moją rolą jest zawsze być miłym, ale zawsze trzymać stronę słabych.
Jak podobało ci się w Polsce? Czy coś szczególnie cię zaskoczyło?
Wydaje mi się, że moja wizyta była za krótka. Niesamowicie było zobaczyć podwójne zwycięstwo Roberta M. Wegnera – bardzo chciałbym przeczytać jego teksty! Chciałem też spotkać pisarzy, ale nie miałem ku temu okazji, czego żałuję. Być może przyjadę znowu. Chcę też bardzo mocno przeczytać Lód Dukaja.
Photo (c) 2013 Graham Crumb – ImagiCity.com