Wrota Ahrimana - Nika i Thomas Horne

Kosmiczno-biblijny Spisek

Autor: Łukasz 'Salantor' Pilarski

Wrota Ahrimana - Nika i Thomas Horne
Lubicie złożone intrygi? Olbrzymie teorie spiskowe, które zadziwiają swoim rozmachem, a jednocześnie zmuszają do zastanowienia się, czy aby nie tkwi w nich ziarenko prawdy? A gdyby jedna z nich znalazła się na kartach powieści, napisanej przez dwójkę święcie wierzących w Spisek osób? Taką właśnie książką są Wrota Ahrimana, których autorzy – udzielający się w serwisie raidersnewsupdate.com Thomas i Nita Horn – z pewnością nie zaliczyliby do fantastyki.

Trudno streścić fabułę będącą niczym więcej jak spiskową teorią dziejów przeniesioną na karty powieści. Ilość wątków, postaci i motywów jest tak wielka, że wystarczyłaby do napisania trylogii, a ich początkowe nawarstwienie powoduje jedynie mętlik. Dopiero po kilkunastu rozdziałach – a także dużej dawce wyjaśnień od narratora i bohaterów – przychodzi zrozumienie, a wydarzenia zaczynają nabierać sensu. Z drugiej jednak strony historia jest autentycznie ciekawa, niepokojąco logiczna w swej konstrukcji, i gdyby pominąć jej fantastyczne założenia oraz konieczność brania części informacji za pewnik, to wygląda ona całkiem prawdopodobnie.

Problem polega na tym, że podczas czytania wciąż miałem wrażenie, że ktoś próbuje mi sprzedać swoje poglądy pod płaszczykiem powieści. Nie dość, że pewne niuanse fabuły są widoczne od samego początku, to zarówno narrator, jak i kolejni bohaterowie starali się cały czas udowodnić mi, że przedstawiony przez nich spisek jest prawdziwy – że nawet w tej chwili dzieją się straszliwe, wpływające na losy świata rzeczy, z których zdają sobie sprawę tylko oni i garstka im podobnych. Starczy przeczytać uwagi do czytelnika, w których wprost napisano, że nie wszystko w środku jest fikcją. Całości dopełnił wydawca, umieszczając na okładce niedwuznaczną aluzję, że może jednak państwo Horn mają rację. Zupełnie jakbym widział pierwszą stronę jakiegoś tabloidu.

Zresztą powieść powiela inną cechę prasy brukowej – od razu wykłada kawę na ławę. Patrząc na okładkę, sugerując się pierwszymi dwoma rozdziałami czy komentarzem wydawcy, można sądzić, że będzie się miało do czynienia z rasowym thrillerem, tak jednak nie jest. Dobry thriller ujawnia pewne informacje dopiero na końcu, dla podtrzymania napięcia. Tutaj takowe pojawiają się zbyt szybko i są przedstawiane jako pewnik. Już na wstępie – gdyż przed pierwszym rozdziałem jest jeszcze krótki prolog – pada dokładny opis bestii przewijającej się przez kolejne rozdziały i posiadającej istotną rolę w fabule. A przecież powieść nastawiona na straszenie powinna trzymać wszystkie asy w rękawie i dysponować nimi rozsądnie. Tymczasem już od trzeciego rozdziału, czyli niemal od samego początku prawie czterystustronicowej powieści, znana jest większość istotnych informacji: kto jest głównym złym, że w sprawę zamieszane są siły anielskie i kosmici, a w piramidalnych teoriach spiskowych związanych z przepowiedniami biblijnymi, UFO oraz tajnymi eksperymentami jest nie ziarno, a cały worek prawdy. Potem napięcie uzyskiwane jest tylko dzięki prezentowaniu coraz straszniejszych potworów, tytanicznych walk aniołów z demonami, bądź stawiania postaci w wysoce ryzykownych sytuacjach. Bardziej niż modelowym thrillerem, są więc Wrota... dokładnym opisem stuprocentowo pewnej zbrodni na ludzkości oraz dziejów osób, które próbowały jej przeciwdziałać. Prawie jak fabularyzowany reportaż. Nie mam nic przeciw teoriom spiskowym, niektóre brzmią logicznie i prawdopodobnie, pod warunkiem jednak, że autor nie stara się mi ich wcisnąć jako prawdę objawioną. Z archiwum X bądź Czynnik PSI, seriale bardzo zbliżone nastrojem oraz tematyką, robiły to subtelniej. Przy ich oglądaniu nie miało się wrażenia, że autorzy wierzą w przedstawiane przez siebie koncepcje. Tutaj zaś pojawiło się ono już po paru rozdziałach i potęgowało z każdą kolejną stroną, co – biorąc pod uwagę autorów i ich zajęcia, jak również liczne grono konsultantów (dr I.D.E. Thomas od spraw ufologii i demonologii, dr Lynn A. Marzulli od przesłanek (?), kryptoarcheolog David E. Flynn od mitologii marsjańskiej (?) i podobni) – nie było pozbawione podstaw.

Irytować może również pewna religijna nachalność. Nie dość, że w powieści występują anioły (co samo w sobie nie jest złe, gdyby ich tożsamość nie była od razu ujawniona), to bohaterowie często głośno wymawiają imię Boga, modlą się albo w inny sposób okazują swą wiarę. Z początku była to całkiem przyjemna odmiana od postaci z wielu innych książek – które wyższe byty traktowały jako nieistniejące, bądź zwracały się do nich od święta – jednak z czasem zaczynało być to drażniące. Podobnie jak zbyt szybkie mnożenie wątków, kolejnych fantastycznych odkryć oraz osób zamieszanych w spisek. Po pewnym czasie z trudem poruszałem się w stworzonym przez autorów gąszczu wzajemnych powiązań, w którym jednak wyraźnie widać, kto jest dobry, kto zły, a szarości należy ze świecą szukać.

Także sama narracja nie jest bez wad. Przyjemnie czyta się naukowe wyjaśnienia czy poznaje kulisy pewnych wydarzeń – widać, że autorzy są specjalistami w swojej dziedzinie i potrafią o niej opowiadać, a praca dziennikarska nie jest im obca. Z drugiej jednak strony akcja potrafi strasznie się wlec przez nadmiernie rozbudowane, dziwnie złożone, kiepsko brzmiące zdania oraz niepotrzebne wtrącenia. Już na samym początku scenę ucieczki, z założenia przecież dynamiczną, przecina w poprzek kilkustronicowa retrospekcja, zaczynająca się i kończąca nagle, zatrzymująca głównego bohatera "w pół kroku". Owszem, jest istotna dla fabuły, ale z jej powodu akcja siada w najmniej do tego odpowiednim momencie. Do tego autorzy mają dziwną manię niepotrzebnego rozwlekania przemyśleń postaci oraz powtarzania po wielokroć tego samego, tylko ubranego w inne słowa. Swoją cegiełkę dołożył polski wydawca, który średnio co parę rozdziałów gubi słowo, a raz zgubił nawet myślniki w dialogu (zgłupiałem na chwilę, gdy pewien żołnierz zaczął wydawać rozkazy swojemu przełożonemu).

Pomimo swoich wad, powieść potrafi wciągnąć i trzymać w mocnym uścisku do końca rozdziału, a potem kolejnego i następnego. Tok narracji nie przeszkadza w chłonięciu historii o otwartym zakończeniu (aż proszącej się o kontynuację), w odkrywaniu kolejnych tajemnic, w łączeniu wątków i przyznaniu, że coś w tym wszystkim jest. Po jakimś czasie przestają rzucać się w oczy niedociągnięcia czy nieco rozwlekły styl, zostaje czysta przyjemność płynąca z czytania – dopiero po odłożeniu książki przychodzi myśl, że ktoś tutaj chce mnie zrobić na szaro, przekazując swoje niewiarygodne rewelacje w sposób przyjemniejszy niż za pomocą filmu dokumentalnego albo książki popularnonaukowej. Stąd trudno ocenić Wrota Ahrimana jednoznacznie. Mimo całej swej sensacyjnej otoczki oraz pewnej toporności stylu jest to kawał dobrej historii, którą czyta się z zapartym tchem. Gdyby tylko napisać ją inaczej, swobodniejszym językiem, gdyby autorzy nie byli tak nachalni w przedstawianiu swojej wersji rzeczywistości, wtedy chętnie wystawiłbym wyższą notę. A tak jest tylko nieźle.