» Wieści » Wichry Smoczogór - zapowiedź i fragment

Wichry Smoczogór - zapowiedź i fragment

|

O powieści:

Stało się raz, że się staremu Smykowi dusza przewróciła.
I wszystkie kłopoty zaczęły się właśnie od tego - a może nawet jeszcze wcześniej. Dość, że rychło później w Smoczogórach jęły duć wichry tak straszliwe, że surowi i od pokoleń hartowani zmienną górską pogodą górale zlękli się, czy przypadkiem czymś nie zawinili Władcy Wichrów. Smoczogórska starszyzna uradziła więc, że trzeba tę sprawę starannie zbadać, winowajcę ukarać i przebłagać rozsierdzonego Władcę Wichrów. Tajemnicę okrutnych wichur mają wyśledzić Berda, gęślarz rodu Kościanów, i Wrzosiec, młody uczony z Lacerty, który wyruszył z Akademii w poszukiwaniu śladów smoków. A w wyprawie będzie im towarzyszyć odwieczna nuta, która nie została wymyślona przez człowieka, a także skrzat, przewodnik dusz. Przepiękna, filozoficzna baśń, nawiązująca do tradycji młodopolskiej i inspirowana legendą oraz prastarą, obrzędową kulturą gór.


O Autorze:

Wit Szostak - filozof, pracownik jednej z krakowskich uczelni, autor opowiadań z gatunku fantasy, publikowanych w Nowej Fantastyce.


Fragment:

Kiedy mieszkańcy Lacerty patrzą na leniwe wody Beretyczu, nie podejrzewają nawet, że biorą one swój początek w rwącym, górskim potoku, którego źródła mają ponoć moc uzdrawiającą. Nikt też w Lacercie cudownie nie ozdrowiał, choć wszyscy na co dzień pijemy wodę z rzeki. Bo przecież zanim Beretycz dotrze do stolicy królestwa, do jego nurtu wpadają dziesiątki górskich strumieni. One to rozcieńczają prawdę o cudownej wodzie. I aby tę prawdę odkryć, należy opuścić wygrzaną na słońcu, ceglaną Lacertę i ruszyć wzdłuż brzegów rzeki, coraz wyżej i wyżej. Tak, po wielu dniach wędrówki, mijając dziwne i nieznane nam strony, dotrzemy do osnutych tajemnicą źródeł Beretyczu. Dotrzemy w samo serce owianych legendą Smoczogór.

Wrzosiec z Lacerty

Rozdział pierwszy,

w którym wszystko się zaczyna, choć nikt o tym jeszcze nie wie.

 

 

Stało się raz, że się staremu Smykowi dusza przewróciła.

A było tak. Od samego ranka siedział Ryś na ganku i wypatrywał wiosny. Jeszcze śniegi leżały na halach, a ptaki nie pokazywały się od jesieni. Chyba że zimorodki. I Stary Ryś wiedział dobrze, że na wiosnę jeszcze nie czas. Bo i do czegóż ta wiosna miała przychodzić? Przecież trzeba było jej pomóc, zachęcić jakoś. Śniegi wytopić, ciepła trochę przywiać. Ryś był stary i mądry i dobrze o tym wiedział. Ale ze starości mało spał i wcześnie wstawał. Żeby więc po izbie nie szurać i wnuka nie budzić, wiosny wyglądał.

Siedział więc otulony kożuchem i popijał napar z lipy. Napój rozgrzewał go, a jak człowiekowi w ciele ciepło, to i dusza się raduje. Ryś spokojnie rozglądał się po znanym krajobrazie. Jego oczy od lat przyswajały go pamięci, a teraz tylko przypominały stare obrazy. Wzrok spokojnie wędrował po szczytach, zboczach i lasach, gdzie od młodości Ryś zdążył poznać każdą ścieżkę, każdą polanę; po wychłostanych deszczami dachach chałup, których kilka stało na Zarąbku; po ledwo widocznych zagrodach rozłożonych w dolinie Smreczyn.

No i wypatrzył, tylko nie to, czego szukał. Bo oto w dole polany, którą zajmował przysiółek, pokazała się postać. Chłop szedł szybko, raz po raz zapadając się w zmrożonym śniegu.

– No i nadchodzi – krzyknął Ryś w głąb izby.

– Wiosna? – Berda z zainteresowaniem wychylił się z chałupy.

– Gdzie tam. Jak tak ma wyglądać wiosna, to już dla mnie najwyższa pora umierać. Patrz, kto ku nam lezie.

Berda wyszedł na ganek i spojrzał w kierunku, jaki wskazał Ryś.

– To prawda. Smutne nastały czasy, skoro wiosna wygląda jak stary Smyk. Ciekawe, co mu się stało.

– Musiało Smyka nieźle przypilić, bo przecież od trzech lat się do mnie nie odzywa. Ciekawe czego tym razem potrzebuje.

Tymczasem stary góral zbliżył się do chaty i pozdrowił gospodarzy. A zdawał się bardzo sfrasowany i bardziej pobrużdżony niż zwykle.

– Witajcie Rysiu.

– No witajcie. Jak zdrowie.

– A jak ma być? Stary człowiek, to i zdrowie stare. Tam dziura, tu wieje, no i tak.

– Wiosna coś nam nadchodzi, to może i wam lepiej się zrobi – Ryś zagadywał gościa.

– E, gdzie tam do wiosny, może stąd ją lepiej widzicie, bo wyżej siedzicie. W Smreczynach jeszcze zima stoi, a i tu śniegi leżą.

– Może i zima, może i wiosna. Pamiętacie, jak jakieś dwadzieścia roków temu nie mogła nadejść? Co był potem głód w całych Karbach? Owce na redyk się pchają, gazdowie już by co pokosili, a ta gdzieś na nizinach się włóczyła. Do lipca pełno śniegu było na halach. No i cóż jej poradzisz.

– Coście się tak tej wiosny uczepili? Ma przyjść to przyjdzie, przecież wam jej za pazuchą nie przyniosę. A ja z czym innym przychodzę – Smyk łypnął podejrzliwie.

– Po prawdzie, to ja się wcale nie spodziewałem, że mi wiosnę przyniesiecie. Bo niby skąd? Ale coś ważnego was tu sprowadza, żeście dawnych żali zapomnieli.

Rzecz szła o stare zaszłości rodowe. W Smreczynach dwa stare rody gazdowały, Kościanów i Dziewięćsiłów. Nie lubiły się za bardzo, ale czasem wspólnie radzić musiały. No i stało się, że Smyk z Dziewięćsiłów coś głupiego zrobił a Ryś z Kościanów głośno to powiedział. No i Smyk się obraził. Tak się zapiekł w sobie, że od tamtej pory Rysiowi się nie kłaniał, choć ten starszy był, więc jemu się szacunek należał.

– Ty stary, ja stary, co się będziemy kłócić jak młode baby. A sprawę mam ważną – Smyk zawiesił głos – Dusza się mi przewróciła.

– No to poważna sprawa. Wejdźcie do izby, nie będziemy tu dalej marznąć.

Kiedy weszli, Ryś usiadł na ławie pod ścianą, wyjął fajeczkę i zaczął z wolna pykać.

– Opowiadajcie – zachęcił.

– O czym tu gadać. Dusza brzęknęła, jęknęła głucho i przewróciła się na zawsze. Z początku chciałem ją sam trochę poratować, więc potrząsam nią, a ta nic, zakołatała i dalej leży. No to, nie ma się co dziwić, że sfrasowałem się wielce. Każdy by zmarkotniał, bo jakże to tak, bez duszy? Człowiek jej pilnie potrzebuje, a ta leży i nic. A mnie akurat ochota do życia wzięła, więc duszy pilnie potrzebowałem. Więc z samego ranka do was się wybrałem, bo słyszałem, że wy się na duszach znacie i na pewno jakąś radę znajdziecie.

– Czy się znam to nie wiem, skrzaty tylko się na nich wyznają. Ale kilka w życiu postawiłem. Sami wiecie, z duszą to poważna sprawa, żartów nie ma. A co do pomocy, to co mam wam nie pomóc? Starzy jesteście, a ja przecież was znałem, jakeście jeszcze młodzi byli. To i pomóc mogę. Synuś, przynieś ze skrzyni ten kluczyk, com ci go kiedyś pokazywał.

Ryś ubił tytoń w fajce i pociągnął mocno.

– Zapalcie sobie Smyku, odpocznijcie. Nie będziemy się z tą duszą śpieszyć, bo ona pośpiechu nie lubi. Ostrożnie trzeba, bo po prawdzie to nie nasza rzecz, a skrzatów. Pokażcie te gęśle.

Smyk ostrożnie sięgnął do kaptura i wyciągnął małe, żłobione skrzypeczki. No nie dało się ukryć: dusza leżała i bezładnie przewalała się po jaworowym żłóbku. Ryś poważnie zaglądnął do środka, parę razy gęśle przechylił, aż dusza wypadła na podłogę przez wcięcia w wieczku. Stary góral schylił i chwyciwszy w dwa palce podniósł duszę do światła.

– Widzicie, takie to małe, a takie ważne. Rozpiera się taka pomiędzy denkiem a wieczkiem, niby nic, a bez tego nie ma grania. Coś musi być w tym drewienku, że całe skrzypeczki ożywia. Niby prosta rzecz, a żaden człek nie potrafi takiej duszy zrobić.

– To kto robi dusze? – Smyk był wyraźnie zdziwiony – Tyle skrzypeczek, Rysiu, zrobiliście w życiu i ani jednej duszy?

– Jak wam to powiedzieć, starzy jesteście, a głupi. Ja to tylko ciało potrafię zrobić, wyżłobić gęśle z jawora. One się z jednego kawałka rodzą. Ale same to ani muzyki w sobie nie mają, ani dźwięku nie wydadzą. Trzeba je ożywić. Jak człowieka. Ale to już skrzaty robią. Ja zostawiam na strychu takie gotowe, ale jeszcze martwe skrzypeczki. Nie śpieszę się, czekam. Czasem parę dni, czasem parę tygodni. Nie wiem, jak skrzaty to robią. Pewnie coś mierzą, coś oglądają, potem szukają właściwego drewienka, przypasowują. Dość, że po tym czasie dusza jest i gęśliki grają aż miło. Sam próbowałem taką wystrugać, ale gdzie jej tam było do skrzatowych!

– A widzicie, a ja myślałem, że skrzaty tylko naszymi duszami się zajmują.

– Jak się kto na duszach zna, to niech się nimi zajmuje, czy ludzkie, czy gęślowe.

– Racja. No to sprawa prosta. Wy teraz Rysiu te skrzypeczki dacie na stryszek, a ja za parę dni przyjdę i będzie po kłopocie.

– I tu znowu głupio gadacie. Bo taki skrzat to tylko raz się gęśli tyka. Jak z człekiem. Jak swoją duszę zatracisz, to nie ma ratunku. Sam sobie musisz radzić. Tak też jest z gęślami. Na szczęście mam taki kluczyk, co pomaga dusze ustawiać.

Tu Ryś wziął niewielki żelazny szpikulec, co mu Berda ze skrzyni przyniósł. Szybkim ruchem nabił duszę. Smyk jęknął.

– Nie bójcie się. Jak się przewróciła, to trzeba ją lekko okaleczyć, żeby powstała. Inaczej się nie da. Musieliście nie dbać o nią. Pewnie gęśle całą zimę w sieni na mrozie wisiały.

– Skąd wiecie? Baba nie pozwoli mi trzymać w izbie.

– Słyszałem jak gracie, to się jej nie bardzo dziwię. A skrzypeczki nie lubią takiego noszenia: to mróz, to ciepło, znów na mróz. Rozeschły się, no i tak się przydarzyło, że się znowu spotykamy.

Ryś delikatnie wsunął drewienko do wnętrza gęśli i ustawił pod mostkiem. Potem długo poprawiał, przesuwał, aż wreszcie westchnął i powiedział:

– Będzie tego.

Naciągnął struny, dostroił i przejechał smyczkiem. Gęśle zagrały, nieco chropawo, ale zupełnie zwyczajnie. Smyk wziął swoje skrzypeczki, pogłaskał i podziękował.

– To mamy kłopot z głowy, tylko nie próbujcie tu grać, proszę was pięknie, w domu się nacieszycie – Ryś wstał z ławy, żeby pożegnać gościa.

– Pięknie wam dziękuje, ale mam jeszcze jedną sprawę. Jakeście tacy mili, to pomożecie, zwłaszcza że nic to was kosztować nie będzie.

– Widzę że uzbierało się wam spraw przez te lata. Mówcie szybko, bo pewnie baba już na was czeka.

– Mam takie stare dudy w domu, co na nich nikt nie gra. A dzieci i wnuki nieuczone, to zepsuć mogą. W domu niebezpiecznie trzymać.

– Pewnie wam capem śmierdzą.

– To nie to – Smyk zamilkł i zbierał się do sedna sprawy – Chodzi o to, że w nich coś jest, jakby to rzec, zamknięte. I nie wolno tego wypuścić, bo byłoby nieszczęście. Wy sami mieszkacie, bez wścibskich dzieci, przechowajcie mi je, choćby i na strychu.

Ryś spojrzał na Smyka z wahaniem.

– No dobrze, przynieście te dudziska dziś z wieczorem.

Smyk podziękował i poszedł do siebie. Kiedy wrócił o zmroku, minę miał nietęgą i skradał się, jakby chciał się ukryć przed ciekawskimi spojrzeniami. Pod pachą niósł dudy, zawinięte dla niepoznaki w parciany worek. Kiedy rozwinął swój pakunek, Berda mruknął ze zdziwienia. Przed nimi leżał worek z kozy, lecz bez piszczałek. Wszystkie otwory zabite były ciasno drewnianymi szpuntami.

– I co tam trzymacie w środku, że się tak boicie, żmiję?

– Gorzej Rysiu, na pewno nie chcielibyście wiedzieć. Schowajcie to tylko dobrze, proszę was pięknie, to nikomu krzywda się nie stanie. Nie ruszajcie, nikomu nic nie mówcie.

– Skoro wam tak zależy, nie martwcie się, będzie dobrze. Dobrej nocy.

Smyk zniknął w ciemnościach, a Berda schował dudy do worka i powiesił na strychu u krokwi. Po chwili dwaj górale siedli przy stole i zaczęli w spokoju wieczerzać. Ryś spokojnie łamał owsiane placki.

– Powiedzcie dziadku, czemu Smyka tak nazywają? Przecież on grać nie potrafi. Słyszałem raz, jak siedział pod Garbaczem i nędznie rzępolił.

– No i cóż mu poradzisz, synuś? Ani jemu nie pomożesz, ani jego rodzinie. On ma wielką wolę do grania, no to nie ma rady. A ta dusza to się pewnie wykopyrtła z żalu. I nie dziwię się jej. A co do Smyka, to przezwaliśmy go tak w młodości. Bo głupi jak kij. Nalej śliwowicy, synuś, bo jakoś tak mi ciężko na sercu się zrobiło.

Przy śliwowicy zapomnieli o dziwnym zawiniątku, które cicho kołysało się na więźbie. Zapomnieli o Smyku, wyciągnęli gęśle i zaczęli grać. I pięknie grali, rzewnie i starodawnie.

A wiosna przyszła następnego dnia. I na całym Zarąbku tylko Berda z Rysiem nie okazali zdziwienia. A potem przyszła kolejna, a po niej następne. I nie wiedzieli jeszcze, że tak się to wszystko zaczęło.

 

 

 

 

Rozdział drugi,

w którym Berda wraca do domu.

 

 

Siedzieli na ganku i łupali orzechy. Koniki polne grały na ścierniskach, a górskie powietrze wyostrzało poszarpany krajobraz. Lato obnosiło się ze swą soczystą pełnią.

Berda zapadał w błogi odpoczynek po długiej wędrówce. Lubił powroty do domu, do starej poczerniałej chaty, która przez trzy wieki z okładem zdążyła wrosnąć w halę i zapuścić korzenie. Łupkowe fundamenty, które dawały jej stabilność, obrosły mchem i otuliły się miętą. Orzech ocieniał niewielkie okienka i przekomarzał się z gontowym dachem. Berda łowił zapachy, które towarzyszyły jego dzieciństwu i młodości. Te same kwiaty, to samo siano. Tu, w Smoczogórach, nic się nie zmieniało. Wszystko od stuleci trwało w swoim porządku, wszystko było na swoim miejscu. Niebieski masyw Raroga zamykał rozległy horyzont.

Pierwsze orzechy miały gorzkawy, mokry smak.

Stary Ryś łupał z przyzwyczajenia, ale sam nie jadł.

– Gościa Dziadku przyprowadziłem – Berda przedstawiał towarzysza, z którym przed chwilą przybył na Zarąbek – Nad Cisowym Potokiem się zapodział. Chodził po chałupach i wypytywał ludzi o dawne dzieje. Ale tam za blisko Bukowiny, za blisko do stanicy. Ludzie się boją, bo jeszcze pamiętają, co im król Lacerty porobił. To i nieufni do obcych. A nasz gość uczony jest, z Akademii przychodzi. Ma tu jakieś sprawy, prawda?

– Tak. Przepraszam, że przeszkadzam i narzucam się ze swoją osobą. Ale spotkałem Berdę i powiedział mi, że wiecie wiele o świecie i o dawnych dziejach. Dlatego do was przybywam, by o radę prosić. Gdybym tylko mógł...

– Mamy czas, panie uczony, jeszcze się nagadamy – Ryś spokojnie wszedł w słowo przybyszowi – Popatrzcie sobie na góry, posłuchajcie polnych koników. Zmęczeni jesteście po długiej drodze, do gór nie nawykli. Po co od razu język sobie strzępić? Nie lepiej najpierw pomyśleć sobie, podumać w spokoju? A wtedy i rozmowa lepsza, i myśli jaśniejsze. Czujcie się swobodnie, my gości lubimy.

Stary Ryś zamilkł i zapatrzył się w krajobraz. W dole, na stokach żłobionej Rudym Beretyczem doliny rozkładały się Smreczyny. Dalej rzeka wypływała na Rówień i niknęła w ciemnym lesie. A jeszcze dalej, na sinej linii horyzontu wznosiła się ciemna ściana Smoczogór, dobrze widoczna ze zboczów Karbów. Od północy Stare Sztolnie z ostrym Czartakiem, dalej Jaszczury i Krępak, strzelisty masyw Rarogu, Pazdur i Rogacze. A pomiędzy tymi ostatnimi, na wysokiej przełęczy widać było drogę, która ponoć prowadziła do morza, ale Stary Ryś nigdy morza nie widział.

Był stary, żył prawie dwieście lat. Bo z góralami to tak dziwnie się wówczas działo, że kiedy jedni umierali w naturalnym wieku kilkudziesięciu lat, inni trzymali się dobrze i dożywali późnej sędziwości. Ryś był najstarszym z rodu Kościanów i uważany też był za najmędrszego.

Pochodził ze starego rodu i to po swych przodkach zapewne odziedziczył mądrość i skłonność do chwytania celnych myśli. Dlatego też zanim jeszcze zaniechał wypasów, ściągali doń ludzie po poradę, a on starał się rozwiązywać ich problemy. Czasem sprawy, jakie mu przynosili, były błahe, czasem jednak sam nie wiedział, jak im pomóc. Przeważnie darował ludziom opowieści i przysłowia, które w niezliczonej ilości zamieszkiwały w jego głowie. A kiedy posiwiał i lekko pochylił się ku ziemi, zaczęto traktować go jak mędrca. Z jego słowem liczyli się wszyscy, nikt też z rodu nie miał większego szacunku nad Rysia. Wprawdzie od lat głową Kościanów był wnuk jego bratanka, Jak, którego samego już powoli zaczęto nazywać starym, ale po radę zawsze przychodzono do Rysia. Zresztą Jak nie nosił w sobie zawiści. Mieszkał w nowej grażdzie w dolinie i z pomocą swych synów roztropnie rządził rodowymi dobrami. A stary Ryś zawsze trzymał się na uboczu. Przez sporą część życia był watahem rodowych stad i mieszkał w oddalonym od wsi przysiółku.

Nie szukał ludzi, tyle tylko, by pograć pomiędzy nimi i nacieszyć serce gawędą. Ale to ludzie lgnęli do Rysia. Ściągali z najodleglejszych dolin Smoczogór, by wysłuchać opowieści mających dar zmieniania życia. Przy tym stary góral nie był typowym mędrcem. Ktoś, kto wyobrażał go sobie jako brodatego, posępnego wieszczuna, zanurzonego w świecie duchów, ze zdziwieniem znajdował pogodnego, skorego do śmiechu człowieka. I tym stary Ryś budził jeszcze większy szacunek niż najbardziej ponurzy spośród nizinnych kapłanów. I gdyby ktoś nieznajomy pojawił się owego dnia na ganku jego chaty, zapewne nie rozpoznałby w tym krzepkim mędrca, którego spodziewał się znaleźć.

Ludzie szanowali go wielce, gdyż znał wiele starych pieśni i opowieści. Mieszkał na Zarąbku, nieco ponad Smreczynami. Powiadali we wsi, ze odwiedzają go dziwni wędrowcy, którzy nocami przekradali się po górach. On śmiał się z tego. Ale przecież nie było tajemnicą, że rozmawiał ze skrzatami, co się przecież nie każdemu zdarzało. Mimo sędziwego wieku nie był zniedołężniały. Mało jadł, prawie w ogóle nie spał, ale nadal zajmował się tym, co robił przez całe lata. Wykonywał gęśle i przepięknie na nich grał. Czas mu jednak inaczej płynął. Potrafił przez parę dni siedzieć przed chałupą i patrzyć na strzępiasty horyzont, albo milczeć całymi tygodniami. Jednak na co dzień był człowiekiem wesołym, który lubił ludzi i nade wszystko cenił rozmowy z nimi. Toteż kiedy na Zarąbek przybywali goście, do późnej nocy po trawie niosły się śmiechy oraz stare i nowe opowieści.

Słońce przy tym łupaniu orzechów skłaniało się z wolna w stronę widnokręgu. Zaogniło zachód i dyskretnie oddalało się na spoczynek. Minęło jeszcze parę chwil i wszyscy weszli do chaty. Berda odrzucił warkocze i zasiadł na niskim zydlu. Obok niego usiadł przybysz. A Ryś przygarbił się pod ścianą i znieruchomiał. Cień owinął go szczelnie, rozpełzając się po całej izbie. Chwile leniwie szurały po podłodze.

– No to będzie tego milczenia, bo nam języki skołowacieją. Opowiadajcie, panie uczony, skąd was tu zawiało.

– Jak już powiedział Berda, zwą mnie Wrzosiec i jestem bakałarzem z Akademii w Lacercie. W naszej bibliotece natrafiłem na liczne wzmianki o Karbach i w ogóle o Smoczogórach, jako że przede mną kilkakrotnie uczeni zapędzali się w te strony. Jestem smokoznawcą, więc rejon ten wielce mnie interesuje. Postanowiłem więc dotrzeć tu i sam na własne oczy zobaczyć cuda, o których czytałem.

– A jakie to cuda chcecie oglądać, bo po mojemu, to wszystko tu zwyczajne.

– Głównie smoki. Wiele o nich czytałem i wiem że tutaj żyją ostatnie z nich.

– Pięknieście to wszystko wywiedli. Ja tam nie wiem, co w waszych księgach stoi, ale to wam powiem, że u nas żadnych smoków nie ma.

– Ale kiedyś musiały być, przecież jesteśmy w Smoczogórach.

– To że teraz nie ma, nie znaczy że dawniej nie było. Tylko to było bardzo dawno temu, wiele pokoleń się obróciło, panie uczony. Zostały opowieści, parę pieśni. Dawniej to byście mieli używanie, bo po prawdzie to prawie same smoki tu kiedyś były. Nie było tu ludzi i drzew też jakby mniej. I smoki ze sztolnikami wojny prowadziły. Ale sztolnicy, co ich po swojemu karłami albo gnomami zwiecie, skryli się pod Starymi Sztolniami i posnęli. No i smoki nie miały nic do roboty. Z nudów wędrowały po górach, przewalały się nad turniami. A z tej żałości to rozpękły się na dwoje.

– To znaczy, wyginęły?

Ryś uważnie spojrzał na Wrzośca. Jego szare oczy wydawały się zmęczone wieloletnim patrzeniem.

– Niektóre tak. Zatrzymały się w ruchu i obróciły w kamień. Ponoć grań Jaszczura to właśnie taki skamieniały smok. Ale inne przeżyły, tylko nie mogły już wytrzymać w starych cielskach. To rozpękły się na dwoje. Tak powstały żmije i żertwy, oba paskudne.

Ryś zamilkł i pogrążył się we własnych myślach. Uczony jednak patrzył pytająco, gdyż obraz tylko mu się skomplikował. Wtedy odezwał się Berda.

– Żmije mieszkają w górach. To długie węże, złośliwe i przebiegle jak i smoki. Mało kto je teraz spotyka, a prawie nikt nie waży się z nimi rozmawiać. Taki żmij to tylko kusi i zwodzi, niewielu się oparło. No i tak wiedzie człeka na zatracenie. Taki to się sam ze skały rzuca, albo do chałupy idzie i rodzinę wyrzyna. Po rozmowie ze żmijem każdy już odmieniony wraca. A żertwy to głupie, paskudne ptaszyska. Gnieżdżą się na Równi, na bagnach. Tam lęgną się ich pisklęta, pośród smrodu i oparów. Ale Równień to Pustać. Tam nikt nie mieszka i nie chodzi, bo to zdechłe miejsce.

– Duże są te żertwy?

– Dość – Ryś znów włączył się do rozmowy. Jak taka siadłaby na kalenicy naszej chałupy i rozłożyła skrzydła, to sięgnie od pazdura do pazdura. Czarne całe, dziób długi jak wyrośnięty chłopak. Śmierdzi strasznie, a na głowie ma grzebień jak kogut i pełno korali wokoło, jak indor. Tylko czarnych. Na szczęście żywią się padliną, choć i czasem owieczkę z hali porwą. Paskudne ptaszyska.

– I mówicie, że to potomkowie prawdziwych smoków?

– Tak mówią pieśni. Tylko głupość w żertwach wielka. Ale widzę, żeście się do nich wielce zapalili. Jakby było do czego. Młodzi jesteście, dobrze wam z oczu patrzy, to wam i poradzę. Nie chodźcie na Rówień. To zdechłe miejsce. Tylko śmierć albo obłęd tam znajdziecie, nie chodźcie na Rówień... Ale jak się tak miło spotkaliśmy, szkoda czasu na żertwy, nie warto. Teraz ty, synuś, opowiadaj gdzieś bywał. Pewnie znów zwędrowałeś kawał świata.

– Dużo by gadać, ale tym razem rozwłóczyłem się po Smoczogórach. Odwiedzałem wioski, rozmawiałem z ludźmi – Berda powoli zbierał się do opowieści – Kilka dni temu przygrywałem na weselu.

– Na weselu? A któż to znany się żenił, że aż posłali po ciebie. Od dawna nie grywasz dla byle kogo.

– Grywam dla każdego, kto poprosi. Akurat zasiedziałem się w Wywierzyskach. Siedzę, z wyjazdem się ociągam, a tu ślub. Więc zagrałem. Żenił się młody Jur, z rodu Dziewięćsiłów.

– W Wywierzyskach, powiadasz – stary Ryś przerwał na chwilę, jakby w pamięci odszukiwał jakieś wyblakłe wspomnienie - A pamiętasz tego owczarza, Siemka, co z nami przed laty pasał, a potem opuścił Smoczogóry i, jak powiadają, zatracił się na bagnach?

– Jakże miałbym nie pamiętać, przecież on tak pięknie na gęślach wygrywał.

– No to właśnie ten sam. I o nim chciałem gadać. Zanim zaszył się na polanach, pośród owiec, to grywał za młodu po weselach. Opowiadał mi, że jednego razu droga mu wypadła przez Wywierzyska. Zanim zaszedł do wsi, to już dzieciaki roztrąbiły, że idzie. A ludzie kochali go bardzo, bo pięknie grał. I taki jeden chłopak, nie pamiętam już, jak go zwali, wziął go do siebie i poprosił, żeby grał. Ale Siemek widać musiał śpieszyć się do innych spraw. Zażartował więc, że zostanie tylko wtedy, kiedy tamtemu będzie musiał na weselu przygrywać. No i ten chłopak wybiegł z chałupy i po chwili przywlókł jakąś przestraszoną dziewczynę. Przywlókł i mówi, że jeśli tak, to on sobie ją za żonę bierze. Dziewczyna blada, ojciec chłopaka czerwony, matka gdzieś uciekła. A ten się uparł.

– I co dalej?

– Jak to co? No cóż było robić, chłopak ożenił się i wieczorem Siemek musiał mu na weselu przygrywać. A dziewczyna to była zupełnie obca. Akurat się koło chałupy nawinęła, bo pranie od strumienia niosła. Ani tam żadna wybranka, ani nic. Okazało się, że sierota, co ją pośród Dziewięćsiłów chowali. Ponoć szczęśliwi byli i długo żyli, choć rodzice nigdy nie pogodzili się z tym, co im synek wyszykował.

– Ej, tak grać, żeby ludzie żenili na twój widok, to byłaby piękna rzecz.

– A piękna, piękna. Ale opowiadaj, co u ciebie.

– Co u mnie? Jestem, wróciłem i cieszę się, dziadku, że was w dobrym zdrowiu widzę – Berda błądził wzrokiem po znajomych kątach, po domowych sprzętach.

– O mnie chyba śmierć zapomniała. Tak to jest z księgami. Zamiast w pamięci wszystko chować, to jej się zachciało żywoty w księgach rachować. No i te karty jej się pozlepialy, pewnie od ludzkiego strachu. Zapomniała, a ja tak czekam i czekam. No, ale jak już jesteś, to poskrzyp nam trochę synuś, bo stęskniłem się za twą muzyką. A i pan uczony pewnie bez przykrości posłucha.

I Berda wziął w dłonie gęśle, natarł smyk żywicą, podciągnął kołki i zaczął grać. A grał pięknie, rzewnie i swojsko. Zaczął od tańców weselnych, a potem przeszedł do tęsknych pieśni. Struny kląskały pod smykiem. Ogrywał misternie, ale zarazem zdecydowanie, po kościańsku.

Ryś zasłuchał się w muzykę, która wypełniła poszarzałą izbę. Wtulił się w jej kołysanie i przymknął powieki. Znał te nuty od dziecka, nosił je w pamięci przez ponad sto siedemdziesiąt lat. Teraz jaśniały i skrzyły się talentem Berdy. I Ryś kołysał się unoszony dumą. Spoglądał na Berdę i rozpoznawał w nim małego chłopca, którego wychował. Młodszy brat Jaka, Hardy, pewnego dnia po prostu zniknął. Zabrał żonę i odszedł. Różnie mówiono. Jedni powiadali, że zatracił się w górach, inni że w ogóle powędrował na niziny, by tam szukać szczęścia. Jak było naprawdę, niewielu wiedziało. Ryś był dla Hardego stryjecznym pradziadkiem. Wszyscy u Kościanów przyzwyczaili się, że żyje sobie obok, a kolejne pokolenia mijają i odchodzą w przeszłość. Jak miał swoich synów trójkę, córek nie licząc, więc uradzili, że dadzą Berdę na wychowanie staremu. I tak się stało. Teraz Ryś patrzył na wychowanka z dumą i wiedział już, że będzie miał w nim godnego następcę.

Nagle gęśle ucichły.

– Ciekawy jestem, czy tę pamiętacie – Berda odezwał się szeptem.

I zagrał piękną, czystą nutę, lekką jak wiatr. Powtórzył kilka razy, po czym odłożył gęśle na ławie. Ryś podrapał się po białej czuprynie.

– Musi być wierchowa, ale jej nigdy wcześniej nie słyszałem.

– Wierchowa, a jakże. Stało się tak, że mi z Wywierzysk droga szła przez Kieł.

– Przez Kieł? Przecież to nie po drodze.

– No niby nie, ale tamtędy mnie powiodło i dobrze się stało. Wspiąłem się na siodło i dotarłem do przysiółka. Smutno tam teraz i pustawo. Ledwie cztery chałupy zamieszkane, jako że ludzie z tamtych stron przenieśli się na stoki Orlicy. Ich sprawa. Ciemno się robiło, więc zapukałem o nocleg. Ugościli mnie, wieści z dolin wysłuchali. A mieszkał tam dziadek, ze sto lat miał. Zwali go Gunia. Cały czas siedział na zapiecku, choć zimno przecież nie było. Ponoć od kilku już lat nie wychodzi z izby, więc twarz miał żółtawą, jakby przeźroczystą. Jak zobaczył, że jestem grajek to kazał sobie skrzypeczki podać i zaczął grać. Dawniej to on musiał pięknie wygrywać, ale teraz... Rodzina go ucisza, że niby przeszkadza, że ja po podróży zmęczony, a ten gra. No więc słucham. I nagle stary Gunia zagrał tę nutę wierchową. Nigdy wcześniej jej nie słyszałem, więc poprosiłem, by powtórzył.

– Sam pewnie ją zmyślił.

– Sam, nie sam, ale brzmi jak odwieczna. Takie to się same zmyślają.

– To prawda, jak odwieczna. Takich nut nikt by sam wymyśleć nie zdołał.

– No więc nauczyłem się i wam zagrałem.

– I wielce mnie tym uradowałeś, bo od wielu lat nic nowego, a odwiecznego, nie słyszałem. Widzisz, synuś, jak to starość może młodości przyjść z pomocą. A jeszcze ci parę przysiółków w Karbach zostało.

Pomilkły koniki polne, a ciemność roztopiła kontury siedzących w izbie postaci. Berda zapalił świeczkę, która ciepłą żółcią ogrzała poszarzałe twarze.

– Wiecie co wam powiem, dziadku? Powiem wam, że dobrze jest wrócić do domu.

Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę

Komentarze


~Ada

Użytkownik niezarejestrowany
    miłośc do książek
Ocena:
0
Uwielbiam czytać książki, poprostu kocham! A moją ulubioną jest "Miasto Śniących Książek". Walter Moers jest świetny! Muszę koniecznie zdobyć jego książki dziejące się w Camonii. Jeśli chcecie mi pomóc to piszcie na mój email:[email protected]


Miłośniczka książek
12-04-2007 13:07

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.