» Wieści » Upadłe Anioły - drugi fragment

Upadłe Anioły - drugi fragment

|

Rozdział drugi


W sumie trzymali mnie tam tydzień.

Niewiele straciłem. Pode mną chmury kłębiły się i przewalały nad powierzchnią północnej półkuli Sanction IV, zalewając deszczem kobiety i mężczyzn zabijających się jeszcze niżej. Konstrukt regularnie odwiedzał dom, na bieżąco informując mnie o co ciekawszych szczegółach. Pozaplanetarni sojusznicy Kempa bezskutecznie próbowali przerwać blokadę Protektoratu, tracąc przy tym transportowce międzyplanetarne. Stadko inteligentniejszych niż zwykle pocisków samonaprowadzających przyleciało z jakiegoś nieokreślonego miejsca i odparowało pancernik Protektoratu. Siły rządowe utrzymywały pozycje w tropikach, podczas gdy na północnym wschodzie Klin i inne jednostki najemników ustępowały pola elitarnej gwardii prezydenckiej Kempa. Evenfall dymiło dalej.

Jak już powiedziałem, niewiele straciłem.

Kiedy obudziłem się w komorze upowłokowień, od stóp do głów przesycony byłem blaskiem doskonałego samopoczucia. Oczywiście, był to efekt chemikaliów; szpitale wojskowe tuż przed przelaniem szprycują powłoki rekonwalescentów mnóstwem środków na dobre samopoczucie. To ich odpowiednik przyjęcia powitalnego, a przy okazji dzięki temu człowiek czuje się, jakby sam mógł wygrać tę cholerną wojnę, gdyby tylko wypuścili go na tych złych. Rzecz jasna, to przydatny efekt. Jednak w rzece tego patriotycznego koktajlu płynął też mały strumyczek prostego zadowolenia z faktu bycia w całości i posiadania pełnego zestawu działających organów i kończyn.

Przynajmniej do chwili rozmowy z lekarką.

- Wyciągnęliśmy pana wcześniej - powiedziała mi głosem, w którym nie było już tak wyraźnie słychać wściekłości demonstrowanej na pokładzie załadunkowym - na rozkaz dowództwa Klina. Wygląda na to, że nie ma pan czasu na pełne ozdrowienie z ran.

- Czuję się dobrze.

- Oczywiście, że tak. Naszprycowaliśmy pana endorfinami po same uszy. Kiedy się wypalą, odkryje pan, że lewe ramię ma tylko dwie trzecie sprawności. Och, i płuca wciąż są zniszczone. Blizny po Guerlain 20.

Zamrugałem.

- Nie wiedziałem, że rozpylali to świństwo.

- Tak, najwyraźniej nikt nie wiedział. Powiedzieli mi, że to prawdziwy triumf potajemnego ataku. - Zrezygnowała zaledwie w połowie rozpoczętego grymasu. Zmęczona, zbyt zmęczona. - Wyczyściliśmy większość, przepuściliśmy biosprzęt regeneracyjny przez najbardziej oczywiste obszary i wyleczyliśmy wtórne infekcje. Po kilku miesiącach odpoczynku prawdopodobnie w pełni doszedłby pan do siebie. W obecnym stanie... - Wzruszyła ramionami. - Proszę raczej nie palić. Lekki wysiłek. Och, niech to wszyscy diabli.

Spróbowałem lekkiego wysiłku. Przeszedłem się po pokładzie szpitalnym. Zmusiłem spalone płuca do wciągania powietrza. Zgiąłem ramię. Cały pokład zapchany był pięcioma rzędami rannych ludzi wykonujących podobne ćwiczenia. Niektórych znałem.

- Hej, poruczniku!

Tony Loemanako z twarzą składającą się w większości z maski postrzępionego ciała z zielonymi łatami wszczepionych biosprzętów regeneracyjnych. Wciąż się uśmiechał, choć z lewej strony widać było zdecydowanie zbyt wiele z jego przesadnej liczby zębów.

- Udało się panu, poruczniku. Niezłe osiągnięcie!

Odwrócił się w tłumie.

- Hej, Eddie, Kwok. Porucznik przeżył.

Kwok Yuen Yee miała oba oczodoły ściśle zalepione jasnopomarańczową galaretką inkubatora tkankowego. Ogląd świata umożliwiała jej przymocowana zewnętrznie do czaszki mikrokamera. Jej ręce odrastały na szkielecie z czarnych włókien. Nowa tkanka wyglądała na mokrą i nieuformowaną.

- Porucznik. Myśleliśmy...

- Porucznik Kovacs!

Eddie Munharto, utrzymywany w pionie przez kombinezon ruchowy, podczas gdy biosprzęt regenerował jego prawe ramię i obie nogi z poszarpanych strzępów, jakie zostawił z nich inteligentny szrapnel.

- Dobrze pana widzieć, poruczniku! Widzi pan, wszystkich nas składają. Bez obaw, za kilka miesięcy pluton 391 wróci skopać trochę kempistowskich tyłków.

Powłoki bojowe Klina Carrery aktualnie dostarcza Khumalo Biosystems. Najwyższej klasy bojowy biotech Khumalo dysponuje paroma uroczymi dodatkami, z których warto wspomnieć o systemie blokowania serotoniny, zwiększającym zdolność bezmyślnej przemocy, oraz drobne dodatki wilczych genów, zwiększających szybkość i brutalność, a także podwyższających poczucie lojalności grupowej, którą odczuwa się niemal fizycznie. Patrząc na otaczające mnie wymizerowane resztki plutonu, poczułem, jak ściska mi się gardło.

- No, ale odpłaciliśmy im, no nie? - odezwał się Munharto, wymachując jedyną pozostałą mu kończyną. - Widziałem wczoraj raport.

Mikrokamera Kwok przekrzywiła się, wydając ciche odgłosy siłowników hydraulicznych.

- Weźmie pan nowy 391, sir?

- Ja nie...

- Hej, Naki. Gdzie jesteś, stary? To porucznik.

Później trzymałem się już z dala od pokładu osiowego.

  • * *


Schneider znalazł mnie następnego dnia, gdy siedziałem w sali rekonwalescencyjnej dla oficerów i paliłem papierosa, trzymając się z dala od okna. Głupie, ale jak powiedziała pani doktor, niech to wszyscy diabli. Nie ma sensu o siebie dbać, jeśli ciało w każdej chwili może zostać rozerwane na strzępy przez latające kawałki stali albo rozpuszczone na amen przez opad chemiczny.

- Ach, porucznik Kovacs.

Chwilę trwało, zanim go rozpoznałem. Pod wpływem szoku z ran ludzkie twarze wyglądają zupełnie inaczej, a zresztą obaj byliśmy pokryci krwią. Przyjrzałem mu się znad papierosa, zastanawiając się, czy to kolejna osoba, którą będę musiał zastrzelić za chwalenie doskonałej bitwy. Nagle coś w jego zachowaniu sprawiło, że zaskoczyłem i przypomniałem sobie dok wyładunkowy. Gestem poprosiłem, żeby usiadł, lekko zaskoczony, że wciąż jest na pokładzie, a jeszcze bardziej tym, że udało mu się blefem dostać tutaj.

- Dziękuję. Jestem, hm, Jan Schneider. - Wyciągnął do mnie dłoń, w stronę której skinąłem, po czym poczęstował się moimi papierosami leżącymi na stole. - Naprawdę doceniam, że pan nie, hm...

- Zapomnij o tym. Ja zapomniałem.

- Rany, tak, rany mogą robić dziwne rzeczy z ludzkim umysłem i pamięcią... - Poruszyłem się zniecierpliwiony. - Sprawiły, że pomieszałem rangi i to wszystko...

- Słuchaj, Schneider, naprawdę wcale mnie to nie obchodzi. - Wciągnąłem w płuca zdecydowanie niezalecany dym i zakaszlałem. - Chcę tylko przeżyć w tej wojnie dostatecznie długo, by znaleźć sposób na wyrwanie się z niej. Jeśli jeszcze raz to powtórzysz, dopilnuję, żeby cię zastrzelili. W innym przypadku możesz robić, na co masz cholerną ochotę. Dotarło?

Kiwnął głową, ale jego poza uległa subtelnej zmianie. Nerwowość przygasła, ograniczając się do kontrolowanego przygryzania kciuka. Przyglądał mi się drapieżnie. Kiedy umilkłem, wyjął kciuk z ust, uśmiechnął się i zastąpił go papierosem. Niemal swobodnie wydmuchał dym w stronę okna i widocznej w nim planety.

- Dokładnie - powiedział.

- Co dokładnie?

Schneider rozejrzał się wokół konspiracyjnie, ale kilka pozostałych osób przebywających w sali siedziało w drugim jej końcu, oglądając holopornosa z Latimera. Znów się uśmiechnął i nachylił bliżej.

- Dokładnie to, czego szukałem. Ktoś ze zdrowym rozsądkiem. Poruczniku Kovacs, chciałbym złożyć panu propozycję. Coś, co wiąże się z wyrwaniem z tej wojny, nie tylko z życiem, ale i bogactwem, większym niż mógłby pan sobie wyobrazić.

- Mam całkiem sporą wyobraźnię, Schneider.

Wzruszył ramionami.

- Wszystko jedno. Niech będzie, że mnóstwo pieniędzy. Jest pan zainteresowany?

Zastanowiłem się nad tym, usiłując doszukać się możliwych pułapek.

- Nie, jeśli wymaga to zmiany stron. Wtedy nie. Osobiście nie mam nic przeciwko Joshule Kempowi, ale obawiam się, że przegra, a ja...

- Polityka. - Schneider lekceważąco machnął ręką. - To nie ma nic wspólnego z polityką. W ogóle nic wspólnego z wojną, poza aktualną sytuacją. Mówię o czymś konkretnym. O czymś, za posiadanie czego każda z korporacji gotowa byłaby zapłacić jednocyfrowy procent rocznych dochodów.

Bardzo wątpiłem, by na tak zacofanym świecie jak Sanction IV istniało coś takiego, a jeszcze bardziej, by miał do tego dostęp ktoś taki jak Schneider. Z drugiej strony, udało mu się wkręcić na pokład praktycznie rzecz biorąc okrętu Protektoratu oraz uzyskać opiekę medyczną, o którą bezskutecznie błagało w cierpieniu pół miliona ludzi na powierzchni - i to biorąc za dobrą monetę rządowe szacunki. Mógł faktycznie coś mieć, a w tej chwili warte wysłuchania było wszystko, co umożliwiłoby mi wyrwanie się z tej kuli błota, zanim rozleci się na strzępy.

Kiwnąłem głową i zdusiłem papierosa.

- Dobra.

- Wchodzi pan?

- Słucham - powiedziałem spokojnie. - To, czy wejdę, będzie zależało od tego, co usłyszę.

Schneider zagryzł od wewnątrz policzki.

- Nie jestem pewien, poruczniku, czy możemy rozmawiać na takich zasadach. Potrzebuję...

- Potrzebujesz mnie. To oczywiste, inaczej nie odbywalibyśmy tej rozmowy. A więc będziemy rozmawiać na tych zasadach. A może mam wezwać ochronę Klina i pozwolić im to z ciebie wykopać?

Zapadła martwa cisza, w której uśmiech Schneidera z wolna poszerzył się jak krwawiąca rana.

- Cóż - powiedział w końcu. - Widzę, że źle pana oceniłem. Rejestry nie ujawniają tego... hmm... aspektu pańskiego charakteru.

- Wszelkie rejestry, do których mogłeś mieć dostęp, nie dadzą ci nawet połowicznego obrazu. Do twojej wiadomości, Schneider, mój ostatni oficjalny przydział wojskowy to Korpus Emisariuszy.

Przyglądałem się, jak to w niego zapada, zastanawiając się, czy spanikuje. W całym Protektoracie Emisariusze mają niemal mityczny status i nie są bynajmniej znani z łagodności charakteru. Na Sanction IV moja historia nie była tajemnicą, ale o ile okoliczności tego nie wymagały, starałem się raczej o tym nie wspominać. Był to rodzaj reputacji, która w najlepszym razie wywoływała nerwową ciszę za każdym razem, gdy wchodziłem do mesy, a w najgorszym prowadziła do szalonych wyzwań ze strony pierwszopowłokowych z większą ilością mięśni i wspomagania niż zdrowego rozsądku. Carrera wezwał mnie na dywanik po trzeciej śmierci (stos zachowany). Dowodzący oficerowie mają tendencję do niechętnego traktowania śmierci podwładnych. Ten rodzaj entuzjazmu należałoby zachować dla wroga. Zgodziliśmy się, że wszystkie odniesienia do mojej emisariuszowskiej przeszłości zostaną zagrzebane głęboko w banku danych Klina, a na ich miejsce zostanie stworzona historia najemnika z przeszłością w marines Protektoratu. Była to dostatecznie przeciętna kariera.

Jednak jeśli moja emisariuszowska przeszłość wystraszyła Schneidera, nie pokazał tego po sobie. Znów nachylił się do przodu, wyraźnie zamyślony.

- Emki, tak? Kiedy pan służył?

- Jakiś czas temu. A co?

- Był pan na Innenin?

Jego papieros żarzył się w moją stronę. Przez krótką chwilę poczułem się, jakbym na niego spadał. Czerwone światło rozmyło się w ślady laserowego ognia, rysującego zrujnowane ściany i błoto pod stopami, gdy Jimmy de Soto walczył z moim uściskiem i zginął, krzycząc od ran, a potem przyczółek Innenin rozpadł się wokół nas.

Na chwilę zamknąłem oczy.

- Tak, byłem na Innenin. Chcesz mi powiedzieć o tym interesie na skalę bogactwa korporacji czy nie?

Schneider prawie pękał z chęci podzielenia się informacjami. Poczęstował się kolejnym papierosem z mojej paczki i rozsiadł się wygodnie w fotelu.

- Wie pan o tym, że na wybrzeżu Północnej Grani, aż do Sauberville, leżą najstarsze osiedla marsjańskie znane ludzkiej archeologii?

No cóż. Westchnąłem i przesunąłem spojrzenie z jego twarzy z powrotem na panoramę Sanction IV. Powinienem był się spodziewać czegoś takiego, ale i tak poczułem się rozczarowany Janem Schneiderem. W ciągu tych kilku krótkich minut naszej znajomości odniosłem wrażenie, że jest zbyt twardo stąpającą po ziemi osobą, by uwierzyć w te bzdury o zaginionych cywilizacjach i zakopanym w ziemi technoskarbie.

Upłynęła już większa część z połowy tysiąclecia, od kiedy natknęliśmy się na mauzolea marsjańskiej cywilizacji, a ludzie wciąż nie potrafią zrozumieć, że artefakty naszych wymarłych, planetarnych sąsiadów walające się tu i ówdzie są w większości albo niedostępne, albo zniszczone (lub najprawdopodobniej jedno i drugie, lecz skąd mielibyśmy o tym wiedzieć?). Mniej więcej jedynymi naprawdę przydatnymi przedmiotami, jakie udało się nam zdobyć, były mapy astrogacyjne, których ledwie zrozumiany zapis pozwolił nam wysłać statki kolonizacyjne do gwarantowanych celów przypominających Ziemię.

Sukces ten, w połączeniu z porozrzucanymi ruinami i artefaktami znalezionymi na planetach poznanych dzięki mapom, spowodował rozkwit różnorakich teorii, idei i kultów religijnych. W czasie, jaki spędziłem, przeskakując w tę i z powrotem przez Protektorat, zdążyłem już usłyszeć większość z nich. W niektórych miejscach bełkotliwie tłumaczą paranoidalną ideę, że wszystko to stanowi jedynie przykrywkę, wymyśloną przez NZ dla ukrycia faktu, że mapy astrogacyjne zostały nam w rzeczywistości dostarczone przez przybyszów z naszej własnej przyszłości. Istnieje starannie skonstruowana religia twierdząca, że jesteśmy zagubionymi potomkami Marsjan, czekającymi na zjednoczenie z duchami naszych przodków po osiągnięciu oświecenia. Paru naukowców zabawia się luźnymi teoriami, według których Mars stanowił w rzeczywistości jedynie odległą placówkę, kolonię odciętą od rodzimej kultury, i że główne centra cywilizacji wciąż gdzieś tam są. Moja ulubiona głosi, że Marsjanie przenieśli się na Ziemię i stali się delfinami, by zrzucić z siebie ograniczenia cywilizacji technicznej.

W końcu wszystko jednak sprowadza się do jednego. Nie ma ich, a my jedynie zbieramy resztki.

Schneider wyszczerzył zęby.

- Myślisz, że jestem świrem, prawda? I że żyję w świecie dziecięcych holofilmów?

- Coś w tym stylu.

- Jasne. No cóż, wysłuchaj mnie do końca. - Palił w krótkich, szybkich pociągnięciach, wypuszczając dym z ust w trakcie mówienia. - Widzisz, wszyscy zakładają, że Marsjanie byli jak my. Nie, że przypominali nas fizycznie. Chodzi mi o to, że zakładamy, że ich cywilizacja miała takie same podstawy kulturalne jak nasza.

Podstawy kulturalne? Nie brzmiało to na język Schneidera. Ktoś mu to powiedział. Moje zainteresowanie odrobinę wzrosło.

- To znaczy, że kiedy mapujemy świat taki jak ten, wszyscy zacierają ręce, kiedy znajdujemy centra zamieszkania. Wszyscy mówią, że to miasta. Jesteśmy prawie dwa lata świetlne od głównego systemu Latimera, gdzie znajdują się dwie nadające się do zamieszkania biosfery i trzy wymagające odrobiny pracy, a na wszystkich mamy przynajmniej garść ruin, ale jak tylko sondy dostały się tutaj i zarejestrowały coś, co wygląda jak miasta, wszyscy zostawili swoje sprawy i rzucili się na sensację.

- Powiedziałbym, że z tym rzucaniem się to lekka przesada.

Przy szybkościach podświetlnych nawet najbardziej dopakowanej barce kolonijnej przeskoczenie przestrzeni oddzielającej układ podwójny Latimera od tej, bez wyobraźni nazwanej jego młodszym bratem, gwiazdy zajęłoby prawie trzy lata. W przestrzeni międzygwiezdnej nic nie dzieje się szybko.

- Tak? A wiesz, ile to trwało? Od odebrania sygnałów z sondy przekazem strunowym do inauguracji rządu Sanction?

Kiwnąłem głową. Jako lokalny doradca wojskowy musiałem znać tego rodzaju fakty. Zainteresowane korporacje przepchnęły papierkową robotę z Kartą Protektoratu zaledwie w kilka tygodni. Ale to było prawie stulecie temu i nie odnosiłem wrażenia, żeby miało jakiś związek z tym, co Schneider miał mi teraz do powiedzenia. Machnąłem na niego, żeby przeszedł do rzeczy.

- Więc tak - powiedział, nachylając się do przodu i unosząc dłonie, jakby dyrygował orkiestrą. - Przylatują archeologowie. Takie same warunki, jak wszędzie indziej: roszczenia na zasadzie kto pierwszy, ten lepszy, z rządem działającym jako pośrednik między znalazcami i kupcami korporacyjnymi.

- Za odpowiedni procent.

- Tak, za procent. Plus prawo do wywłaszczenia, cytat "za adekwatną rekompensatą wszelkich znalezisk uznanych za mające kluczowe znaczenie dla interesów Protektoratu et caetera, et caetera", koniec cytatu. Rzecz w tym, że każdy przyzwoity archeolog, który chce coś złapać, rzuca się na centra zamieszkania, i to właśnie wszyscy zrobili.

- Skąd ty to wszystko wiesz, Schneider? Nie jesteś archeologiem.

Wyciągnął lewą rękę i podwinął rękaw, prezentując mi sploty uskrzydlonego węża, wytatuowane pod skórą przy pomocy farby z iluminium. Łuski węża błyszczały, każda z nich świeciła własnym światłem, a skrzydła poruszały się odrobinę w górę i w dół, tak że prawie słyszałem szelest, który mogłyby wydawać. W zęby węża wpleciono inskrypcję Gildia Pilotów MP Sanction, a cały obrazek otoczony był słowami Ziemia jest dla martwych. Wyglądało to na prawie nowe.

Wzruszyłem ramionami.

- Niezłe. I?

- Robiłem za transport dla grupy archeologów pracujących na wybrzeżu Dangrek na północny zachód od Sauberville. W większości byli to grzebacze, ale...

- Grzebacze?

Schneider zamrugał.

- Tak. Co z nimi?

- To nie jest moja planeta - wyjaśniłem cierpliwie. - Ja tu tylko prowadzę wojnę. Kim są grzebacze?

- Och. No wiesz, dzieciaki. - Machnął ręką zakłopotany. - Prosto z akademii. Pierwsze wykopaliska. Grzebacze.

- Grzebacze. Rozumiem. Więc kto nie był?

- Co? - Znów zamrugał.

- Kto nie był grzebaczem? Powiedziałeś, że w większości byli to grzebacze, ale. Ale kto?

Schneider wyglądał na urażonego. Nie podobało mu się, że przerwałem mu narrację.

- Mieli też parę doświadczonych rąk. Grzebacze muszą brać wszystko, co znajdą w wykopaliskach, ale zawsze trafią się jacyś weterani, którzy nie kupują konwencjonalnej mądrości.

- Albo zjawili się za późno, by załapać się na coś lepszego.

- Jasne. - Z jakiegoś powodu ta uwaga też mu się nie spodobała. - Czasami. Rzecz w tym, że my... oni coś znaleźli.

- Co?

- Marsjański statek międzygwiezdny. - Schneider zdusił papierosa w popielniczce. - Nienaruszony.

- Bzdury.

- Właśnie, że tak.

Znów westchnąłem.

- Chcesz, żebym uwierzył, że wykopaliście cały statek kosmiczny, nie, przepraszam, międzygwiezdny, a wiadomość o tym w jakiś sposób nie wydostała się na zewnątrz? Nikt tego nie widział. Nikt nie zauważył, że tam sobie leży. Co zrobiliście, przykryliście go plastobańką?

Schneider przejechał językiem po wargach i wyszczerzył zęby w uśmiechu. Nagle znów się dobrze bawił.

- Nie powiedziałem, że go wykopaliśmy. Powiedziałem, że go znaleźliśmy. Kovacs, on jest wielkości cholernego asteroidu i wisi gdzieś na granicach systemu Sanction na orbicie parkingowej. My wykopaliśmy prowadzącą do niego bramę. System cumujący.

- Bramę? - Zadając to pytanie, poczułem bardzo delikatny dreszcz schodzący w dół kręgosłupa. - Mówisz o transporcie hiperprzestrzennym? Jesteś pewien, że dobrze odczytali technoglify?

- Kovacs, to jest brama. - Schneider zachowywał się, jakby mówił do małego dziecka. - Otworzyliśmy ją. Można przez nią patrzeć wprost na drugą stronę. Wygląda jak efekt specjalny z taniej sensorii. Układ gwiazd zdecydowanie identyfikowalny jako lokalny. Wszystko, co musieliśmy zrobić, to przejść na drugą stronę.

- Do statku? - Wbrew sobie, byłem zafascynowany. Korpus Emisariuszy uczy człowieka wszystkiego na temat kłamstwa; kłamstwa przy polarografie, kłamstwa w warunkach ekstremalnego stresu i w dowolnych wymagających tego warunkach. Kłamstwa wypowiadanego z całkowitym przekonaniem. Emisariusze kłamią lepiej niż dowolna istota ludzka w Protektoracie, naturalna lub wspomagana, a patrząc na Schneidera, wiedziałem, że on nie kłamie. Cokolwiek mu się przydarzyło, całkowicie wierzył w to, co mówi.

- Nie. - Potrząsnął głową. - Nie do statku. Brama skupiona jest w miejscu odległym od kadłuba o jakieś dwa kilometry. Obraca się prawie równo co cztery i pół godziny. Potrzeba kombinezonu kosmicznego.

- Albo promu. - Kiwnąłem głową w stronę tatuażu na jego ramieniu. - Czym latałeś?

Skrzywił się.

- Gównianym suborbitalem mowai. Wielkości pieprzonego domu. Nie zmieściłby się przez portal.

- Co? - Zdławiłem nieoczekiwany śmiech, od którego rozbolały mnie piersi. - Nie zmieściłby się?

- Jasne, proszę bardzo, śmiej się - posępnie rzucił Schneider. - Gdyby nie ten drobny szczegół, nie siedziałbym teraz w tej wojnie. Nosiłbym powłokę na zamówienie w Latimer City. Klony na lodzie, zdalne kopie, cholerny nieśmiertelny, stary. Cały cholerny program.

- Nikt nie miał kombinezonu?

- Po co? - Schneider rozrzucił ręce. - To był prom suborbitalny. Nikt nie spodziewał się wychodzić w próżnię. Prawdę mówiąc, nikt nie miał pozwolenia na lot poza planetę poza portem międzyplanetarnym w Landfall. Wszystko, co znaleziono na wykopaliskach, musiało przejść przez kwarantannę eksportową. A do tego nikt z nas jakoś się nie spieszył. Pamiętasz tę klauzulę wywłaszczeniową?

- Jasne. Dowolne znaleziska uznane za mające kluczowe znaczenie dla interesów Protektoratu. Nie mieliście ochoty na adekwatne odszkodowanie? Czy nie uznaliście, że będzie adekwatne?

- Och, daj spokój, Kovacs. Ile wyniosłoby adekwatne odszkodowanie za znalezienie czegoś takiego?

Wzruszyłem ramionami.

- To zależy. W sektorze prywatnym bardzo mocno zależy to od tego, z kim się rozmawia. Możliwe, że kulę w stos.

Schneider uśmiechnął się drapieżnie.

- Uważasz, że nie bylibyśmy w stanie poradzić sobie ze sprzedaniem tego korporacji?

- Myślę, że bardzo źle byście sobie z tym poradzili. To, czy byście przeżyli, zależałoby od tego, na kogo byście trafili.

- A więc do kogo ty byś poszedł?

Wytrząsnąłem sobie z paczki świeżego papierosa, pozwalając, by pytanie zawisło na chwilę w powietrzu, zanim cokolwiek powiedziałem.

- Nie o tym tu teraz rozmawiamy, Schneider. Moje stawki jako konsultanta są trochę poza twoimi możliwościami. Z drugiej strony, jako partner, cóż - sam się do niego uśmiechnąłem - wciąż słucham. Co się potem stało?

Schneider wybuchnął gorzkim śmiechem, dostatecznie głośnym, by nawet widownię holopornosa oderwać na chwilę od jaskrawych, plastikowych ciał, wykrzywiających się w pełnej skali w trójwymiarowej reprodukcji na drugim końcu sali.

- Co się stało? - Znów ściszył głos i odczekał, aż spojrzenia fanów wrócą do przedstawienia. - Co się stało? Ta cholerna wojna się stała.
Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę

Komentarze


Jeszcze nikt nie dodał komentarza.

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.