Tylko słowo − Peter Watts

(A Word for Heathens)

Autor: Peter Watts

Tylko słowo − Peter Watts

Jam jest Ręką Boga.

Jego duch przepełnia mnie nawet w tym zbezczeszczonym miejscu. Wypełnia moje kości, przepaja moją prawicę siłą dziesięciu mężczyzn. Oczyszczający płomień wycieka z opuszków palców i naznacza plecy uciekających niewiernych. Kipią ze swojej dziury, jak czerwie spod przesuniętego pnia. Wiją się w świetle, szukając jedynie ciemności. Jakby mogła istnieć jakaś ciemność w obecności Boga – czy naprawdę myśleli, że On pozostałby ślepy na zniszczenie miejsca czci, czyżby myśleli, że On nie zauważyłby tej nędznej nory wykopanej zaraz pod Jego ołtarzem?

Krew eksploduje, parując z poczerniałych skorup ich ciał. Słodki smród przypalanego mięsa delikatnie powiewa przez mój filtr. Skóra odłazi jak kawałki czarnego pergaminu, wirując w podmuchach powietrza. Jeden z pogan zatacza się na skraju nory i upada u moich stóp. Nie patrzcie w twarze, mówiono nam podczas szkoleń, ale dzisiaj ta rada nic nie znaczy; ta ohyda nie ma twarzy, to tylko parujący skrzep zwęglonego mięsa, z jednej strony pofałdowany bulgoczącym pęknięciem, które rozpada się, odsłaniając niedorzecznie białe zęby. Coś pomiędzy skamleniem a krzykiem, ledwie słyszalne przez ryk płomieni: Proszę, może. Lub, mamo.

Wyprowadzam pałką piękny bekhend. Zęby rozsypują się po posadzce jak maleńkie kości do gry. Inne ciała pełzają po podłodze kaplicy, pozostawiając osmalone krwawe smugi na posadzce, jak ślady śluzu gigantycznych ślimaków. Nie sądzę, żebym kiedykolwiek w moim życiu był tak owładnięty boską obecnością. Jestem Saulem masakrującym Amalekitów. Jestem Jozue wyrzynającym Amorytów. Jestem Asą tępiącym Etiopczyków. Przytrzymuję spust i omiatam pokój huczącymi płomieniami. Jestem tak przepełniony bożą miłością, że jestem gotów sam stanąć w płomieniach.

− Pretorze! − Stojący za mną Izajasz klepie mnie w ramię. Jego szeroko rozwarte oczy, zniekształcone zakrzywieniem osłony, spoglądają na mnie uporczywie. − Sir, oni już nie żyją! Musimy stłumić ogień!

Po raz pierwszy od dłuższego czasu, który wydaje mi się wiecznością, zauważam resztę swojej gwardii. Prefekci stoją wokół pomieszczenia, tak jak ich rozmieściłem, osłaniając wyjścia, srebrna folia ich mundurów faluje fragmentami odbijającego się w niej płomienia. Trzymają w dłoniach nie miotacze płomieni, lecz gaśnice. Część mnie zastanawia się, jak to możliwe, że mogli się powstrzymać; jak ktokolwiek mógł w ten sposób odczuwać Ducha i nie podpalić wszystkiego? Ale czułem jak Duch właśnie ustępuje i, zstępując z tych wyżyn, zobaczyłem, że boskie dzieło już się dokonało. Poganie są martwi, dogorywające patykowate ludziki na podłodze. Ich azyl został oczyszczony, ołtarz, który wcześniej go skrywał, leży obalony na podłodze, tam, gdzie go kopnąłem przed...

Czy było to zaledwie kilka minut temu? Mam wrażenie, że minęły całe wieki.

− Sir?

Potakuję. Izajasz daje znak; prefekci występują do przodu i spryskują kaplicę substancją gaśniczą. Płomienie znikają; światło szarzeje. Rozpadające się na wpół skremowane ciała eksplodują w zetknięciu z chemikaliami, tworząc chmury wilgotnej, syczącej pary.

Izajasz przygląda mi się przez zadymione powietrze. Kłębi się ono wokół nas jak w łaźni parowej.

− Czy wszystko w porządku, sir? − Głos świszczy mu od nagłego uderzenia wilgoci; w jego respiratorze potrzebny jest nowy filtr.

Przytakuję.

− Duch był tak – tak… − Nie mogę znaleźć słów. − Nigdy wcześniej nie odczuwałem go tak mocno.

Pod jego maską pojawia się przelotny grymas.

− Czy jest pan – To znaczy, czy jest pan pewien?

Śmieję się radośnie.

− Czy jestem pewien? Czułem się jak sam Trajan!

Izajasz wygląda na zakłopotanego, być może przez to, że przywołałem imię Trajana. W końcu jego pogrzeb był dopiero wczoraj. A mimo to nie chciałem okazać braku szacunku – jeśli już, to działałem dziś ku jego pamięci. Widzę go, stojącego przy boku Boga, spoglądającego w dół, na tę parującą rzeźnię i kiwającego z aprobatą. Być może nawet ten sam poganin, który go zabił, leży teraz u moich stóp. Widzę Trajana odwracającego się w stronę Pana i wskazującego robaka, który odebrał mu życie.

Słyszę jak Pan mówi. Zemsta jest moja.

***

Wyrzutek przycupnął na drugim końcu peronu Józefa, sięgając przez barierę w nadaremnej próbie wykąpania się w polu tramwaju magnetycznego. Zachowanie to jest równie bezskuteczne, co żałosne; generatory są osłonięte, a nawet gdyby nie były, Duch porusza się w tylu różnych kierunkach. Nigdy nie przestaje mnie zadziwiać, jak ludzie mogą się mylić przy tak prostych różnicach: kiedy pokaże im się, że pola elektromagnetyczne, jeśli są odpowiednio regulowane, mogą nas połączyć z boskością, w jakiś sposób dochodzą do wniosku, że jakikolwiek zwój drutu i energia otworzą im drzwi do zbawienia.

Ale pola, które poruszają wagoniki, nie są tymi samymi, dzięki którym doznajemy łaski Ekstazy. Nawet jeśli życzenie tej wprowadzonej w błąd istoty miałoby się spełnić, nawet jeśli dzięki jakiemuś przewrotnemu cudowi znikłyby osłony dookoła zwojów tramwajowych, mogłaby ona liczyć co najwyżej na nudności i poczucie dezorientacji. W najgorszym wypadku – i to w dzisiejszych czasach dzieje się częściej, niż niektórzy są skłonni przyznać – mogłoby to być bezpośrednie opętanie.

Widziałem opętanych. Miałem do czynienia z demonami, które ich posiadły. Ten wyrzutek ma więcej szczęścia niż mu się wydaje.

Wchodzę do tramwaju. Duch cicho popycha pojazd naprzód, cudownie przywiązany do wstęgi torów, których nigdy nie dotyka. Peron ślizga się do tyłu. Parias i ja krzyżujemy na chwilę wzrok, zanim rozdzieli nas odległość.

Na jego twarzy nie ma wstydu; tylko tępa, nieartykułowana furia.

Moja zbroja, jak przypuszczam. To ktoś taki jak ja aresztował go, odmówił mu litościwej śmierci i pozostawił jego odcięte od duszy ciało na powolną śmierć.

Kilku stojących obok mnie obywateli pokazuje sobie palcami kurczącą się postać i chichocze. Spoglądam na nich; zauważają moje insygnia, okryty pokrowcem paralizator, i milkną. Nie widzę nic zabawnego w desperacji wyrzutka. Żałosnego, tak. Nieskutecznego. Irracjonalnego. Zresztą, cóż zrobiłby każdy z nas, odcięty od łaski? Czy jakakolwiek brzytwa byłaby zbyt ostra, żeby chwycić się jej za szansę zbawienia?

Wszystko jest tak absolutnie proste w obecności Boga. Cały wszechświat ma sens, jak nagle rozwiązana dziecięca zagadka; widzisz wieczność, zastanawiasz się, jak to możliwe, że wszystkie te wspaniałe elementy stworzenia mogły ci się kiedykolwiek mylić. Oczywiście, w tej chwili nie zwracam uwagi na te detale. Wszystko co pozostaje, to niemożliwe do opisania wspomnienie o tym, jak to jest czuć, że się zrozumiało, absolutnie i perfekcyjnie… i to wspomnienie, sprzed godzin, odczuwam jako bardziej realne niż teraźniejszość.

Tramwaj gładko ślizga się ku kolejnemu przystankowi. Kanał informacyjny na placu nadaje w kółko ten sam obraz z pogrzebu Trajana. Wciąż nie mogę uwierzyć, że on już nie żyje. Duch w nim był tak silny, że uznaliśmy go za niezniszczalnego. Myśl, że mógł być wyprowadzony w pole przez jakąś rzecz zbudowaną na Prowincji, wydaje się niemal bluźnierstwem.

A mimo to, tam właśnie spoczywa. Błogosławiony w oczach Boga i Człowieka, bohater zarówno hałastry z nizin, jak i elit, człowiek z ludu, który awansował od Prefektury do Generała w niecałą dekadę: zabity przez ustrojstwo z dźwigni i śrutu oraz eksplozję śmierdzącego gazu. Jego spokojna twarz pojawia się w wyświetlanym obrazie. Medycy ukryli wszystkie znamiona pozostawione przez rzecz, która go zabiła, pozostawiając jedynie ślady chwalebnych ran, które pozwolą nam pamiętać. Słynna pomarszczona linia biegnąca od czoła do kości policzkowej, pamiątka po sztylecie, który niemal zabił go w wieku dwudziestu pięciu lat. Wściekła plątanina blizn biegnąca po jego ramieniu, widoczna spod tuniki; strzał z paralizatora, który minął go szczęśliwie podczas Buntu Esseńczyków. Półokrągła linia na jego skroni – pamiątka po innym starciu, którego nazwa teraz mi umyka z pamięci, o ile kiedykolwiek ją zasłyszałem.

Obraz cofa się. Twarz Trajana rozpływa się w niezliczone tłumy żałobników, gdy tramwaj rusza dalej. Ledwie go znałem. Spotkałem go kilka razy w Senacie, gdzie – jestem pewien – nie zrobiłem żadnego wrażenia. Ale on wywarł je na mnie. Jak na każdym. Jego przekonanie wypełniało całe pomieszczenie. Gdy go spotkałem, pomyślałem natychmiast: Oto człowiek nie dręczony wątpliwościami.

Był taki czas, gdy miałem wątpliwości.

Oczywiście, nigdy nie wątpiłem w moc Boga, ani w Jego dobroć. Tylko czasami w to, czy aby na pewno wypełniamy Jego wolę. Stawałem naprzeciw wroga i widziałem nie bluźnierców, lecz ludzi. Nie przyczajonych zdrajców, lecz dzieci. Recytowałem słowa naszego zbawiciela: Czyż to nie sam Chrystus powiedział: Przynoszę wam nie pokój, lecz miecz? Czyż święty Konstantyn nie ochrzcił swoich wojsk ze wzniesionymi prawicami? Znałem Pismo Święte, znałem je od żłobka, a mimo to czasami − Boże dopomóż − wydawało się jedynie słowami, a wróg miał twarze.

Żadna z nich nie była tak ślepa jak ci, którzy nie zobaczą.

Te czasy już minęły. Przez ostatnie miesiące Duch płonął we mnie jaśniej, niż kiedykolwiek wcześniej. A tego ranka – tego ranka także płonął jaśniej. Ku pamięci Trajana.

Wysiadam z tramwaju na tym samym przystanku co zazwyczaj. Jeśli nie liczyć kilku konstabli, peron jest pusty. Nie wsiadają. Podchodzą do mnie, stukając butami o płyty w obłudnym rytmie osób z autorytetem. Noszą insygnia kapłańskie.

Kiedy blokują mi przejście, przyglądam się uważnie ich twarzom. Pamięć o Duchu gaśnie leniwie, ustępując miejsca z wolna napływającemu zrozumieniu.

− Wybacz nam najście, Pretorze − mówi jeden z nich − ale musimy poprosić, byś z nami poszedł.

***

Tak, są pewni, że mają właściwego człowieka. Nie, nie ma mowy o żadnej pomyłce. Nie, to nie może czekać. Jest im przykro, ale po prostu wykonują rozkazy Biskupa. Nie, nie wiedzą czego to dotyczy.

Przynajmniej w tym jednym kłamią. Nietrudno to rozpoznać; znajomi i więźniowie są traktowani zupełnie odmienne w tym reżimie, a oni nie odnoszą się do mnie, jak do równego sobie. Przynajmniej nie jestem skuty kajdankami. Nie jestem aresztowany, moja obecność w pałacu jest jedynie wymagana. O nic mnie nie oskarżają.

Prawdopodobnie właśnie to jest najbardziej frustrujące ze wszystkiego: oskarżony, mógłbym przynajmniej zaprzeczyć.

Pojazd pędzi przez Konstantynopol, odbijając się od bandy do bandy z kliknięciem i szmerem. Staję na przedzie, naprzeciw panelu sterowania. Moja eskorta stoi za mną. Kolejne niewypowiedziane oskarżenie, ten układ; nie rozkazano mi patrzeć przed siebie, lecz gdybym stanął z nimi twarzą w twarz – gdybym upominał się o prawo do spojrzenia za siebie – ile by upłynęło zanim silna ręka spoczęłaby na moim ramieniu i zwróciła mnie z powrotem do przodu?

− To nie jest droga do pałacu − mówię, oglądając się przez ramię.

− Orygenesa jest zablokowana aż do Augustyna. Sprzątanie po pogrzebie.

Kolejne kłamstwo. Moja własna kompania ochraniała procesję wzdłuż Augustyna nie dalej niż dwa dni temu. Nie pozostawiliśmy żadnych przeszkód. Konstable prawdopodobnie o tym wiedzą. Nie próbują mnie zmylić; pokazują, że nie obchodzi ich nawet wymyślenie przekonywującego kłamstwa.

Odwracam się, żeby im się sprzeciwić i zostaję uprzedzony, zanim jeszcze otwieram usta:

− Pretorze, muszę prosić, żebyś zdjąć swój hełm.

− Żartujesz.

− Nie, sir. Biskup wyraził się bardzo jasno.

Ogłupiały i niedowierzający, rozpinam pasek pod brodą i zdejmuję urządzenie z czaszki. Zaczynam upychać je pod ramieniem, ale konstabl wyciąga ręce i odbiera mi je.

− To jakieś szaleństwo – mówię mu. Bez hełmu jestem ślepy i głuchy jak poganin. – Nie zrobiłem nic złego. Jaki powód mógłby...

Konstabl przy kierownicy skręca w lewo, na nowy tor. Drugi kładzie rękę na moim ramieniu i stanowczo mnie odwraca.

Plac Golgoty. Oczywiście.

Oto, gdzie przychodzą umrzeć bezbożnicy. Utrata hełmu jest w tym miejscu sprawą dyskusyjną; nikt nie czuje tutaj obecności Pana. Nasz pojazd sunie cicho wzdłuż szpalerów ukrzyżowanych heretyków i opętanych przez demony; ich oczy są wywrócone do góry białkami, krwawe strumienie wytryskują spod gwoździ przebijających nadgarstki. Niektórzy wisieli tu prawdopodobnie zanim zmarł Trajan; ukrzyżowanie mogło zająć dnie, nawet zanim wynaleziono anestezjologię, a teraz jesteśmy bardziej ucywilizowanym narodem. Nie dopuszczamy zbędnego cierpienia nawet u naszych potępionych.

To stary trik, o znaczeniu jasnym jak słońce; wielu więźniów, przeprowadzonych wzdłuż tych szpalerów, wybiera współpracę, zanim jeszcze przesłuchanie rozpocznie się na dobre. Czy ci dwaj myślą, że nie potrafię przejrzeć ich na wylot? Czy myślą, że sam nie robiłem tego więcej razy niż mógłbym zliczyć?

Niektórzy z umierających krzyczą, kiedy ich mijamy – nie z bólu, ale głosami demonów w ich głowach. Nawet teraz nauczają. Nawet teraz pragną nawracać innych na swoje bezbożne drogi. Nic dziwnego, że Kościół opuścił to miejsce – cóż bowiem mógłby pomyśleć prosty człowiek, czując Boską Obecność i słysząc bluźnierstwa?

A mimo to, mogę niemal poczuć obecność Boga. Powinno to być niemożliwe, nawet jeśli konstable nie skonfiskowaliby mojego hełmu. Ale jednak jest: struga Boskości, jak cienki jasny błysk słońca przebijający się przez burzowe chmury. Nie powala na nogi; Boska obecność nie zalewa mnie, jak to robiła wcześniej. Niemniej jednak przynosi to ulgę. On jest wszędzie. On jest nawet tutaj. Nie możemy Go odegnać zaszyfrowanymi polami, tak jak nie możemy wyłączyć słońca, zamykając okno.

Bóg mówi mi, Miej siłę. Ja jestem z tobą.

Mój strach cofa się jak odpływ. Zwracam się do eskorty i uśmiecham się do nich; Bóg jest również i z nimi, jeśli tylko mogliby zdać sobie z tego sprawę.

Ale nie sądzę, żeby tak było. Coś się zmienia w ich twarzach, kiedy na mnie spoglądają. Poprzednio, gdy się do nich odwróciłem, wyglądali na nieco ponurych i nieskorych do współpracy.

Teraz z jakiegoś powodu wyglądają, jakby się bali.

***

Zabierają mnie do pałacu, ale nie do biskupa. Zamiast tego, każą mi przejść przez Tunel Światła. Mówią mi, że to jak najbardziej rutynowe, pomimo że przechodziłem przez tunel zaledwie cztery miesiące temu i kolejny raz czeka mnie najwcześniej za kolejne trzydzieści dwa tygodnie.

Po przejściu nie zwracają mi zbroi. Zamiast tego, eskortują mnie to gabinetu biskupa, przez ozdobne odrzwia opatrzone podobizną ognistego krzyża i boskiego rozkazu do Konstantyna: In hoc signo vice. "W imię tego znaku, podbijaj".

Zostawiają mnie samego, ale znam procedurę. Za drzwiami stoją straże.

Gabinet jest zaciemniony i pozwala się wyciszyć, cały w poduszkach, aksamitnych draperiach i mahoniowych przedmiotach. Nie ma okien. Ekran na jednej ze ścian lśni kaskadą obrazów wolumetrycznych. Każdy z nich pozostaje przez moment, zanim hipnotycznie rozpuści się w kolejny; wzgórza Synaju; Proliniusz prowadzący atak przeciwko Hindusom; sama Święta Grota, gdzie Bóg ukazał Mojżeszowi Płonący Krzew, gdzie On pokazał nam wszystkim drogę do Ducha.

− Wyobraź sobie, że nigdy go nie znaleźliśmy.

Odwracam się do biskupa, stojącego za mną, jakby się dopiero co zmaterializował. Trzyma w ręku dużą kopertę w kolorze kości słoniowej. Przygląda mi się z niezwykle delikatnym śladem uśmiechu na ustach.

− Nauczycielu? – mówię.

− Wyobraź sobie, że Konstantyn nigdy nie miał wizji, że Euzebiusz nigdy nie wysłał ekspedycji do Synaju. Wyobraź sobie, że Grota nigdy nie została odkryta od czasów Mojżesza. Żadnego tysiącletniego dziedzictwa, żadnego technologicznego renesansu. Po prostu kolejna niemożliwa do udowodnienia legenda o proroku doświadczającym halucynacji w górach i dziesięć przykazań wręczone bez narzędzi, by je egzekwować. Nie bylibyśmy lepsi od pogan.

Wskazuje mi sofę, dekadencki przedmiot, grubo tapicerowaną i w kolorze wina. Nie chcę siadać, ale nie chcę też obrazić gospodarza. Sadowię się ostrożnie na brzegu.

Biskup nadal stoi.

− Byłem tam, wiesz – kontynuuje. – W samym sercu groty. Klęczałem w tym samym miejscu, w którym musiał klęczeć sam Mojżesz.

Czeka na odpowiedź. Odchrząkuję.

− To musiało być nie do opisania.

− Niezupełnie – wzrusza ramionami. – Prawdopodobnie czujesz się bliżej Boga podczas porannych modlitw. W końcu jest to … nie oczyszczone. Surowa ruda. To i tak zadziwiające, że naturalna formacja może wzbudzić jakikolwiek rodzaj religijnej reakcji, o wiele mniej spójny do zbudowania na niej kultury. A jednak, efekt jest… słabszy niż można by przypuszczać. Przecenione.

Przełykam ślinę i trzymam język za zębami.

− Oczywiście, można powiedzieć to samo o jakimkolwiek doświadczeniu religijnym – kontynuuje, beznamiętnie świętokradczo. – Elektryczna czkawka w płacie skroniowym, nie bardziej boska niż siła, która obraca igłą kompasu i przyciąga żelazne opiłki do magnesu.

Pamiętam, kiedy pierwszy raz usłyszałem takie słowa: wraz z innymi z mojego żłobka, zaraz przed Pierwszą Komunią. To jak magiczna sztuczka, powiedzieli. Jak zakłócenia wchodzące w pasmo radiowe. Myli tę część mózgu, która rejestruje twoje granice, gdzie zatrzymujesz się i gdzie wszystko inne się zaczyna – a kiedy ta część jest zdezorientowana, uważa, że możesz trwać wiecznie, że ty i dzieło stworzenia to jedno. Oszukuje cię, sprawiając że wierzysz iż znajdujesz się w obecności Boga. Pokazywano nam zdjęcie mózgu, tkwiącego pośrodku ocienionego konturu ludzkiej głowy, jak wielka pomarszczona śliwka, ze strzałkami i podpisami zwracającymi naszą uwagę na odpowiednie części. Otworzyli różdżki i modlitewne czapeczki, aby pokazać nam maleńkie magnesy i elektromagnesy znajdujące się w środku, wszystkie te delikatne urządzenia, które osłabiły ludzką rasę.

Nie wszyscy z nas zrozumieli to od razu. Kiedy jesteś dzieckiem, elektromagnes to po prostu inny rodzaj cudu. Ale oni byli cierpliwi, powtarzając podstawy słowami wystarczająco prostymi dla młodych umysłów, aż wszyscy pojęliśmy podstawowe założenie: byliśmy niczym innym, jak tylko delikatnymi maszynami, a Bóg był usterką.

A potem nałożono nam na głowy czapeczki modlitewne i otworzono na Ducha i dowiedzieliśmy się, że bez wątpienia Bóg jest prawdziwy. Doświadczenie wykraczało poza dyskusję, poza logikę. Nie było miejsca na żadne argumenty. Wiedzieliśmy. Wszystko inne to tylko słowa.

− Pamiętajcie − powiedziano nam wtedy – kiedy poganie powiedzą wam, że nasz Bóg jest kłamstwem, przypomnijcie sobie ten moment.

Nie mogę uwierzyć, że biskup bawi się teraz w tę samą grę. Jeśli sobie ze mną pogrywa, jest to żart w naprawdę kiepskim stylu. Jeśli testuje moje przekonanie, wychodzi mu to żałośnie. Żadna z tych alternatyw nie wyjaśnia mojej obecności w tym miejscu.

Ale on nie przyjmuje milczenia za odpowiedź.

− Zgadzasz się? – naciska.

Stąpam ostrożnie.

− Uczono mnie, że Duch żyje pomiędzy żelaznymi wypełnieniami i igłą kompasu, tak jak w naszych umysłach i naszych sercach. Nie czyni go to mniej boskim. – Nabieram powietrza. – Nie chciałbym cię urazić, nauczycielu, ale dlaczego się tutaj znalazłem?

Biskup spogląda na kopertę trzymaną w dłoni.

− Chciałem z tobą omówić twoje ostatnie… wzorowe osiągnięcia.

Czekam, niewzruszony. Moje straże nie traktowały mnie jako kogoś o wzorowych osiągnięciach.

− Ty – kontynuuje – jesteś powodem, dla którego górujemy nad poganami. To nie tylko technologia, którą zawdzięczamy Duchowi, to pewność. My znamy swojego Boga. Jest empiryczny. Można go przebadać i dowieść i doświadczyć. Nie mamy wątpliwości. Ty nie masz wątpliwości. To dlatego jesteśmy niepokonani od tysiąca lat, to dlatego ani szpiedzy z Prowincji, ani latające maszyny pogan, ani nawet ogrom oceanu nie powstrzyma nas przed zwycięstwem.

To nie są słowa, które potrzebują poparcia dalszymi dowodami.

− Wyobraź sobie jak to jest, kiedy musisz wierzyć. – Biskup potrząsa głową, niemal ze smutkiem. – Wyobraź sobie to zwątpienie, niepewność, dysharmonię i błahe spory na temat tego, które sny są boskie, a które bluźniercze. Czasami jest mi niemal żal pogan. Cóż to musi być za straszny los, potrzebować wiary. A mimo to kurczowo się jej trzymają. Wkradają się do naszych miast, ubierają się jak my, chodzą wśród nas i bronią się przed obecnością samego Boga. – Biskup wzdycha. – Przyznaję, że nie do końca ich rozumiem.

− Spożywają jakiś rodzaj ziela lub grzybów – mówię mu. – Twierdzą, że to pomaga im się łączyć z ich własnym bogiem.

Biskup wydaje z siebie przeciągłe mmmm. Nie sądzę, aby o tym wiedział.

− Chciałbym zobaczyć, jak ich grzyb porusza kolej jednoszynową. Albo nawet, jak obraca igłę kompasu. A mimo to, otoczeni przez dowody ręki Pana, wciąż się od tego odcinają. Nie jest to powszechnie podawane do wiadomości, ale otrzymujemy raporty, że potrafią skutecznie szyfrować całe pokoje. Całe wille nawet.

Przesuwa jednym długim paznokciem wzdłuż koperty, rozcinając ją wzdłuż.

− Tak jak kaplica, którą oczyściłeś dziś rano, Pretorze. Była zaszyfrowana. Duch nie mógł się tam objawić.

Potrząsam głową.

− Mylisz się, nauczycielu. Nigdy nie czułem Ducha wyraźniej niż…

Chmurna eskorta. Objazd przez Golgotę. Błysk niewytłumaczalnego promienia. Wszystko składa się w całość.

Ziejąca przepaść otwiera się w moim żołądku.

Biskup wyciąga z koperty arkusz zdjęcia rentgenograficznego: ujęcie z mojego przejścia przez Tunel Światła.

− Jesteś opętany – mówi.

Nie, to jakaś pomyłka.

Podnosi zdjęcie, widmowy, przejrzysty obraz mojej głowy w szarościach i zieleniach. Dokładnie widzę demona. Jątrzy się w mojej głowie, złośliwa mała bryłka ciemności nieco powyżej prawego ucha. Idealne miejsce, z którego może szeptać kłamstwa i podżegać do zdrady.

Jestem nieuzbrojony. Jestem uwięziony: nie opuszczę tego miejsca jako wolny człowiek. Za drzwiami stoją straże, a w ciemnych kątach pokoju znajdują się niewidoczne księże kryjówki. Jeśli tylko podniosę rękę na Biskupa, zginę.

I tak nie żyję. Jestem opętany.

− Nie – szepczę.

− Jam jest Droga, i Prawda, i Żywot – intonuje biskup. – Nikt nie przychodzi do Ojca mego tylko przeze mnie. – Oskarżycielsko dźga palcem bryłkę na zdjęciu. – Czy to jest z Chrystusa? Czy to z Jego Kościoła? Jak to może być prawdziwe?

Potrząsam głową, milczę. Nie wierzę, że to się dzieje. Nie mogę uwierzyć w to, co widzę. Dziś czułem Ducha. Czułem go. Niczego nie jestem bardziej pewien.

Czy to ja myślę? Czy to podszepty demona?

− Wydaje się, że z każdym dniem jest ich coraz więcej – zauważa biskup ze smutkiem. – I nie zadowalają się niszczeniem duszy. Zabijają również ciało.

Ma na myśli, że zmuszają Kościół do zabicia ciała. Kościół mnie zabije.

Ale biskup potrząsa głową, jakby czytał w moich myślach.

− Mówię dosłownie, Pretorze. Demon odbierze ci życie. Nie natychmiast – może cię uwodzić tą fałszywą ekstazą przez jakiś czas. Ale potem będziesz cierpiał i opuszczą cię zmysły. Zmienisz się; nawet bliscy nie będą mogli cię poznać po twoich czynach. Być może, zbliżając się do końca, staniesz się śliniącym niemowlakiem, krzyczącym i robiącym pod siebie. Możliwe też, że ból stanie się po prostu nie do zniesienia. W każdym bądź razie, umrzesz.

− Ile… ile mam czasu?

− Kilka dni, kilka tygodni… Znam pewną biedną duszę, która była opętana przez niemal rok, zanim ją zbawiono.

Zbawiona. Jak ci heretycy na Golgocie.

A mimo to, szepcze cichy głosik wewnątrz mojej głowy, nawet za kilka dni spędzonych w tej Obecności byłoby łatwo oddać resztę życia…

Dotykam dłonią skroni. Demon czai się tam, jątrząc się w mokrej ciemności, oddalony jedynie o grubość czaszki. Gapię się w podłogę.

− To nie może być.

− Jest. Ale nie musi.

Zajmuje mi to chwilę, by zrozumieć, co właśnie powiedział. Spoglądam do góry i napotykam jego wzrok.

Uśmiecha się.

− Jest inny sposób – mówi. – Tak, zazwyczaj ciało musi umrzeć, by mogła ocaleć dusza – ukrzyżowanie jest nieskończenie bardziej łaskawe niż los, który czeka opętanych. Ale jest alternatywa, dla tych z… potencjałem. Nie będę kłamał, Pretorze. Jest ryzyko. Ale były też sukcesy.

− Al… alternatywa…?

− Być może uda nam się wyegzorcyzmować demona. Możliwe, że uda nam się fizycznie usunąć go z twojej głowy. Jeśli to zadziała, będziemy mogli nie tylko uratować twoje życie, ale też przywrócić cię obecności Boga.

− Jeśli zadziała…

− Jesteś żołnierzem. Wiesz, że śmierć zawsze jest możliwa. Jest w tym ryzyko, jak we wszystkim. – Bierze głęboki, wystudiowany wdech. – Na krzyżu śmierć będzie pewna.

Demon w mojej głowie nie przeczy. Nie szepta bluźnierstw, nie próbuje desperacko błagać o zaniechanie potencjalnej ekstrakcji. Jedynie uchyla drzwi do Nieba i kąpie moją duszę w okruchach Boskości.

Ukazuje mi Prawdę.

Wiem, tak jak wiedziałem już w żłobku, i jak wiedziałem dziś rano. Jestem w obecności Boga i jeśli Biskup nie może tego zobaczyć, to jest on paplającym szarlatanem, lub gorzej.

Chętnie poszedłbym na krzyż dla jednego takiego momentu.

Uśmiecham się i potrząsam głową.

− Uważasz, że jestem ślepy, Biskupie? Ubierasz swoje nędzne spiski w słowa Pisma, żebym nie zauważył czym one są? – I teraz je widzę, obnażone w promieniach Ducha. Oczywiście, ci nikczemni Faryzeusze uwięzili by Pana w ozdóbkach i talizmanach, gdyby mogli. Wydzielali by Boga z kranu, do którego tylko oni mają dostęp – a tym, do których On przemawia bez ich zgody, nadaliby piętno opętanych.

Jestem opętany, ale nie przez żadnego demona. Opętał mnie Bóg Najwyższy. I ani On, ani Jego Synowie nie są krabami pustelnikami, gnanymi instynktem, by zamieszkać w muszlach idoli i maszynerii.

− Powiedz mi, Biskupie – krzyczę. – Czy Szaweł nosił jedną z twoich czapeczek modlitewnych w drodze do Damaszku? Czy Elizeusz zwołał niedźwiedzie jedną z twoich różdżek? Czy może oni także byli opętani przez demony?

Biskup potrząsa głową, udając smutek.

− To nie Pretor mówi.

Ma rację. Bóg przemawia przeze mnie tak, jak przemawiał niegdyś przez proroków. Jestem głosem Boga i nie ma znaczenia, że nie mam broni, że jestem bez zbroi, nieważne że przebywam głęboko w sanktuarium diabła. Wystarczy, że podniosę dłoń i Bóg powali na ziemię tego bluźniercę.

Unoszę pięść. Mam pięćdziesiąt łokci wzrostu. Biskup staje przede mną − insekt nieświadomy swej błahości. Ma w dłoni jedno ze swoich absurdalnych urządzeń.

− Giń, diable! – krzyczymy obaj i nastaje ciemność.

Budzę się skrępowany. Przymocowano mnie do łóżka szerokimi pasami. Lewa strona mojej twarzy płonie. Uśmiechnięci lekarze pochylają się w zasięg mojego wzroku i mówią mi, że wszystko jest w porządku. Ktoś pokazuje mi lustro. Ogolono mi prawą stronę głowy; krwawiący półksiężyc, niewytłumaczalnie znajomy, przecina moją skroń. Krzyże czarnej nici trzymają moje ciało razem, jakbym był podartym, niechlujnie naprawionym ubraniem.

Egzorcyzmy się powiodły, mówią. Wrócę do swojej kompanii w ciągu miesiąca. Jestem przypięty pasami tylko ze względów bezpieczeństwa. Wkrótce mnie z nich uwolnią, tak jak uwolniono mnie od demona.

− Dajcie mi Boga – skrzeczę. Moje gardło pali jak pustynia.

Przykładają różdżkę modlitewną do mojej głowy. Nic nie czuję.

Nic.

Różdżka jest sprawna. Baterie są naładowane. To prawdopodobnie nic takiego, mówią. Czasowy efekt po egzorcyzmach. Nie trzeba się spieszyć. Pewnie lepiej będzie chwilowo nie rozpinać pasów, ale nie ma czym się martwić. Oczywiście, mają rację. Przebywałem w obecności Ducha, znam myśli Wszechmocnego – czyż nie zostaliśmy wszyscy stworzeni na jego podobieństwo? Bóg nigdy nie opuściłby nawet jednej ze swoich owieczek. Nie muszę w to wierzyć, ja to wiem. Ojcze, ty mnie nie opuścisz.

To wróci. To wróci.

***

Zachęcają mnie, bym był cierpliwy. Po trzech dniach przyznają, że już coś takiego widzieli. Nie często, proszę zauważyć, to rzadka procedura, a to są jeszcze bardziej rzadziej spotykane skutki. Ale możliwe, że demon mógł okaleczyć tę część umysłu, która pozwala nam naprawdę poznać Boga. Lekarze recytują medyczne terminy, które nic dla mnie nie znaczą. Pytam o innych, którzy podążyli tą ścieżką przede mną: ile im zajęło, nim zostali przywróceni przed oblicze Boga. Ale wygląda na to, że nie ma ustalonych, twardych zasad, żadnych ogólnych wzorców.

Trajan płonie na ścianie obok mojego łóżka. Płonie tam codziennie i nigdy się nie spala, trochę jak Płonący Krzew. Moi stróże wciąż na nowo puszczają jego kremację, dzień w dzień, postna kasza z nagranych obrazów rzucona na ścianę; podejrzewam, że mają być inspirujące. Na nagraniach zawsze jest ledwie po zmroku. Ogniste odejście Trajana przywraca nieco słonecznego światła na plac, pomarańczowa łuna odbita w dziesięciu tysiącach twarzy zwróconych ku górze.

Jest teraz z Bogiem, na zawsze w Jego obecności. Niektórzy mówią, że było tak zanim odszedł, że Trajan całe życie spędził w Duchu. Nie wiem, czy to prawda; może ludzie nie potrafią sobie inaczej wytłumaczyć jego gorliwości i poświęcenia.

Całe życie w obecności Boga. Oddałbym teraz żywot za choćby jedną minutę.

***

Jesteśmy na niezbadanym terenie, mówią. Oni być może tam są.

Ja jestem w Piekle.

Wreszcie przyznają: żaden z poprzednich kuracjuszy nie wyzdrowiał. Cały czas kłamali. Zostałem zepchnięty w ciemność, jestem odcięty od Boga. A oni nazwali to rzeźnickie przedstawienie sukcesem.

− Będzie to sprawdzian twojej wiary – mówią mi. Mojej wiary. Na dźwięk tego słowa gapię się na nich z ustami otwartymi niczym ryba. To słowo dla pogan, dla ludzi z wymyślonymi bogami. O ileż bardziej wolałbym krzyż. Zabiłbym tych zadowolonych z siebie rzeźników własnymi gołymi rękami, gdyby tylko były wolne.

− Zabijcie mnie – błagam. Odmawiają. Biskup osobiście rozkazał, że mam być cały i zdrowy. − Więc wezwijcie biskupa – mówię im. – Pozwólcie mi z nim porozmawiać. Proszę.

Uśmiechają się smutno i potrząsają głowami. Nie wzywa się Biskupa.

Prawdopodobnie znów kłamią. Możliwe, że biskup zdążył zapomnieć o moim istnieniu, możliwe że ci ludzie dobrze się bawią, patrząc na cierpienia niewinnego. W końcu, któż inny poświęcił by swoje życie eliksirom i upuszczaniu krwi?

Rana w mojej głowie budzi mnie w nocy, swędzi tak, że można oszaleć, kiedy tkanka blizny narasta i marszczy się wzdłuż porwanych brzegów. Wciąż nie pamiętam, gdzie widziałem coś takiego.

Przeklinam biskupa. Powiedział mi, że jest ryzyko, ale wspomniał tylko o śmierci. Śmierć nie jest dla mnie ryzykiem. Pragnę jej.

***

Odmawiam przyjmowania posiłków przez cztery dni. Karmią mnie na siłę płynami przez rurkę w nosie.

Dziwny paradoks. Tu nie ma nadziei; nigdy więcej nie doznam obecności Boga, odmawia mi się nawet końca. A mimo to, ci rzeźnicy przez sam akt odmówienia mi litościwej śmierci, obudzili we mnie maleńką iskrę, która chce żyć. W końcu to za ich grzech cierpię. To nie oni stworzyli tę ciemność. Nie odwróciłem się od Boga; wyrąbali Go ze mnie, jak kęs z mięsa zakażonego gangreną. To niemożliwe, że chcą abym żył, bo nie ma życia z dala od Boga. Oni mogą pragnąć jedynie mojego cierpienia.

I z tą świadomością przychodzi nagła chęć odmówienia im tej przyjemności.

Nie pozwolą mi umrzeć. Być może wkrótce będą tego żałować. Niech ich Bóg pokarze.

***

Bóg pokarze. Oczywiście.

Byłem głupcem. Zapomniałem co naprawdę się liczy. Byłem tak owładnięty błahymi cierpieniami, że straciłem z oczu jedną prostą prawdę: Bóg nie odwraca się od swoich dzieci. Bóg nie opuszcza Swoich.

Ale poddaje próbie – tak. Bóg doświadcza nas cały czas. Czyż nie obdarł Hioba z jego doczesnych dóbr i nie pozostawił go, by rozdrapywał rany w popiele? Czyż nie kazał Abrahamowi zabić syna? Czyż nie przywrócił ich do Siebie, gdy tylko okazali się godni?

Wierzę, że Bóg nagradza prawych. Wierzę, że Chrystus powiedział: "Błogosławieni ci, którzy nie widzieli, a wierzą". A teraz nareszcie ufam, że wiara być może nie jest taką nieprzyzwoitością za jaką ją brałem, bo może dawać siłę nawet wtedy, gdy jest się odciętym od prawdy.

Nie opuszczono mnie. Jestem doświadczany.

Posyłam po biskupa. W jakiś sposób wiem, że tym razem przyjdzie.

***

Przychodzi.

− Mówią, że straciłem Ducha – mówię mu. – Mylą się.

Widzi coś w mojej twarzy. Coś się zmienia w jego obliczu.

− Mojżeszowi nie dane było dotrzeć do Ziemi Obiecanej – kontynuuję. – Konstantyn ujrzał płonący krzyż jedynie dwa razy w życiu. Bóg przemówił do Szawła z Tarsu tylko raz. Czy oni stracili wiarę?

− Poruszyli świat – mówi biskup.

Obnażam zęby. Moje przekonanie wypełnia pokój.

− I ja też tak zrobię.

Biskup uśmiecha się łagodnie.

− Wierzę ci.

Gapię się na niego, zadziwiony moją własną ślepotą.

− Wiedziałeś, że tak się stanie.

Biskup potrząsa głową.

− Mogłem mieć jedynie nadzieję. Ale tak, istnieje dziwna prawda, której dopiero się uczymy. Sam wciąż nie jestem pewien, czy w nią wierzę. Czasami to nie doświadczenie zbawienia rodzi największych zwycięzców, lecz tęsknota za nim.

Na panelu obok mnie Trajan płonie i nie spala się. Zastanawiam się, czy fakt, że wypadłem z łask był zupełnie przypadkowy. Ale w ostatecznym rozrachunku to i tak nic nie znaczy. Wreszcie przypominam sobie, gdzie widziałem bliznę taką, jak moja.

Działania, jakie do dziś podejmowałem w imię Boga, były blade, anemiczne. Nigdy więcej. Powrócę do Królestwa Niebieskiego. Podniosę swoją prawicę wysoko i nie spocznę, póki ostatni z niewiernych nie zostanie zabity. Zbuduję góry z ciał ku Jego czci. Rzeki spłyną z gardeł, które poprzecinam. Nie spocznę, póki nie zasłużę na powrót do Jego obecności.

Biskup pochyla się do przodu i rozluźnia pasy.

− Nie sądzę, żebyśmy ich jeszcze potrzebowali.

I tak nie mogłyby mnie powstrzymać. Mógłbym je porwać, jak papier.

Jestem pięścią Boga.

Od autora/Posłowie

W przeciwieństwie do tego, co mogliście słyszeć, Bóg nie jest obecny wszędzie. Jedyne miejsce, które z pewnością zamieszkuje to płat skroniowy − a przynajmniej tam znalazł go Vilayanur Ramashandran, kiedy badał mózgi niezwykle religijnych epileptyków na Uniwersytecie UC – San Diego. Sądząc po radioizotopach, które wyśledził Andrew Newberg w głowach medytujących mnichów buddyjskich na Uniwersytecie w Pensylwanii, nigdy nie znajdziecie Wszechmogącego, nawiedzającego korę ciemieniową. A najbardziej spektakularnie – i kontrowersyjnie – Michael Persinger z Laurentian University twierdzi, że umie wzbudzić religijne doświadczenia za pomocą hełmu, który poddaje mózg działaniu precyzyjnie sterowanych pól elektromagnetycznych.

Zaczynamy rozumieć mechanizm: ekstaza religijna jest tak samo czysto neurologiczna, jak wszelkie inne ludzkie doświadczenia. Rozumiejąc to, nieuchronnie pojawia się potencjał do kontrolowania. Możliwe, że na wierzenia religijne – to intensywne, irracjonalne zaburzenie dotykające tak wielu z naszego gatunku – możemy znaleźć lekarstwo.

Oczywiście, lekarstwo jest ostatnią rzeczą, jaką wielu by pragnęło. Religia zawsze była kapitalną formą kontroli społecznej od tysięcy lat, nawet bez żadnej wiedzy o jej podłożu neurologicznym. Wydaje się prawdopodobne, że te nowe spostrzeżenia będą użyte nie po to, aby nas uwolnić od ekstazy, ale wyśrubować ją do maksymalnego efektu – by uczynić nas bardziej uległymi, bardziej posłusznymi, jeszcze mniej sceptycznymi wobec naszych panów, niż ma to miejsce teraz.

Dziś stawiamy na tej drodze pierwsze kroki – ale co by było, gdybyśmy wstąpili na nią w trzecim wieku, a nie u zarania dwudziestego pierwszego? Były to czasy Konstantyna, rzymskiego imperatora, który usankcjonował chrześcijaństwo po doznaniu wizji religijnej, obiecującej mu zwycięstwo w bitwie. Stąd już niedaleko do zorganizowania kolejnej ekspedycji do Ziemi Świętej w poszukiwaniu starożytnych cudów.

Wyobrażam sobie żyłę magnetycznej rudy we wzgórzach Synaju. Wyobrażam sobie, jak przemawia ona do pielgrzymów Konstantyna tak, jak szesnaście stuleci wcześniej przemówiła do Mojżesza. Obserwuję, jak zapoczątkowuje ona renesans w neuroteologii – i konsekwentnie we wszystkich dziedzinach fizyki elektromagnetycznej – a następnie skaczę tysiąc lat w przód i opowiadam wam historię…

Oczywiście, to niemożliwy do zrealizowania trik, żeby cud naturalny zastąpił Boski Hełm Persingera. Lecz gdy rozważamy taki koncept, konsekwencje społeczne wydają się bardziej niż prawdopodobne; niemal noszą znamię konieczności. Być może we wszystkich opowieściach o światach alternatywnych skupiliśmy się zbytnio na chaosie, za mało miejsca poświęcając inercji. Być może to nieistotne, gdzie motyl zamacha skrzydłami.

Być może ludzka natura sprowadza całą linię chronologiczną do tego samego punktu końcowego.

* Opublikowane po raz pierwszy w ReVisions, (2004, J. Czerneda & I. Szpindel, Eds.) pp162-181. Daw Books, NY.

* Tekst oryginalny, w języku angielskim, a także szczegóły dotyczące licencji Creative Commons, na stronie autora.

Opublikowane i przetłumaczone za zgodą autora
Reprinted and translated by permission of the author