Trylogia Ciągu

Autor: Tomasz 'Asthariel' Lisek

Trylogia Ciągu

Niebo nad portem miało barwę ekranu monitora nastrojonego na martwy kanał.

– Nie chodzi o to, że biorę – tłumaczył ktoś, gdy Case przeciskał się między ludźmi stłoczonymi u wejścia do „Chat”. – Po prostu mój organizm cierpi na silny niedostatek narkotyków.

To był głos z Ciągu i żart z Ciągu. W barze „Chatsubo” spotykali się zawodowi ekspatrianci. Można tu było pić przez cały tydzień, nie słysząc nawet słowa po japońsku.

Za barem stał Ratz. Proteza podrygiwała monotonnie, gdy napełniał kufle kirinem. Dostrzegł Case’a i uśmiechnął się, ukazując zęby będące plamistą mieszaniną wschodnioeuropejskiej stali i brunatnej próchnicy. Case znalazł sobie miejsce przy kontuarze, między wątpliwą opalenizną którejś z dziwek Lonny’ego Zone’a i czyściutkim, marynarskim mundurem wysokiego Afrykanina z plemiennymi bliznami na policzkach.

– Wage był tu wcześniej z dwoma pajacami. – Ratz zdrową ręką pchnął kufel wzdłuż lady. – Ma do ciebie jakiś interes?

Case wzruszył ramionami. Dziewczyna po prawej stronie zachichotała i szturchnęła go porozumiewawczo.

Uśmiech barmana stał się jeszcze szerszy. Brzydota Ratza była legendarna. W epoce niezbyt kosztownego piękna jego brak miał w sobie coś z symbolu. Antyczne ramię zawyło, gdy sięgał po kolejny kufel; była to rosyjska proteza wojskowa, siedmiofunkcyjny manipulator na serwach, powleczony różowym plastikiem.

– Zbyt wiele w panu artysty, Herr Case – warknął Ratz; ten dźwięk pełnił u niego funkcję śmiechu. Różowym hakiem podrapał obwisły, opięty białą koszulą brzuch. – Artysty od lekko zabawnych interesów.

– Jasne. – Case łyknął piwa. – Ktoś tu musi być zabawny. Cholernie pewne, że nie ty.

Chichot dziwki zabrzmiał o oktawę wyżej.

– Ani ty, siostro. Więc znikaj, co? Zone jest moim osobistym przyjacielem.

Spojrzała mu w oczy i wydała najcichszy z możliwych odgłos splunięcia. Wargi ledwie się poruszyły. Ale odeszła.

– Jezu – mruknął Case. – Jaki horror tu wpuszczasz? Człowiek nie może się spokojnie napić.

– Ha – stwierdził Ratz, waląc ścierką w nierówne drewno. – Zone oddaje działkę. Tobie pozwalam pracować ze względu na wartości rozrywkowe.

Gdy Case podnosił kufel, nastąpiła jedna z tych niezwykłych chwil ciszy, jakby równoczesna pauza setek niezależnych konwersacji. Potem zadźwięczał chichot dziwki, z odcieniem histerii.

– Przeleciał anioł – burknął Ratz.

– To Chińczycy! – ryczał pijany Australijczyk. – Chińczycy wymyś­lili pieprzone struganie nerwów. W każdej chwili poleciałbym na kontynent na obróbkę. Oni potrafią cię ustawić, chłopie...

– A to... – mruknął do swego kufla Case, czując wzbierającą nagle gorycz – to już naprawdę gówno prawda.

 

***

 

Japończycy zapomnieli więcej z neurochirurgii, niż Chińczycy w ogóle wiedzieli. Czarne kliniki Chiby były na samym topie, wprowadzały co miesiąc całe systemy nowych technik, a mimo to nie zdołały usunąć ran, jakie odniósł w tamtym hotelu w Memphis.

Był tu od roku, a wciąż śnił o cyberprzestrzeni, choć nadzieja słabła każdej nocy. Tyle prochów, tyle wiraży i ściętych zakrętów w Mieście Nocy, i nadal widział we śnie matrycę, jasne kraty logik rozwijające się w bezbarwnej pustce... Ciąg był daleko stąd, za Pacyfikiem, a on nie był już specem konsoli, kowbojem cyberprzestrzeni. Był jeszcze jednym popychaczem, który starał się jakoś przeżyć. Jednakże senne marzenia nadpływały każdej japońskiej nocy jak elektroniczne voudou. Płakał po nich, krzyczał i budził się samotny w ciemności, skulony w swojej kapsule w jakimś skrzynkowym hotelu, wbijając dłonie w płytę materaca. Palce ściskały piankę, próbując sięgnąć konsoli, której nie było.

 

***

 

– Widziałem wczoraj twoją dziewczynę. – Ratz podał Case’owi drugie kirin.

– Nie mam dziewczyny – odparł i łyknął z kufla.

– Pannę Lindę Lee.

Case potrząsnął głową.

– Żadnych kobiet? Nic? Tylko interesy, druhu artysto? Całkiem oddany handlowi? – Małe piwne oczka barmana kryły się głęboko w fałdach pomarszczonej skóry. – Kiedy byłeś z nią, lubiłem cię chyba bardziej. Częściej się śmiałeś. A teraz, którejś nocy, możesz się stać nazbyt artystyczny. Skończysz w klinicznym zbiorniku, jako części zamienne.

– Łamiesz mi serce, Ratz. – Dopił piwo, zapłacił i wyszedł, garbiąc chude, sterczące ramiona pod mokrym od deszczu nylonem wiatrówki koloru khaki. Krocząc wśród tłumów Ninsei, czuł stęchły zapach własnego potu.

 

***

 

Case miał dwadzieścia cztery lata. W wieku dwudziestu dwóch został kowbojem, koniokradem, jednym z najlepszych w Ciągu. Uczył się u naprawdę najlepszych, McCoya Pauleya i Bobby Qui­ne’a, legend tego fachu. Działał na niemal nieustannym adrenalinowym haju, produkcie ubocznym młodości i sprawności, włączony do robionego na zamówienie cyberprzestrzennego deku, który rzutował bezcielesną świadomość na wszechzmysłową halucynację matrycy. Był złodziejem pracującym dla innych, bogatszych złodziei, pracodawców dostarczających egzotycznego oprogramowania wymaganego dla przebicia jasnych murów systemów korporacyjnych, otwierającego okna na złotonośne pola danych.

Popełnił klasyczny błąd, choć przysięgał sobie, że tego nie zrobi: okradł swoich zleceniodawców. Zatrzymał coś dla siebie i próbował pchnąć to u pasera w Amsterdamie. Wciąż nie był pewien, jak został wykryty. Zresztą, teraz nie miało to znaczenia. Oczekiwał na śmierć, ale oni tylko się uśmiechali. Oczywiście, powiedzieli, może sobie zatrzymać pieniądze. Nie ma sprawy. Będą mu potrzebne. Ponieważ – nadal z uśmiechem – mają zamiar upewnić się, że już nigdy nie będzie pracował.

Uszkodzili mu system nerwowy wojenną, rosyjską mykotoksyną.

Przywiązany do łóżka w hotelu w Memphis, halucynował przez trzydzieści godzin, a jego talent wypalał się mikron po mikronie.

Ingerencja była minimalna, subtelna i absolutnie skuteczna.

Dla Case’a, żyjącego jedynie dla niematerialnego uniesienia cyberprzestrzeni, to był Koniec. W barach, które odwiedzał jako czołowy kowboj, elita okazywała obojętność czy nawet pogardę dla ciała. Ciało to mięso. Case znalazł się w więzieniu własnego ciała.

 

***

 

Szybko wymienił cały swój kapitał na nowe jeny, gruby plik starych, papierowych pieniędzy, krążących bez końca w obiegu zamkniętym czarnych rynków całego świata, niby muszelki między wyspiarzami Triobriandu. W Ciągu trudno było przeprowadzać uczciwe transakcje z gotówką. W Japonii było to nielegalne.

W Japonii, wierzył w to z twardą, absolutną pewnością, znajdzie lekarstwo. W Chibie. Albo w zarejestrowanej klinice, albo w strefie cienia czarnej medycyny. Równoznacznej z implantami, ostrzeniem nerwów i mikrobioniką. Chiba jak magnes przyciągała techno-kryminalne subkultury Ciągu.

W Chibie patrzył, jak jego nowe jeny znikają podczas dwumiesięcznej rundy badań i konsultacji. Ludzie z czarnych klinik, jego ostatnia nadzieja, podziwiali precyzję okaleczenia, po czym wolno kręcili głowami.

Sypiał teraz w najtańszych skrzyniach, blisko portu, pod kwarcowo-halogenowymi reflektorami. Przez całą noc zalewały blaskiem doki, jak sceny gigantycznych teatrów. Lśnienie telewizyjnego nieba zaćmiewały światła Tokio, nawet ogromne, holograficzne logo Fuji Electric Company. Zatoka Tokijska była czarnym obszarem, gdzie mewy krążyły nad dryfującymi ławicami białego styropianu. Za portem leżało miasto; kopuły fabryk ginęły w cieniu ogromnych sześciennych budynków korporacji. Miasto i port rozdzielała ziemia niczyja, sieć starych uliczek bez oficjalnej nazwy. Miasto Nocy z Ninsei w samym sercu. Za dnia bary przy Ninsei były zamknięte i bezbarwne, neony wygaszone, hologramy martwe, czekające pod zatrutym, srebrzystym niebem.

 

***

 

Dwie przecznice na zachód od „Chat”, w herbaciarni zwanej „Jarre de Thé”, Case popił podwójnym espresso pierwszą tej nocy pigułkę. Był to płaski, różowy ośmiokąt, mocna odmiana brazylijskiej deksedryny, kupiona od którejś z dziewczyn Zone’a.

Ściany lokalu wyłożono lustrami, każdą płytę zwierciadła obramowując czerwonym neonem.

Na początku, gdy znalazł się w Chibie całkiem sam, z niewielką kwotą pieniędzy i jeszcze mniejszą porcją nadziei na znalezienie lekarstwa, wszedł w stan śmiertelnego przeciążenia. Zdobywał gotówkę z chłodną, jakby obcą, koncentracją. W ciągu pierwszego miesiąca zabił dwóch mężczyzn i kobietę dla sum, jakie rok wcześniej uznałby za śmieszne. Ninsei zużywała go, aż wreszcie sama stała się eksternalizacją jakiegoś pragnienia śmierci, obcą trucizną, którą – nie wiedząc – nosił w sobie.

Miasto Nocy przypominało zwariowany eksperyment społecznego darwinizmu, zaprojektowany przez znudzonego badacza, bez przerwy wciskającego klawisz szybkiego przewijania. Przestawałeś pchać i tonąłeś bez śladu; ale gdy ruszałeś odrobinę za szybko, zrywałeś delikatne napięcie powierzchniowe czarnego rynku. Tak czy tak, znikałeś i nie pozostawało nic prócz mglistych wspomnień w mózgu takiego mebla jak Ratz. Zresztą serce, płuca czy nerki mogły prztrwać, służąc komuś obcemu, kto miał dość nowych jenów na części z klinicznych zbiorników.

Interes był tu tłem wszystkiego, podświadomym, wszechobecnym szumem, a śmierć akceptowaną formą kary za lenistwo, nieuwagę, brak wdzięku, niedostosowanie się do wymagań złożonego protokołu.

Samotny przy stoliku w „Jarre de Thé”, z ośmiokątem, który właśnie zaczynał działać, i kropelkami potu występującymi na skórze dłoni, nagle świadom każdego mrowiącego włoska na ramionach i piersi, Case wiedział, że w pewnym momencie rozpoczął grę z samym sobą. Bardzo starą grę, bez nazwy, ostateczny pasjans. Przestał nosić broń, nie zachowywał nawet podstawowych środków ostrożności. Wykonywał najostrzejsze, najbardziej ryzykowne zlecenia ulicy i zyskał reputację człowieka, który potrafi zrealizować każde zamówienie. Część umysłu zdawała sobie sprawę, że blask autodestrukcji stał się jaskrawo widoczny dla wszystkich klientów, których miał coraz mniej. Ta sama część jednak rozkoszowała się świadomością, że to już tylko kwestia czasu. I ta właśnie część umysłu, usatysfakcjonowana oczekiwaniem na śmierć, najbardziej nienawidziła myśli o Lindzie Lee.

Pewnej deszczowej nocy znalazł ją w salonie gier.

Pod jaskrawymi upiorami płynącymi poprzez błękitną zawiesinę tytoniowego dymu, hologramy Zamku Czarnoksiężnika, Wojnę Czołgów w Europie, Nowy Jork z powietrza... Taką ją zapamiętał, z twarzą skąpaną w niespokojnych światłach laserów, z rysami zredukowanymi do kodu: policzki lśniące szkarłatem pożaru w Zamku Czarnoksiężnika, czoło zalane lazurem, gdy Monachium padało pod natarciem czołgów, usta muśnięte złotem iskier, jakie szybujący kursor krzesał ze ściany kanionu drapaczy chmur. Szedł wtedy ostro; klocek ketaminy Wage’a ruszył w drogę do Jokohamy, a pieniądze miał już w kieszeni. Wszedł tam, by skryć się przed deszczem spływającym po chodniku Ninsei. Zobaczył tylko ją, wśród dziesiątków twarzy nad konsolami, pochłoniętą rozgrywką. Taki sam wyraz miała jej twarz kilka godzin później, gdy spała w skrzyni niedaleko portu. Górna warga przypominała linię, jaką rysują dzieci, by przedstawić ptaka w locie.

Przeszedł między automatami i stanął obok niej, wciąż rozemocjonowany załatwionym niedawno interesem. Podniosła głowę. Dostrzegł szare oczy obramowane rozmazaną czarną kredką. Oczy małego zwierzątka, pochwyconego światłami nadjeżdżającego pojazdu.

Ich wspólna noc przeciągnęła się do świtu, do biletów w porcie poduszkowców i jego pierwszej wycieczki przez zatokę. Deszcz nie ustawał, padając przy Harajuku, osiadając kroplami na jej plastikowej kurtce. Dzieci Tokio w białych chodakach i foliowych pelerynach spacerowały obok słynnych butików. Wreszcie stanęli wśród nocnego gwaru salonu pachinko. Trzymała go za rękę jak mała dziewczynka.

Prawie miesiąc trwało, nim mieszanka narkotyków i napięcia, która była jego naturalnym środowiskiem, zmieniła te wiecznie zdumione oczy w studnie wzajemnej potrzeby. Obserwował, jak rozpada się jej osobowość, pęka jak góra lodowa, jak odpływają kry, by wreszcie zobaczyć nagie pragnienie, wygłodniałą strukturę uwarunkowania. Patrzył, jak śledzi kolejnego jelenia. Koncentracja przywodziła mu na myśl modliszki, sprzedawane na straganach przy Shiga, gdzie stały akwaria ze zmutowanymi, błękitnymi karpiami i świerszcze w bambusowych klatkach.

Wpatrywał się w czarny krąg fusów na dnie pustej filiżanki. Wibrował od prochów. Brązowy laminat blatu pokrywała mętna patyna maleńkich rys. Deksedryna wzbierała wzdłuż kręgosłupa, a Case widział niezliczone losowe uderzenia, niezbędne dla stworzenia takiej powierzchni. Herbaciarnia była urządzona w staromodnym, bezimiennym stylu zeszłego wieku, nieudolnie łączącym japońską tradycję z jasnymi, mediolańskimi plastikami. Wydawało się jednak, że wszystko pokrywa cienka błona, jakby zszargane nerwy tysięcy klientów zużyły jakoś lustra i błyszczące kiedyś tworzywa, pozostawiając powierzchnie zasnute czymś, czego już nigdy nie da się usunąć.

– Case, chłopie...

Uniósł głowę i spojrzał w szare oczy obramowane czarną kredką. Miała na sobie wytarty francuski dres orbitalny i nowe, białe tenisówki.

– Nie można cię znaleźć, człowieku. – Usiadła naprzeciw i oparła łokcie o stół. Rękawy niebieskiej bluzy zostały oderwane u ramion. Automatycznie sprawdził jej ręce, szukając śladów igieł i plastrów. – Chcesz papierosa?

Wyciągnęła z kieszeni na kostce zmiętą paczkę yeheyuanów. Wziął jednego. Zaczekał, aż poda mu ogień czerwoną plastikową rurką.

– Dobrze sypiasz, Case? Wyglądasz na zmęczonego.

Akcent sugerował, że pochodzi z południa Ciągu, gdzieś w pobliżu Atlanty. Miała worki pod oczami, lecz ciało gładkie i jędrne. Dwadzieścia lat. Świeże linie bólu zaczynały odbijać się już na stałe w kącikach ust. Ciemne włosy związała z tyłu kawałkiem barwnego jedwabiu. Wzór na tkaninie mógł przedstawiać obwody drukowane albo plan miasta.

– Jeśli nie zapomnę zażyć tabletek – odparł, uderzony niemal fizyczną falą tęsknoty, pożądania i samotności, atakujących na częstotliwości amfetaminy. Pamiętał zapach jej skóry w przegrzanej skrzyni niedaleko portu, dotyk palców splecionych na szyi.

To tylko mięso, pomyślał. I potrzeby mięsa.

– Wage – oświadczyła, mrużąc oczy – chciałby cię widzieć z dziurą w twarzy.

Zapaliła papierosa.

– Kto powiedział? Ratz? Mówiłaś z Ratzem?

– Nie. Mona. Jej nowy chłoptaś pracuje dla Wage’a.

– Nie jestem mu winien aż tyle. – Wzruszył ramionami. – Straci forsę, jeśli mnie załatwi.

– Zbyt wielu ludzi jest mu coś winnych, Case. Może masz posłużyć za przykład. Lepiej uważaj.

– Jasne. Co u ciebie, Linda? Masz gdzie spać?

– Spać... – Potrząsnęła głową. – Pewnie, Case.

Zadrżała i pochyliła się nad stołem. Twarz lśniła warstewką potu.

– Trzymaj – mruknął, wsunął palce w kieszeń wiatrówki i wyciągnął zmiętą pięćdziesiątkę. Odruchowo wygładził ją pod stołem, złożył na cztery i podał Lindzie.

– Są ci potrzebne, skarbie. Daj je lepiej Wage’owi.

W szarych oczach było coś, czego nie potrafił rozpoznać; czego nigdy przedtem nie widział.

– Mam mu oddać dużo więcej. Weź. Niedługo dostanę większą forsę – skłamał, patrząc, jak jego nowe jeny znikają w zapinanej na zamek kieszeni.

– Jak dostaniesz, poszukaj Wage’a, Case. Szybko.

– Na razie, Linda – rzucił, wstając.

– Cześć.

Pod jej źrenicami prześwitywał milimetrowy pasek bieli. Sanpaku.

– I uważaj, co masz za plecami.

Skinął głową i wyszedł.

Spojrzał za siebie ponad plastikowymi drzwiami. Jej oczy odbijały się w klatce czerwonego neonu.

 

***

 

Piątkowa noc na Ninsei.

Minął stragany yakitori, salony masażu i koncesjonowaną kawiarnię „Piękna dziewczyna”, potem elektroniczny grom salonu gier. Ustąpił z drogi sararimanowi w ciemnym garniturze. Dostrzegł logo Mitsubischi-Genetech wytatuowane na grzbiecie prawej dłoni mężczyzny.

Autentyczne? Jeśli tak, pomyślał, facet sam szuka kłopotów. Jeśli nie, dobrze mu tak. Pracownicy M-G, powyżej pewnego szczebla, mieli implantowane zaawansowane mikroprocesory, kontrolujące poziom mutagenów we krwi. Kto pokazywał się z takim wyposażeniem w Mieście Nocy, kończył szybko – w zbiornikach czarnej kliniki.

Sarariman był Japończykiem, ale na Ninsei kłębił się tłum gaijin. Grupy marynarzy z portu, podnieceni samotni turyści szukający rozkoszy niewymienianych w przewodnikach, ważniacy z Ciągu, obnoszący swoje wszczepy i implanty, a także tuzin różnych gatunków popychaczy. Wszyscy kroczyli ulicą w skomplikowanym tańcu żądz i interesów.

Istniało mnóstwo teorii tłumaczących, dlaczego Chiba City tolerowało enklawę Ninsei. Case przychylał się do idei, że yakuza chroni to miejsce jako rodzaj muzeum, przypomnienie własnych, skromnych początków. Dostrzegał jednak również pewien sens w tłumaczeniu, że pączkujące technologie wymagają stref leżących poza prawem, że Miasto Nocy trwało nie ze względu na swych mieszkańców, ale jako świadomie pozostawione bez nadzoru pole gry technologii jako takiej.

Czy Linda ma rację, zastanawiał się, patrząc na kolorowe świat­ła. Czy Wage zechce go zabić dla przykładu? To nie miało sensu, ale Wage zajmował się głównie zakazanymi elementami biologicznymi; mówiło się, że trzeba do tego być szaleńcem.

Linda jednak twierdziła, że Wage chce go zlikwidować. Podstawową tezą Case’a dotyczącą dynamiki ulicznych interesów było to, że ani sprzedawca, ani kupujący wcale go nie potrzebują. Zadanie pośrednika polegało na uczynieniu siebie złem koniecznym. Niepewna nisza, jaką znalazł w przestępczej ekologii Miasta Nocy, była podcięta kłamstwami, każdej nocy przerastana zdradą. Czując, że jej ściany zaczynają się kruszyć, znalazł się na skraju niezwykłej ­euforii.

Tydzień temu opóźnił transfer syntetycznego ekstraktu gruczołów i sprzedał go z szerszym niż zwykle marginesem. Wiedział, że Wage’owi się to nie podobało. Wage był jego głównym dostawcą, od dziewięciu lat działał w Chibie i jako jeden z nielicznych handlarzy gaijin znalazł powiązania ze sztywno rozwarstwionym światem przestępczym poza granicami Miasta Nocy. Materiał genetyczny i hormony ściekały na Ninsei krętą ścieżką pełną ślepych zaułków. Wage’owi udało się prześledzić trasę jakiegoś towaru i teraz miał stałe kontakty w dziesiątkach miast.

Case stanął przed wystawą. Sklep oferował drobne, błyszczące przedmioty dla marynarzy: zegarki, scyzoryki, zapalniczki, kieszonkowe magnetowidy, symstymowe deki, obciążone łańcuchy manriki i shuriken. Shuriken zawsze go fascynowały – stalowe gwiazdy z ostrymi jak noże promieniami. Jedne były chromowane, inne czarne, jeszcze inne tęczowe jak benzyna na wodzie. Interesowały go te chromowane, umieszczone na szkarłatnym ultraskaju, przytrzymywane prawie niewidzialnymi pętlami rybackiej żyłki, ozdobione symbolami smoków lub yin-yang. Chwytały i załamywały blask neonów, a Case pomyślał, że za takimi właśnie gwiazdami podąża, że jego przeznaczenie jest wypisane w konstelacjach taniego chromu.

– Julie – powiedział gwiazdom. – Pora się spotkać ze starym Julie.