Trud i cierpienie

Tytuł ciałem się stał

Autor: Bartosz 'Zicocu' Szczyżański

Trud i cierpienie
Szósty tom Schronienia to zdecydowanie najgorsza część cyklu Davida Webera. Pisarz napisał bardzo długą powieść, w której niemal nic się nie dzieje. Tytuł Trud i cierpienie zdaje się więc nieźle opisywać tę lekturę.

Długa wojna między Imperium Charisu i Kościołem Matką przenosi się do Republiki Siddarmarku. Wikariusze czują, że wyspiarze zwęszyli krew i nie odpuszczą, dopóki nie dopną swego, dlatego rzucają większość swoich sił do bezlitosnej walki. Tymczasem bogata niegdyś republika ulega powolnemu rozkładowi, a jej mieszkańcy cierpią głód.

Pierwszym poważnym grzechem Trudu i cierpienia jest narracyjna stronniczość, obok której nie można przejść obojętnie. To całkowicie zrozumiałe i naturalne, że osoba mówiąca w tekście, czy też kryjący się za nią często autor, mają swoje sympatie (to popularne zjawisko nawet u pisarzy bardzo cenionych: w Diunie Herbert murem stał za Atrydami, Sanderson w Ostatnim Imperium od początku do końca kibicuje Kelsierowi i Vin, a Farmer w całym Świecie rzeki faworyzował Burtona i jego przyjaciół), ale u Webera ten detal przybiera absurdalny rozmiar i urasta do rangi wielkiego problemu. W szóstym tomie Schronienia polaryzacja jest całkowita i niepodważalna: wszyscy bohaterowie stojący po stronie Charisu to honorowi i gotowi do poświęceń herosi, podczas gdy każdy jeden poplecznik Kościoła Matki jest krwiożerczym, bezlitosnym barbarzyńcą. Odstępstwa od tej reguły można by policzyć na palcach jednej dłoni ślepego drwala. Pisarz nawet nie próbuje poszukiwać w żadnej z setek (o tym później) negatywnych postaci jakiejkolwiek głębi; motywacja całej tej szajki da się sprowadzić do jednego zestawu światopoglądowych przeciwieństw (Kościół Charisu jest zły – Kościół Matka jest dobry), który w gruncie rzeczy odbija całą psychologiczną złożoność głównego złego, Zhaspara Cylntahna. Jak to się stało, że człowiek tak jednowymiarowy, czerpiący jedyną radość z zadawania innym cierpienia, stał się najpotężniejszym człowiekiem na planecie? Jak kształtował się jego charakter? Gdzie tkwi skaza Kościoła Matki, która pozwoliła komuś takiemu awansować tak wysoko? Weber nawet nie próbuje odpowiedzieć na te pytania.

Drugim wadą Trudu i cierpienia jest prawdziwa powódź kolejnych postaci, które przewijają się przez powieść (a wraz z nimi – ich niewymawialne i trudne do zapamiętania nazwiska). Ktoś powie: przecież Schronienie liczy już sześć bardzo długich tomów (w sumie grubo ponad cztery tysiące stron), więc to normalne, że Weber zdążył zapełnić swój świat mrowiem bohaterów. Niestety, rzecz ma się inaczej: w Trudzie i cierpieniu pisarz wprowadza do opowieści nowych ludzi, odgrywających role nie tyle epizodyczne, co wręcz podrozdziałowe (pojawiają się w jednym podrozdziale i nigdy więcej), którzy na domiar złego niczym się od siebie nie różnią. Pamiętam, że podczas lektury Malazańskiej Księgi Poległych wielokrotnie przeklinałem Eriksona za wplatanie w narrację wątków kolejnych postaci – Weber grzeszy dużo poważniej, gdyż z jego bohaterami nie wiążą się nawet wątki, a co najwyżej kolejne bitwy. W tej powieści czytelnik zwyczajnie się gubi – niestety, nie tak jak w Bramach Domu Umarłych czy Wspomnieniu lodu, kiedy przytłacza skala wojennych wydarzeń i dramatów. W Schronieniu odbiorca zostaje zalany masą suchych nazwisk, faktów i opisów – po czym zostawiony z nimi, aby jakoś sobie z tym poradzić. Nie jest to zadanie proste, a jeszcze trudniejszym czyni je zadanie pytania: po co próbować rozeznać się w historii zmyślonego świata, który niczym nie kusi?

Trzecim i największym mankamentem Trudu i cierpienia jest natomiast coś, co spędza sen z powiek wszystkich twórców literatury rozrywkowej: nuda. Ustaliliśmy już, że w powieści tysiące tych dobrych biją tysiące tych złych – i tyle, tło tej monumentalnej walki można zupełnie pominąć. W takim razie sprawą absolutnie kluczową staje się, aby czytający śledził tę bitwę z zapartym tchem. Niestety, jedyną nieregularnością związaną z oddechem jest ziewanie (choć po pewnym czasie i ono powtarza się okresowo). Wojna Charisu i Świątyni toczy się w miejscu odległym od siedzib jednej i drugiej strony, a w poszczególnych bitwach udział biorą bohaterowie wykreowani tylko po to, by... brać udział w tych bitwach. Nie ma mowy o jakimkolwiek niebezpieczeństwie dla którejkolwiek z ważnych postaci, a więc nie ma mowy o czytelniczym zaangażowaniu. To odbiera lekturze jakikolwiek sens.

W kontekście całej recenzji rodzi się oczywiste pytanie: po co w takim razie po Trud i cierpienie sięgać? Każdy, kto zdążył polubić grupę głównych bohaterów (czyli, powiedzmy, setną część tłumu zasiedlającego Schronienie), z pewnością ucieszy się z każdej sceny, w której ci biorą udział, bo – trzeba przyznać – są to zdecydowanie najlepsze fragmenty powieści. Szkoda, że Weber nie poświęca więcej miejsca wątkom Cayleba, Sharleyan czy Hektora i Irys, bo są one zdecydowanie ciekawsze niż opisy kolejnych zasadzek i manewrów. Pisarz chyba zapomniał o tym, iż w beletrystyce postaci bywają ważniejsze niż wydarzenia. Drugą zaletą szóstego tomu cyklu są naprawdę dobre rozdziały poświęcone modernizacji charisjańskiej armii. Długie dyskusje dotyczące nowych rozwiązań technicznych (zrozumiałych dla kogoś pobieżnie zorientowanego w fizyce i wiedzy dotyczącej broni palnej) prowadzone przez imperialnych inżynierów wypadają naturalnie i przykuwają uwagę, dzięki czemu ożywiają nudnawą lekturę.

Trud i cierpienie pozwolił mi ostatecznie przekonać się o tym, że powoli zaczynam tracić cierpliwość do Schronienia. Mam nadzieję, iż w kolejnym tomie dojdzie do jakiegokolwiek rozstrzygnięcia (na pewno nie ostatecznego, bo w Stanach Zjednoczonych zapowiedziana jest już ósma powieść cyklu), które pozwoli mi odzyskać zainteresowanie wojną Charisu i Świątyni. W tomie szóstym dzieje się za mało, abym był z tej lektury zadowolony. Jeżeli nie jesteście zadeklarowanymi fanami Davida Webera, nie powinniście sięgać po tę książkę – jest zbyt długa i nudna, aby mogła dobrze bawić.