To

Tysiąc stron (nie)strasznej nudy

Autor: Michał 'von Trupka' Gola

To
To doczekało się dwóch całkiem udanych adaptacji filmowych – i nie bez przyczyny. Podczas przerabiania książki na film trzeba bowiem usunąć wiele scen, a nawet całych wątków – a ta konkretna powieść może na tym tylko zyskać.

Położone w Maine miasteczko Derry ma historię obfitującą w krwawe wydarzenia. Jednak co mniej więcej dwadzieścia siedem lat dochodzi tam do niezwykłej nawet jak na tamtejsze standardy eskalacji przemocy. Wtedy bowiem ze swojego letargu budzi się To, tajemnicza istota żyjąca w mrokach podziemi pod miastem. W 1957 roku pierwszą ofiarą monstrum jest George Denbrough, który podczas powodzi w niewłaściwym momencie wyszedł na dwór, pobawić się puszczaniem papierowej łódeczki w rynsztoku. Bill, brat zamordowanego, postanawia pomścić jego śmierć. Wraz z grupą przyjaciół (którzy sami siebie nazywają Klubem Frajerów) postanawiają położyć kres terrorowi Tego. Jednak w 1984 zło ponownie podnosi swój plugawy łeb. Dorośli już i doświadczeni przez życie Frajerzy muszą powrócić do Derry, by raz jeszcze zmierzyć się z grozą.

To tworzą dwie przeplatające się opowieści. W jednej, zdecydowanie większej objętościowo, poznajemy wydarzenia, które miały miejsce w latach pięćdziesiątych, w drugiej obserwujemy bieżące losy naszych bohaterów, którzy większość czasu poświęcają na odzyskiwanie wspomnień. Tak się bowiem dogodnie składa, że ucierpieli oni od nadprzyrodzonej amnezji, która wymazała im z pamięci wcześniejsze spotkanie z Tym. Stopniowo przypominają sobie, co się działo mniej więcej w tym samym tempie, w jakim czytelnik ma szansę zapoznać się z tamtymi wydarzeniami. Nie mogę powiedzieć, żeby rozwiązanie to przypadło mi do gustu. Brak mu logicznego uzasadnienia w świecie powieści, co ważniejsze jednak, jest również niezbyt sensowne z punktu widzenia czytelnika. Sprawia bowiem, że równolegle poznajemy dwie historie o bardzo podobnym przebiegu, co budzi silne wrażenie, że druga, późniejsza z nich jest zbędna. Jako że znamy przyszłość naszych bohaterów, ich przeszłe losy nie budzą wielkich emocji – czytelnik przez cały czas zdaje sobie sprawę, że żadnemu z dzieci ostatecznie nie stanie się poważniejsza krzywda. Jako że odziera to z emocji znaczną część teoretycznie dramatycznych scen, tego typu konstrukcję fabuły uznać należy za niewypał.

Połączenie rekurentnej historii i braku suspensu sprawia, że powieść momentami nudzi. Nie byłoby jednak tragicznie, gdyby autor nie postanowił dodatkowo ubarwić i tak rozwlekłej opowieści licznymi wątkami pobocznymi. Opowiadają one o rozmaitych, często całkiem niezwiązanych główną nicią fabuły sprawach, takich jak co bardziej krwawe wydarzenia z historii miasta (opisane w interludiach), przepychanki Frajerów z bandą miejscowych osiłków, a także relacje poszczególnych dzieci z rodzicami (które bywają różne), ich gry i zabawy, pasje i tak dalej. Pojedynczo każdy z nich ubarwiałby książkę i dodawał jej realizmu – coś, z czego King przecież słynie. W takim zagęszczeniu rozwadniają jednak powieść do poziomu, który zamienia lekturę w gehennę, w której kolejne strony zdają się nas nijak nie przybliżać do finału, który zresztą również nie zachwyca i z pewnością nie stanowi dostatecznego zadośćuczynienia za tą drogę przez mękę.

Ktoś mógłby oczywiście powiedzieć, że cały ten barokowy przepych pustej pozłoty służy zbudowaniu złożonych i wiarygodnych sylwetek bohaterów, ich wzajemnych relacji i konfliktu między dziecięcą prostotą, a powagą ich misji. I musiałbym mu przyznać rację, pochylając głowę z pokorą, gdyby nie jeden fakt – całe to monumentalne budowanie osobowości jest dokumentnie pozbawione znaczenia. W najbardziej dramatycznych momentach nasi bohaterowie tracą bowiem w mniejszym lub większym stopniu kontrolę nad własnymi myślami i działaniami. Ich poczynaniami kieruje wtedy bliżej niesprecyzowana siła wyższa, skłaniając ich do działań, które często są niezbyt sensowne tak z punktu widzenia logiki, jak budowania dramatyzmu, a które za sprawą jakiegoś rodzaju magii działają nad podziw skutecznie. W starannie tkanej sieci przyczyn i skutków zieją więc dziury, których autor nawet nie próbuje łatać ani maskować – po wszystkim podejmuje on snucie opowieści jakby nigdy nic. Ma to jeszcze jeden tragiczny dla powieści – jako horroru – skutek. Niweczy te resztki napięcia, których autorowi nie udało się zalać potokami wody. Choć bowiem nasza grupa pogromców zła staje naprzeciw wroga niebezpiecznego i potężnego, to każdorazowo pokonuje go łatwo i bez wysiłku, gdyż taka czy inna Moc jest w nich silna.

To jest więc powieścią za długą, nudną i nielogiczną. Ma jednak również swoje zalety. Przede wszystkim kreacja postaci, która poza pewnymi krytycznymi momentami faktycznie może budzić podziw. Dziecięce wersje bohaterów sprawiają wprawdzie momentami nieco zbyt dorosłe wrażenie, ale jestem skłonny to wybaczyć, gdyż ich wewnętrzne przekomarzanki, niełatwe relacje z dorosłymi i świat oglądany ich oczami to małe arcydzieła. Również jako dorośli robią dobre wrażenie, jednak nie poznajemy ich tak blisko, tak intymnie jak za ich dziecięcych czasów. Paradoksalnie, gdyby wyciąć z tej książki cały wątek nadprzyrodzony i skupić się na zwykłej codzienności Frajerów z 1954 otrzymalibyśmy zdecydowanie lepszą (choć nie tak znowu dużo krótszą) pozycję – thriller psychologiczny z nietypowymi, dziecięcymi bohaterami.

Ponownie – ktoś mógłby stwierdzić, że skoro jest to najmocniejszy i jednocześnie najobszerniejszy wątek w Tym, to moja słaba ocena (wynikająca z traktowania powieści jak horror) jest niesprawiedliwa. I powtórnie miałby rację – gdyby nie dwa fakty. Po pierwsze, książka jest reklamowana jako horror, jest to więc perspektywa kluczowa dla losowego czytelnika, który sięga po tą pozycję nie wiedząc o niej nic, poza tym co napisano w blurbie. Po drugie – sam autor czyni wątek nadprzyrodzony kluczowym, pozostałe spychając na margines. Choć bowiem są one bardzo rozbudowane, choć stanowią wręcz większą część tej tysiącstronicowej cegły, żaden z nich nie doczekał się sensownego, satysfakcjonującego domknięcia – wiele zaś po prostu na szybko ucięto bez dalszych wyjaśnień. Co więcej większość z nich w ostatecznym rozrachunku nijak nie wpływa na przebieg fabuły – są jedynie wypełniaczami. Nawet dwa pozornie dramatyczne "zwyczajne" wątki z 1984, które wydają się być kluczowe dla finału drugiej rozprawy z Tym, ostatecznie nic nie zmieniają. Podobnie ma się sprawa ze starannie wykreowanymi, wręcz dopieszczonymi bohaterami. Z siódemki Frajerów każdego poznamy, w mniejszym lub większym stopniu, w rozmaitych sytuacjach życiowych, w chwilach szczęścia, smutku i grozy. Gdyby jednak w powieści pojawiło się trzech głównych bohaterów zamiast siedmiu, również niewiele by to zmieniło – czworo z nich jedynie generuje zbędny szum.

O ile kreacja protagonistów jest wspaniała, choć można by się zastanawiać, czy we wszystkich przypadkach była konieczna, takie przedstawienie antagonistów to dramat. Autor wymyślił ciekawe monstrum, jednak nie mógł się zdecydować na jeden ton przy jego opisywaniu, przez co miesza się w nim trochę Przedwiecznego z mitologii Lovecrafta, trochę niezbyt udanego, batmanowskiego Jokera i trochę typowo kingowskiego psychopaty. Jest to niestety miks zupełnie niestrawny – ani groźny, ani śmieszny, ani interesujący. Zbyt wiele w Tym człowieka, by było obce i tajemnicze, zbyt mało pomysłowości, by było interesujące i wreszcie zbyt mało skuteczności, by budziło grozę. Paradoksalnie lepszym, budzącym silniejsze emocje przeciwnikiem jest tu lokalny osiłek, który wraz z kumplami poluje na młodsze dzieciaki, w tym na Frajerów, którzy przynajmniej mają spójną motywację i zachowują się chociaż z grubsza sensownie.

Sądząc po moich sążnistych narzekaniach można by pomyśleć, że To jest pozycją marną. Nie jest to prawda – szwankuje jednak pod wieloma względami. Na szczęście jedna rzecz jest (jak zawsze u Kinga) bez zarzutu – język, jak zwykle bogaty i oddziałujący na zmysły. Opisy, plastyczne i barwne, acz nie bizantyjskie, pięknie odmalowują statyczne sceny, potrafią nawet zbudować trochę napięcia, gdy nasi bohaterowie zapuszczają się do niebezpiecznych miejsc. Sceny akcji, jak zwykle, są odmalowane niezbyt konkretnie, a natłok detali tła czasem nadmiernie je spowalnia, wciąż jednak robią korzystne wrażenie. Pod tym jednym względem King jak zawsze nie zawodzi.

Zawiodło jednak tłumaczenie i korekta. Nowa wersja Tego roi się od literówek i innych drobnych pomyłek. Niestety trafiają się też i większe usterki. Najbardziej dokuczliwą dla mnie był fakt, że w treści urządzenie do podawania leku na astmę jest każdorazowo (czyli bardzo często) nazywane aspiratorem, zamiast inhalatorem.

To mnie rozczarowało. Ma bowiem wiele problemów typowo technicznych – to zaś w twórczości pisarza-rzemieślnika takiego jak King jest trudne do wybaczenia. Jest to powieść, która świetnie nadawałaby się na podstawę analizy literackiej poświęconej błędom popełnianym przy pisaniu horrorów. Rozwodniona, nudna cegła, o świetnych postaciach, których autor nie potrafi wykorzystać, interesująco pomyślanym antagoniście sprowadzonym do roli szkolnego rozrabiaki, barwnych opisach, które odmalowują nijakie wydarzenia. To tysiąc stron zmarnowanego potencjału – prawdziwy horror dla miłośnika dobrej grozy.