Tajemnicze katakumby - Kai Meyer

Autor: Tomasz 'Sting' Chmielik

Tajemnicze katakumby - Kai Meyer
Kai Meyer nie zwalnia nawet na moment. Po słabym Czarnym bocianie serwuje nam kolejną część cyklu Siedmiu Pieczęci, zatytułowaną Tajemnicze katakumby. Nazwa owego dzieła od razu skojarzyła mi się z horrorami klasy D wydawanymi w Polsce na początku lat 90-tych przez wydawnictwo Phantom Press i wywołała średnio pozytywne konotacje z kiczowatymi opowieściami grozy. Zniechęcony poprzednimi częściami cyklu wysiliłem najgłębsze pokłady dobrej woli i postanowiłem dać Meyerowi kolejną szansę.

Tym razem akcja powieści przenosi się z Giebelstein do Toskanii, a dokładniej rzecz ujmując starego klasztoru San Cosimo. To właśnie tutaj ojciec Kiry, ekscentryczny profesor-podróżnik Rabenson, prowadzi swoje badania dotyczące tajemniczej postaci średniowiecznego rzeźbiarza Damiano, który specjalizował się w tworzeniu gargulców. Podobno jego kreacje były na tyle doskonałe, że wydawały się wręcz żyć własnym życiem. Badania archeologiczne zostają niespodziewanie przerwane zniknięciem asystentki profesora Rabensona, doktor Richardson, a wszystkie ślady wskazują na to, że udała się sama do mrocznych klasztornych katakumb. Czwórka przyjaciół wyrusza zatem na jej poszukiwania i staje twarzą w twarz z tajemnicą ukrytą pod San Cosimo od wieków.

Ów fascynujący główny wątek wokół którego osnuta jest cała historia nie byłby jeszcze taki zły gdyby Kai Meyer miał chociaż minimalny pomysł na wiarygodne postaci. Widać uznał on jednak, że jest to element zupełnie zbędny i otrzymaliśmy dzięki temu bardzo ciekawe efekty fabularne. Przykład pierwszy z brzegu. Profesor Rabenson podkochuje się w doktor Richardson, jednak gdy ta ginie z rąk przerażających gargulców, szybko zapomina o swoim afekcie i w zasadzie o samym fakcie, że szanowna pani doktor w ogóle kiedykolwiek istniała. Bardzo to spójne. Tak samo jak i fakt, że niedługo później łamie nogę i niewtajemniczony w całą sprawę z magicznymi pieczęciami posyła swoją kilkunastoletnią córkę i jej przyjaciół, aby powstrzymali krwiożercze monstra! Dialog poprzedzający jego rozstanie z ukochaną córeczką jest tak suchy i sztuczny, że przebija nawet niemieckie filmy dla dorosłych. Jeśli Kai Meyer utrzyma równą formę do dziesiątej części cyklu, to wydawca powinien poważnie zastanowić się nad dołączaniem do jego książek opakowań żyletek zamiast tatuaży.

Powieści nie ratuje nawet tempo prowadzonej narracji stylizowane na dynamiczny survival horror. Ten element wychodzi w Tajemniczych katakumbach nawet gorzej niż w Czarnym bocianie, to zaś jest już prawdziwym wyczynem. Dłużyzny, niezrozumiałe zwroty akcji i pseudoemocjonalne momenty mające nadać powieści moralnej głębi (takie jak chociażby motyw z zagubionym gargulcem dzidziusiem) wypełniają kolejne strony tej nużącej próby literackiej. Dodajmy do tego wszystkiego porażające wręcz rozwiązanie głównego wątku utrzymane w konwencji: "coś tam piszę, ale nie mam w ogóle pomysłu na ciekawy finał" i otrzymamy produkt tak słaby, że nie daje się go obronić żadnym argumentem. Jak dotychczas jest to najgorsza książka Kaia Meyera jaką miałem (nie)przyjemność przeczytać.

Całości nie ratuje nawet bardzo ładne wydanie – twarda okładka, dobrej gramatury papier, szycie i ciekawe ilustracje. Mógłbym ironicznie powiedzieć, że Tajemnicze Katakumby to takie cacko z dziurką. Ową dziurką jest zaś każde wydrukowane na ich łamach słowo. Pozostaje mieć jedynie nadzieję, że kolejny tom Siedmiu Pieczęci, Kolczaste monstrum, udowodni mi, że Kai Meyer potrafi stworzyć coś więcej niż grafomański bełkot.

Podsumowując, jeśli bardzo nie lubisz swojego dziecka kup mu tę książkę, a potem obserwuj jak cierpi. Jeżeli natomiast zapędy sadystyczne są ci zupełnie obce zainwestuj w jakiś inny tytuł i zapomnij, że Tajemnicze katakumby w ogóle istnieją.