» Wieści » Smokobójca - fragment

Smokobójca - fragment

|

Grube mury chroniły nieco, zwłaszcza gdy zawarto wierzeje.
Komtur opadł na ławę.
– Słyszycie, panie? – spytał z rezygnacją. – Ona tak cały dzień... A i w nocy potrafi.
Smokobójca przytaknął. Mimo iż spędził w zamku tylko jedną noc, zdążył już sam się przekonać.
– Smoki, mówicie, zabijacie... – Komtur zamyślił się. – Wiem, sława was wyprzedza, nawet tu słyszeliśmy o was. Chwalebna to rzecz, chwalebna, piekłu na pohybel stwory diabelskie niszczyć. Ale wiecie, u nas gorsze plagi...
Popatrzył chytrze na rycerza.
– Nie mówię, smoka roztratować wielka to rzecz. Ale tutaj, skoro przybyliście, możecie inaczej się Bożej sprawie przysłużyć...
Sir Roger słuchał przez uprzejmość, domyślając się już, co usłyszy.
– Tu pogaństwo wrogiem jest głównym i źli sąsiedzi. Ot, jest taki niedaleko, na grodzie Pupy osiadły. Kat męża i niewiasty, przez niego całe pogranicze krwią spływa. Nie, nie, nie mówię, że rady mu nie damy, ale skoro już jesteście, to może najpierw spróbujecie...
Rycerz stanowczo pokręcił głową.
– Żałuję, cny komturze – odparł. – Rad bym wielce pomóc wam, alem śluby poczynił. Zabraniają mi one z ludźmi walczyć, póki ostatni smok oddechem swym ziemię plugawi...
Komtur posmutniał wyraźnie.
– Jeden wyjątek śluby mi dozwalają, honoru swego bronić – ciągnął rycerz.
– A, to nie ma problemu! – ożywił się Krzyżak. – Powiedzcie jeno, że ode mnie przybywacie, zaraz wam w gębę napluje. Wtedy honoru bronić możecie.
– Żałuję, może innym razem – uciął dalsze namowy sir Roger. – Smok mym jest przeznaczeniem.
Zapadło milczenie. Dopiero gdy słudzy przynieśli garnce piwa, komtur odezwał się.
– A kiedyż to na smoka zamierzacie ruszyć? – spytał.
Zabójca smoków otarł pianę z ust.
– Nie wcześniej niż w dwie niedziele. Teren obcy, ludzi rozpytać trza, bestii plugawe obyczaje poznać.
Plotkę po mieście puścić, dodał w duchu. Popatrzył nieznacznie na służących stojących pod ścianą sali. Zobaczył, że nadstawiają uszu.
– Bo wiecie, szlachetny komturze, smok bestią straszliwą jest, ale czasem głupią. Jako ten funt huf­nali. Zdarza się, że tak się w swej pazerności zapamięta, iż nie tylko rycerz, ale człek prosty zdoła go pokonać... Ha, wiele znam przypadków, gdy bestię srogą prosty szewczyk albo i inny pachoł poraził, do sławy i zaszczytów dochodząc.
Jeden z pachołków postąpił do przodu, nie chcąc uronić słowa.
– Sposobem też można, jako to dzielny szewczyk kiedyś uczynił – ciągnął rycerz, udając, iż nie dostrzega zainteresowania. – Podstępem bestię struć. Ale nawet i z orężem dzielne pachołki nieraz stawały, sławę zdobywając, do rycerskiego stanu się wynosząc. Książęce córki za żony pojmując.
Komtur kręcił z powątpiewaniem głową.
– Ten nasz głupi nie jest – mruknął. – Szkody straszne czyni. Wioski spustoszył, nawet tabory potrafi atakować.
Rycerz zdziwił się srodze. Nie spotkał jeszcze takiego potwora, co ryzykowałby atak na chronione tabory. Owszem, wioskę spustoszyć, bydło pożreć, nawet dziewicę. Ale żeby tabory? Widać wygłodzone bestie w tym wyniszczonym wojną kraju.
Znów poczuł przypływ zwątpienia. Z tego, co słyszał, te wszystkie smoki, które w życiu napotkał, były niczym w porównaniu z miejscowymi.
– Wiecie, panie, tak myślę... – Komtur ściągnął misiurkę, w zamyśleniu podrapał się po rudej, przetykanej siwizną spotniałej czuprynie. – Tak myślę, że i wam trudno z bestią będzie. Co tu mówić o szewczykach czy innej hołocie. Toż kiedyś kompania knechtów smokowi nie zdzierżyła, srodze ich poszczerbił. Nie ma mowy, żaden szewczyk, żaden podstęp się nie zda, jeno wy, panie, wasza sława...
A niech cię, zaklął w duchu rycerz. Dzięki za dobre słowo. Spostrzegł, jak pachołkowie usuwają się cichaczem. No nic, pomyślał, jeszcze mamy czas, może ziarno zakiełkuje. Zbrojni w karczmie też swoje opowiedzą. Szewcy tutaj marni, ale może któryś się skusi. Nie żeby od razu smoka zabił, ale może odciągnie uwagę, łatwiej będzie.
Postanowiwszy nie tracić nadziei, zajął się piwem.
  • * *
Smok unosił się wysoko na rozpostartych nieruchomo skrzydłach, niesiony prądami powietrza. Bardzo wysoko. Patrząc z ziemi, można było wziąć go za dużego ptaka. Gad, patrząc z góry, brał zaś rzeczy za takie, jakimi były w rzeczywistości, żaden bowiem wzrok nie dorównuje ostrością smoczemu.
Był bestią groźną i złośliwą, dufną w swą siłę i przebiegłość. Od lat grasował w tej okolicy, sprzyjała temu wojna i panujący chaos. Nikt go nie ścigał, nie próbował ubić w jamie, nie zastawił paści. Ludzie bronili się tylko, a i jedynie wtedy, gdy atakował ich bezpośrednio. Na rabowanie bydła nawet nie reagowali, traktując je jak dopust boży.
Tu nie było błędnych rycerzy szukających sławy w łowach na smoki. Nie było zawodowych zabójców. Smok przypominał sobie, jak to w latach młodości musiał sypiać czujnie, nasłuchując, czy nie zbliża się żądny chwały rycerz. Tak było w kraju, który dawno opuścił.
Tutaj, w tych lasach, w bezkresnej puszczy zwanej przez ludzi Wildnis, znalazł to, czego szukał. Wszystko, czego chciał. Obfitość pożywienia, ludzki strach i odrazę. Zwłaszcza z tej odrazy był szczególnie kontent.
Nagle dostrzegł w dole jakiś ruch. Wąskim traktem wśród bagien poruszał się tabor. Smok zniżył nieco lot, by się lepiej przyjrzeć.
Kilka zaprzężonych w woły wozów, eskortowanych przez zbrojnych. Wozy ciężko wyładowane, pewnie wiozą ziarno. Zawahał się. Nic mu po ziarnie.
Wzbił się wyżej.
Z drugiej strony... Z drugiej strony warto ludziom przypomnieć, kto rządzi w tych lasach. Ot tak, dla zasady.
Niewiele myśląc, jak zawsze zresztą, ruszył do ataku. Z rykiem pikował prosto na tabor. Ludzkie figurki poderwały się do biegu.
Nie spodziewał się przeciwdziałania, nie przy zaskoczeniu. I nie mylił się. Ani jeden bełt nie pomknął mu na spotkanie.
Nad ziemią wyrównał i ruszył wzdłuż traktu. W jednym nalocie mógł zaledwie dwukrotnie ziać ogniem, toteż gdy minął kolumnę, zawrócił w ostrym podciąganym zakręcie, nabierając wysokości. Rzucił okiem na kolumnę, na trzy płonące wozy, na osmalone, poskręcane z żaru ludzkie sylwetki. Całkiem nieźle. Trzeba jeszcze raz, postanowił, jak straszyć, to na całego. Skręcił ostrzej, uważając, by przy utracie szybkości nie zwalić się w nawrocie na ziemię. Znów zapikował.
Okazało się, że paru knechtom zbywało na odwadze albo nie zbywało na wyobraźni. Gorączkowo kręcąc korbami kusz, zdążyli je napiąć. Gdy smok po raz kolejny wyrównywał lot nad kolumną, powitały go bełty. Nad wyraz celne, biorąc pod uwagę niejaki brak koncentracji kuszników. Na szczęście pociski przebiły tylko błonę smoczych skrzydeł. Nawet trudno było uznać to za rany. Jednak trafienia oraz fakt, że na moment bestia znalazła się w kłębach dymu unoszącego się nad taborem, spowodowały, że udało jej się zapalić tylko jeden z dwu pozostałych wozów. Mimo to smok uznał ów drobny pokaz siły za satysfakcjonujący.
Opuścił się tuż nad korony drzew, by uniknąć ostrzału podczas odchodzenia od celu. Trafione skrzydło drgało nieco, nie czuł jednak bólu. Nie czuł nawet złości. To był niegodny uwagi drobiazg. Zresztą nawet po ugodzeniu w bardziej żywotne części byłby zdolny powrócić do pieczary, a w sumie o to chodziło.
Dla pewności trzymał się nisko, omijając machinalnie przeszkody terenowe. Taki lot był najbezpieczniejszy.
Znów pokazał, kto jest panem tych uroczysk. Nikt nie ośmieli się zakłócać mu spokoju.
  • * *
Zasiane ziarno plotki wschodziło powoli. Miejscy rzemieślnicy, marni, bo marni, szeptali po kątach o nadarzającej się okazji. Nagle okazało się, że w małej mieścinie na krańcu świata jest wielki popyt na smołę, siarkę, saletrę i skóry owcze. Rycerz, gdy mu o tym doniesiono, uśmiechnął się pod wąsem. Wprawdzie od wieków już smoki nie nabierały się na faszerowane owce, ale widać sprawy szły w dobrym kierunku. Hołota szukała sposobów. Tylko patrzeć, jak ktoś, komu nie starczy cierpliwości i środków na zakup niecodziennych ingrediencji, ruszy na smoka osobiście.
Wschodzące kiełki rzemieślniczych nadziei jak mróz zwarzyła wiadomość o ataku na konwój. Sir Roger, gdy mu o nim doniesiono, zaklął szpetnie. Bestia była ­bardziej agresywna, niż to sobie wyobrażał. Nastroje wśród rzemieślników opadły.
Na szczęście tylko na chwilę.
  • * *
Tym razem nie można było liczyć na uśmiech losu. Toteż przed wyruszeniem prócz kuszy sprawdził pieczołowicie miecz. Podociągał rzemienie uprzęży, naoliwił przyłbicę. Tym razem może przyjdzie samemu stanąć naprzeciw bestii. Tak jak kiedyś, dawno temu, pomyślał, przyglądając się, jak kapelan zamkowy błogosławi go znakiem krzyża. A co tam, jakoś to będzie...
Kiedy przejechał dobrą milę przez przepastne lasy, począł powoli zmieniać zdanie. Gdy za zakrętem drogi zniknęły wyniosłe zamkowe mury, nad głową zamknęło się sklepienie ciemnych świerkowych gałęzi, rycerz poczuł ogarniające go zwątpienie.
Zaczął zastanawiać się, czy dobrze uczynił, ruszając samopas. Bez czeladzi, bez ciężkiego sprzętu, który woził ze sobą. Jak dotąd tak się składało, że sprzęt nie przydał się ani razu. Nigdy nie musiał organizować obławy, nie musiał oblegać bestii w jej barłogu. Wyruszał sam, co w końcu stało się częścią jego legendy, jego znakiem. Zbrojni czekali, popijając piwo i wielce sobie chwaląc takie postępowanie.
Musiał ruszać sam. Nie mógł pozwolić sobie na świadków swych dokonań.
Ciężki sprzęt zgromadził już dawno, na wszelki wypadek. Część odkupił prawie za bezcen od wdowy po rycerzu, który podczas obławy na całkiem niewielkiego gryfa potknął się w fatalnym dla siebie momencie. Nie to zresztą było najgorsze, iż potknął się ścigany przez potwora. Gorsze było, że zaraz próbował powstać. Trafił go bełt przeznaczony dla gryfa.
Sprzęt był zacny. Były plecione z grubych sznurów sieci do chwytania potworów jak tłustych karasi. Były odporne na smoczy ogień zbroje i specjalne pancerze dla koni, ciężkie zresztą i niepraktyczne, niechętnie używane przez wytrawnych łowców. Cóż z tego bowiem, że można przetrzymać atak płomieni, gdy nie sposób było uchylić się przed ciosem ogona? A tego właśnie należało się spodziewać ze strony smoka, wszystkie najpierw ziały, a potem dla pewności na odlew ogonem.
Była też niewielka balista, strzelająca monstrualnymi, okutymi żelazem strzałami. Takie strzały przebijały bez problemów smoka na wylot, nawet te nieliczne bes­tie z warstwowym pancerzem. Balista też jednak miała istotną wadę, była bardzo ciężka i nieporęczna, trudno się nią manewrowało w terenie.
Sir Roger dokupił kiedyś od sławnego alchemika i czarodzieja magiczne bełty, przeznaczone specjalnie na smoki. Bełty naprowadzały się same na cel, alchemik stawiał na to swą całą reputację. Mimo to rycerz do tej pory ich nie użył, słyszał bowiem opowieści, że potrafiły się naprowadzać równie dobrze na inne cele w okolicy, całkiem przypadkowe, jak konie, psy lub czeladni. Pociski wyglądały jednak bardzo profesjonalnie, robiły wielkie wrażenie, gdy pokazywał je przed wyprawą.
Teraz, jadąc drogą podobną do ciemnego tunelu wśród przepastnych lasów, rycerz zastanawiał się ponuro, czy dobrze uczynił. Czy nie lepiej byłoby tym razem ruszyć całą potencją, zorganizować obławę, podciągnąć ciężki sprzęt. Dać wreszcie rozleniwionej świcie zarobić na chleb.
Po kilku dniach przymrozków szła odwilż. Z gałęzi wyniosłych drzew kapała wilgoć, zimna mgła osiadała na odzieniu. Śnieg jeszcze nie topniał.
Nie topniał. I na wąskim trakcie widać było odciśnięte wyraźnie ślady. Ktoś jechał tędy całkiem niedawno, jechał, kierując się wprost na smoczy barłóg.
Rycerz zwolnił, pochylił się w kulbace, przyglądając się śladom. Jeden jeździec, spieszył się wyraźnie. Na twarzy ocienionej zwilgotniałym od mgły kapturem pojawił się nieznaczny uśmiech. A więc jednak!
Wyprostował się, ruszył teraz wolniej, ostrożniej, nasłuchując uważnie. Nieznajomy wyprzedzał go znacznie. Ślad kopyt zdążył się już rozmyć nieco, nadtajać. Jak dobrze pójdzie, powinien dojechać już po wszystkim.
Legowisko potwora było coraz bliżej. Smokobójca nadstawiał ucha, chcąc usłyszeć zawczasu ryki, łopot skrzydeł, trzask tratowanych zarośli. Ale jeszcze nie. Z lasu dobiegł tylko szyderczy chichot kłobuka, przypominający pianie koguta.
  • * *
Przez gęsty młodnik przedzierał się ostrożnie, uchylając się przed spadającą za odrzucony na plecy kaptur niestopniałą jeszcze okiścią. Raz po raz przeklinał pod nosem kłujące gałęzie, które uderzały go w twarz. Odgłosy walki, dochodzące z coraz mniejszej odległości, ucichły. Po ostatnim głuchym „puff”, oznaczającym niechybnie erupcję ognia ze smoczej gardzieli, po ostatnim bolesnym ryku zakończonym głuchym łomotem, od którego zadrżała ziemia, wszystko zamilkło. Słychać było tylko z dala skrzeczenie przerażonej sójki.
Na skraju młodnika rycerz pochylił się, ostrożnie odgarnął zasłaniające widok gałęzie. Spojrzał na podmokłą, pokrytą stratowanym śniegiem i błotem polanę. Znów uśmiechnął się pod wąsem.
Wszystko odbyło się tak jak zawsze. Tak, jak powinno się odbyć.
Nad olbrzymim, zawalającym zda się pół polanki nieruchomym cielskiem stał, oddychając chrapliwie, pleczysty osiłek w skórzanym kubraku bez rękawów. W chłodnym powietrzu parował cały z wysiłku jak koń po wyczerpującym biegu. W opuszczonej powęźlonej muskułami ręce trzymał wielką okutą pałę, zbroczoną na końcu czarną posoką. Na ten widok sir Roger skrzywił się. Pała, a więc trofeum popsute, ten dureń musiał rozbić smokowi łeb.
Rozpostarte bezwładnie na ziemi błoniaste skrzydło jeszcze lekko drgało.
Rycerz sięgnął po bełt, by załadować napiętą kuszę. Wiedział, że przedzieranie się przez gąszcz z naładowaną bronią to proszenie się o nieszczęście. Starannie ułożył pocisk w rowku kuszy. Uniósł broń.
I zaraz opuścił. Poczuł, jak coś nieprzyjemnie ostrego napiera na łopatkę, prawie przebijając łosiowy kubrak.
Sir Roger nie miał zwyczaju dyskutować z faktami, zwłaszcza nieprzyjemnymi. Ostrożnie położył kuszę przed sobą, trzymając palce z daleka od spustu. Uniósł dłonie i nie próbując się odwracać, stał spokojnie, bez ruchu.
Tak się dać podejść, prawie splunął ze złości. Nic nie usłyszeć, nie obejrzeć się za siebie.
Nacisk zelżał. Rycerz odwrócił się powoli, dbając, by jego uniesione ręce były cały czas widoczne.
Coś nieprzyjemnie ostrego okazało się ostrzem sulicy, które teraz znalazło się pod podbródkiem rycerza. Na jej drugim końcu zobaczył równie pleczystego draba jak ten, co stał z pałą nad pokonanym smokiem. Drab wpatrywał się w rycerza bezczelnym spojrzeniem, w równym stopniu pełnym nienawiści co wrodzonej tępoty.
Trzeba spróbować, pomyślał rycerz. Cholera, i tak pewnie nie zrozumie... Spojrzał wyniośle na draba, z wyglądu ucznia szewskiego z małymi szansami na wyzwolenie.
– Zabieraj to, sierściuchu! – zaczął lodowatym tonem. Wiedział, że chama najlepiej od razu z góry. Znam ja was, skurwysyny, pomyślał, znam jak... Skrzywił się na niezamierzoną ironię. Jednocześnie spróbował odsunąć godzący prosto w grdykę grot.
Grot ani drgnął, człowiek trzymający drzewce nie zmienił wyrazu twarzy. Wynikało z tego kilka ważnych wniosków. Drab był głuchy albo nie rozumiał. Ale był silny, bardzo silny.
– Na szlachcica się porywasz! – wrzasnął rycerz już z mniejszym przekonaniem. – Nie ujdzie ci to...
Z boku zatrzeszczały gałęzie. Ktoś przedzierał się przez młodnik. Nie szedł cicho, robił tyle hałasu, że słychać go było z daleka. Rycerz usiłował go dojrzeć, nie tracąc jednocześnie z oczu zagrażającego wciąż ostrza. Zrobił przy tym straszliwego zeza.
Z gąszczu wyszedł drugi rzemieślnik. Starszy, postawny mężczyzna z posiwiałymi, obwisłymi wąsami. Nieco przygarbiony od wieloletniego ślęczenia nad kopytem. Uśmiechał się złośliwie i złowrogo.
Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę

Komentarze


~damian bednarz

Użytkownik niezarejestrowany
    gdhbfdhj
Ocena:
0
hfdchtghfgryhtuhfgryry
10-09-2008 16:08

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.