Smocza droga #2

Kapitan Marcus Wester

Autor: Bartłomiej 'baczko' Łopatka

Smocza droga #2
Marcus potarł podbródek zgrubiałą dłonią.
– Yardem?
– Sir? – zamruczał Tralgur u jego boku.
– Ten dzień, w którym wrzucisz mnie do rowu i przejmiesz dowodzenie nad kompanią...
– Tak, sir?
– To jeszcze nie dzisiaj, prawda?
Tralgur skrzyżował na piersi masywne ramiona i zastrzygł pobrzękującym uchem.
– Nie, sir – odparł w końcu. – Jeszcze nie dzisiaj.
– Szkoda.
Publiczne więzienie w Vanai służyło kiedyś jako menażeria. W zamierzchłych czasach same smoki kąpały się w wielkiej fontannie umiejscowionej na środku olbrzymiego placu. Na jego skraju ziała głęboka jama, za którą wznosiły się trzy piętra ogromnych klatek. Fasadom ze smoczego jadeitu nadano kształty stworzeń, dawno temu zajmujących przestrzeń za żelaznymi kratami: lwów, gryfów, długich, sześciogłowych węży, wilków, niedźwiedzi i okazałych ptaków o kobiecych piersiach.
Pomiędzy nimi ustawiono kolumny ukształtowane na podobieństwo trzynastu ludzkich ras: spiczastouchych Tralgurów, chitynowych Timzinejczyków, obdarzonych kłami Yemmurów i tak dalej. Posąg Dartinejczyka posiadał nawet niewielkie, ukryte w oczodołach koksowniki, które naśladowały blask oczu charakterystyczny dla jego pobratymców, choć obecnie nikt ich już nie zapalał. Rzeźby nie nosiły żadnych śladów upływu czasu, a ich powierzchnię szpeciły jedynie czarne, wilgotne smugi w miejscach, gdzie kraty przeżarła rdza – erozja nie imała się smoczego jadeitu. Mało co było w stanie go naruszyć. Zniknęły jedynie same zwierzęta. Ich miejsce zajęli ludzie.
Ponurzy, źli lub znudzeni goście vanajskiego wymiaru sprawiedliwości wystawiani byli na widok publiczny, stając się obiektem kpin, na czas oczekiwania na wyrok wymierzany przez wskazanego sędziego. Prawi obywatele mogli paradować po placu, gdzie kilka miedziaków wystarczało do nabycia na straganie odpadków, zazwyczaj owiniętych w szmaty. Młodzi chłopcy robili widowisko, rzucając odchodami, martwymi szczurami i zgniłymi warzywami w więźniów. Kilka zapłakanych żon i mężów przynosiło zazwyczaj ser i masło, które mieli zamiar przerzucić przez otchłań, ale nawet, gdy podarki docierały do właściwych rąk, w więzieniu było niespokojnie. Z wysokości niskiego murku umiejscowionego na krawędzi wykrotu, Marcus dostrzegł jednego takiego szczęśliwca – Kurtadama z postukującymi koralikami wplecionymi w gęstą sierść, przypominającą gładkością futro wydry – którego pobito za bochen białego chleba, podczas gdy grupa pierworodnych chłopców śmiała się, wytykając go palcami i wywrzaskując w kółko: stukacz, stukacz, owiec-ruchacz oraz inne wyzwiska o równie rasistowskim wydźwięku.
W najniższym rzędzie cel siedziało siedmiu mężczyzn. Większość z nich posiadała budowę ciała i blizny charakterystyczne dla żołnierzy. Tylko jeden trzymał się na uboczu, chude nogi zwieszając pomiędzy kratami i machając stopami nad przepaścią. Sześciu wojskowych pochodziło z oddziału Marcusa. Ostatni służył w kompanii jako wiedzący. Teraz wszyscy należeli do księcia.
– Jesteśmy obserwowani – rzekł Tralgur.
– Wiem.
Wiedzący uniósł rękę w smutnym geście. Marcus odpowiedział fałszywym uśmiechem i odrobinę mniej uprzejmym ruchem dłoni. Jego były podkomendny odwrócił wzrok.
– Nie o nim mówię, sir. Tam.
Marcus odwrócił spojrzenie od klatek. Zaledwie ułamek sekundy zajęło mu wypatrzenie mężczyzny, o którym mówił Yardem. Niedaleko od miejsca, gdzie ulica przechodziła w szeroki plac, stał rozluźniony młodzieniec w pozłacanej zbroi książęcej gwardii. Chwilę zajęło Marcusowi przypomnienie sobie jego imienia.
– No proszę, cóż za zrządzenie losu – rzucił kwaśno.
Gwardzista, widząc, że został zauważony, zasalutował sztywno, po czym ruszył w ich stronę. Miał okrągłą twarz i wąskie barki. Bił od niego zapach cedrowego olejku do kąpieli, zupełnie jakby cały się w nim wymoczył. Marcus wzruszył ramionami, tak jak miał w zwyczaju przed każdą bitwą.
– Kapitan Wester – rzekł gwardzista, robiąc krótki ukłon. – I Yardem Hane. Jak widzę wciąż wszędzie podążasz za kapitanem?
– Sierżant Dossen, mam rację? – rzekł Marcus.
– Teraz już tercjusz Dossen. Książę woli trzymać się starych tytułów. To twoi ludzie?
– Którzy? – spytał kapitan z udawaną niewinnością. – Pracowałem z wieloma ludźmi, tego czy owego dnia. Nie byłbym zdziwiony, gdybym znał bywalców każdego więzienia we wszystkich Wolnych Miastach.
– Wiesz o kim mówię. Zgarnęliśmy ich zeszłej nocy za pijaństwo i wszczynanie burd.
– To się zdarza.
– Więc nie wie pan nic na ten temat?
– Wolałbym nie mówić nic, co mogłoby dotrzeć do uszu sędziego – rzekł Marcus. – Mógłby opacznie zrozumieć moje słowa.
Dossen splunął w przepaść.
– Szanuję, że stara się pan uchronić ich od kłopotów, kapitanie. To jednak nie ma znaczenia. Nadciąga wojna, a książę potrzebuje ludzi. Ci zostali już przeszkoleni. Mają doświadczenie. Zostaną wcieleni do armii. Może nawet dostaną oficerskie szlify.
Marcus poczuł narastający gniew, ciepło w piersi i w żołądku, uczucie, że właśnie stał się o cal wyższy. Podobnie jak wszystkim przyjemnym uczuciom, temu również nie ufał.
– Wygląda pan, jakby miał coś do powiedzenia.
Dossen uśmiechnął się niczym wąż rzeczny.
– Wciąż cieszy się pan nie lada reputacją. Kapitan Wester, bohater spod Gradis i Wodford. Książę potrafiłby to docenić. Mógłby pan pobierać ładny żołd.
– Książęta, baronowie, diukowie. Wszyscy są jak mali królowie – rzekł Marcus, odrobinę ostrzej niż zamierzał. – A ja nie pracuję dla królów.
– Dla tego króla będziesz musiał – skwitował Dossen.
Yardem podrapał się po brzuchu i ziewnął. Był to sygnał dla Marcusa, by ten powściągnął trochę gniew. Kapitan zdjął rękę z rękojeści swego ostrza.
– Dossen, stary druhu, dobra połowa obrońców tego miasta to najemnicy – rzekł w odpowiedzi. – Widziałem Karola Danniana i jego chłopców. Merrisana Koke’a. Twój książę straci ich, jeśli wyda się, że wciela do armii zawodowych żołnierzy, którzy już podpisali z kimś kontrakt...
Gwardzista otworzył szeroko usta z niedowierzania.
– Nie macie podpisanego kontraktu – powiedział.
– Wprost przeciwnie – odparł Marcus. – Mamy chronić karawanę jadącą do Carse na Północnym Wybrzeżu. Opłacone z góry.
Tercjusz spojrzał ponad rozpadliną na uwięzionych mężczyzn, przygnębionego wiedzącego i spływający rdzą jadeit. Gołąb przysiadł na rzeźbionej stopie gryfa, nastroszył perłowo-szare pióra na ogonie, po czym nasrał wiedzącemu na kolano. Jakiś starzec za ich plecami ryknął śmiechem.
– Nie masz dość ludzi – powiedział Dossen. – Twoi strażnicy karawany siedzą za kratkami. Ty i ten twój kundel nie zdołacie chronić całej kolumny we dwóch. Dokumenty mówiły o ośmiu piechurach z łukami i wiedzącym z kompanii.
– A więc jednak czytałeś nasz kontrakt – rzekł Yardem. – I nie nazywaj mnie kundlem.
Dossen zacisnął usta i zmrużył oczy z poirytowaniem. Jego zbroja brzęknęła, gdy wzruszył ramionami, ale dźwięk był zbyt słaby, by świadczyć o czymś innym, niż to, że cały ten metal był jedynie na pokaz.
– Tak, czytałem.
– Jestem jednak przekonany, że nie ma to nic wspólnego z aresztowaniem tych konkretnych ludzi – powiedział Marcus.
– Lepiej będzie, jeśli pójdzie pan ze mną, kapitanie. Miasto Vanai pana potrzebuje.
– Karawana wyrusza za trzy dni – odparł mężczyzna. – A ja wraz z nią. Z kontraktem w kieszeni.
Dossen nawet nie drgnął, ale jego twarz napłynęła krwią. Marcus podejrzewał, że członek książęcej gwardii nie przywykł do tego, że ktoś mu odmawia.
– Myślisz, że jesteś ponad ludźmi takimi jak ja? – spytał Dossen. – Myślisz, że możesz dyktować warunki, a świat cię posłucha? Obudź się, Wester. Jesteś bardzo daleko od pól Ellis.
Yardem charknął, jakby ktoś go czymś zdzielił i pokręcił masywną głową.
– Na twoim miejscu nie wspominałbym Ellis – warknął niskim głosem.
Dossen obrzucił Tralgura pełnym pogardy spojrzeniem, potem przeniósł je na Marcusa, aż w końcu nerwowo odwrócił głowę.
– Nie chciałem okazywać braku szacunku pana rodzinie, kapitanie – powiedział.
– Odejdź stąd – warknął Marcus. – W tej chwili.
Dossen postąpił kilka kroków w tył. Znalazłszy się tuż poza zasięgiem pchnięcia ostrzem, zatrzymał się.
– Macie trzy dni zanim karawana wyruszy – powiedział.
Reszta była jasna. Znajdźcie sposób, by nie wypełnić warunków kontraktu i stawcie się u księcia. Czy to się wam podoba czy nie. Marcus nie odezwał się ani słowem. Tercjusz odwrócił się i ruszył w stronę placu.
– To może być problem – rzekł Yardem.
– W rzeczy samej.
– Potrzebujemy ludzi.
– Istotnie.
– Ma pan jakiś pomysł, skąd ich weźmiemy?
– Nie.
Marcus rzucił ostatnie rozpaczliwe spojrzenie w stronę ludzi, którymi jeszcze niedawno dowodził, pokręcił głową, po czym zostawił menażerię za plecami.
Vanai stanowiło kiedyś port morski u ujścia rzeki Taneish, ale wieki osadzania się mułu sprawiły, że rzeka wpadała teraz do morza w odległości kilku godzin drogi na południe. Miasto oplatała sieć kanałów i dróg wodnych. Płaskodenne łodzie wciąż przypływały i odpływały do mniejszego, młodszego miasta Newport, przewożąc zboże, wełnę, srebro i drewno z północnych krain.
Podobnie jak wszystkie Wolne Miasta, Vanai miało za sobą historię konfliktów. Było już republiką, której przewodziła rada wyłoniona w drodze losowania, prywatną własnością monarchy, a także sprzymierzeńcem lub wrogiem Birancour albo Rozdartego Tronu, w zależności od tego, z której strony wiał wiatr. Stanowiło zarówno centrum kultu religijnego, jak i zarzewie buntu przeciw niemu. Każde z tych wcieleń zostawiło po sobie jakiś ślad w białym drewnie budynków, obskurnych kanałach, wąskich uliczkach i otwartych placach.
Tu wciąż stała na straży starożytna brama, gotowa bronić dostępu do sal Wspólnej Rady, choć ostatni z jej przedstawicieli nie żyli już od kilku pokoleń. Tam znów wznosił się szlachetny posąg z brązu przedstawiający mądrą i pełną powagi postać biskupa w szatach liturgicznych i mitrze, pokryty patyną i ptasimi odchodami. Na budynkach wisiały drewniane i kamienne tabliczki, które umieszczono tam na przestrzeni tysiąca lat historii, sprawiając, że jedna uliczka mogła nosić tuzin nazw. Żelazne bramy znaczyły granice dwudziestu maleńkich dzielnic politycznych, pozwalając księciu na zmianę dróg podług własnego uznania, ale i na obronę przed zamieszkami i spiskami.
Jednak o wiele bardziej niż na architekturze, historia Vanai odcisnęła swoje piętno na charakterze jego mieszkańców.
Timzinejczycy i Pierworodni stanowili tu najczęstszy widok, ale płomiennoocy, pozbawieni owłosienia Dartinejczycy, patykowaci i bladzi Cinnejczycy, a także pokryci brązowymi łuskami Jasurowie również posiadali własne dzielnice za szerokimi, białymi murami miasta. Czas i doświadczenia nadały im wszystkim wyrafinowanego cynicznego szlifu. Idąc wąskimi uliczkami wzdłuż kanałów o barwie intensywnej zieleni, Marcus dostrzegał całe mnóstwo świadczących o tym, drobnych sygnałów. Pierworodni kupcy, lojalni księciu, oferowali żołnierzom zniżki na towary, których cena została celowo zawyżona. Pijalnie piwa i cyrulicy, garbarze i szewcy, i wszyscy inni rzemieślnicy przygotowywali nowe szyldy w języku Cesarskiej Antei, by interes mógł kręcić się nieprzerwanie nawet po przegranej wojnie. Starzy Timzinejczycy, których ciemne łuski zszarzały i spękały, siedzieli ze skrzyżowanymi nogami przy stolikach na nabrzeżu, rozmawiając o poprzedniej rewolucji, kiedy to ojciec księcia obalił republikańskie rządy. Ich wnuczki spacerowały grupkami, ubrane w cienkie białe sukienki o niemal imperialnym kroju, a czarne, pokryte łuskami nogi dziewczynek poruszały się pod tkaniną na podobieństwo cieni.
Tak, zginie kilku żołnierzy. Tak, spłonie kilka budynków. Kilka kobiet zostanie zgwałconych. Ktoś straci całą fortunę. Miasto było w stanie przetrwać to wszystko, podobnie jak wcześniej. Nikt nie spodziewał się, że nieszczęście dotknie go osobiście. Ducha tego miejsca można by podsumować wzruszeniem ramion.
Na zielonych błoniach trupa teatralna rozstawiała podniszczony wóz. Opuszczono jeden z jego boków, tworząc niską scenę obwieszoną brudnymi, żółtymi wstążkami. Stojący przed nią niewielki tłumek gapiów sprawiał wrażenie równie zaciekawionego, co sceptycznego. Gdy Marcus przechodził obok, zza zasłony ze wstążek wyszedł starzec. Miał nastroszone włosy, a jego broda sterczała na wszystkie strony.
– Stójcie! – zawołał mężczyzna głębokim, rezonującym głosem. – Przerwijcie swe zajęcia i zbliżcie się! Wysłuchajcie opowieści o Alerenie Zabójcy i Mieczu Smoków! Lecz jeśli jesteście słabego serca, idźcie dalej. Jest to bowiem opowieść o niezwykłej przygodzie. Miłość, wojna, zdrada i zemsta zagoszczą teraz na tych wysłużonych deskach, ale ostrzegam was...
Aktor wydawał się teraz zaledwie szeptać, choć jego głos niósł się wyraźnie, jakby wciąż krzyczał.
– ...nie wszyscy dobrzy bohaterowie dobrze kończą. Nie każde zło spotyka zasłużona kara. Podejdźcie bliżej, przyjaciele, ale pamiętajcie, że w naszej opowieści, podobnie jak w życiu, wszystko może się zdarzyć.
Marcus nie zdawał sobie sprawy z tego, że przystanął, dopóki nie odezwał się Yardem.
– Dobry jest.
– Prawda?
– Ma pan ochotę obejrzeć kawałek, sir?
Marcus nie odpowiedział, ale wraz z resztą tłumu zbliżył się do sceny. Sztuka opowiadała w miarę standardową historię. Starożytne proroctwo, zło z samych czeluści piekieł i artefakt ze Smoczego Cesarstwa przeznaczony bohaterowi. Kobieta odgrywająca postać pięknej dziewicy była może trochę za stara, natomiast mężczyzna grający rolę bohatera nieco zbyt miękki, ale kolejne partie tekstu recytowano z przekonaniem, zaś cała trupa sprawiała wrażenie profesjonalnie przygotowanej. Marcus wypatrzył w tłumie długowłosą kobietę oraz chudego jak szczapa młodzieńca, którzy śmiali się we właściwych momentach i uciszali krzykaczy – para ta była zapewne podstawionymi aktorami. Jednak za każdym razem, gdy na scenę wychodził mężczyzna zapowiadający przedstawienie, Marcus zupełnie gubił bieg myśli.
Staruszek wcielał się w rolę Orcusa, Króla Demonów, ale robił to w sposób tak promieniujący złem i patosem, że łatwo było zapomnieć, iż to jedynie przedstawienie. Gdy Aleren Zabójca ciął Mieczem Smoków, a z piersi Króla Demonów trysnęła jucha, Marcus musiał powstrzymywać się przed sięgnięciem po własne ostrze.
Ostatecznie, mimo ostrzeżeń narratora, dobro zatriumfowało, zło zostało pokonane, natomiast aktorzy wyszli na scenę, by ukłonić się widowni. Marcusa zaskoczył aplauz; tłum urósł dwukrotnie, a on nawet tego nie zauważył. Nawet Yardem klaskał w dłonie ogromne jak talerze i szeroko się uśmiechał. Marcus wyłowił srebrnika z sakiewki ukrytej pod koszulą, po czym rzucił go na scenę. Moneta wylądowała na deskach z głośnym stuknięciem, a już w chwilę później Król Demonów Orcus machał i kłaniał się publiczności w małym deszczu pieniędzy. Mężczyzna podziękował wszystkim za ich hojność i uprzejmość w taki sposób, że nawet odchodząc, Marcus wciąż miał wrażenie, że wszyscy ludzie rzeczywiście są hojni i uprzejmi.
Wczesnojesienne słońce opadało ku horyzontowi. Blade miasto zalśniło na złoto. Widownia zaczęła znikać spod sceny, zbijając się w dwu, trzyosobowe grupki przemierzające trawiaste błonia. Marcus usiadł na kamiennej ławie pod żółknącym dębem, obserwując aktorów składających swój dobytek. Sfora roześmianych pierworodnych dzieci opadła trupę i została przegnana z uśmiechami na twarzach. Kapitan oparł się plecami o pień, kontemplując ciemniejące niebo pomiędzy konarami drzewa.
– Ma pan plan – powiedział Yardem.
– Mam?
– Tak, sir.
To była niezła sztuka. Z niewielką obsadą. Aleren Zabójca i jego towarzysz. Piękna dziewica. Król Demonów Orcus. I jeszcze jeden mężczyzna odgrywający pomniejsze role wieśniaka, demona albo szlachcica, w zależności od noszonego akurat nakrycia głowy. Pięcioro aktorów obsadzających całą sztukę. A do tego dwójka klakierów w tłumie...
Siedem osób.
– Ach – mruknął Marcus. – W rzeczy samej.

Siedem osób siedziało przy szerokim, okrągłym stole, popijając piwo i zajadając się serem oraz kiełbasą, za które Marcus wysupłał zapłatę z malejącego w oczach trzosa. Dwójką z tłumu okazali się być chudy Mikel i długowłosa Cary. Młodzieniec grający bohatera miał na imię Sandr, podstarzałą dziewicą była Opal, towarzyszem bohatera Hornet, natomiast aktorem od wszystkiego – Smit. Yardem siedział wraz z nimi, z szerokim, łagodnym uśmiechem na twarzy, przypominając troskliwą sukę w otoczeniu szczeniaków.
Marcus usiadł przy oddzielnym stoliku z Orcusem, Królem Demonów.
– A mnie – rzekł staruszek – nazywają Kitap rol Keshmet, między innymi. Najczęściej jednak mawia się o mnie mistrz Kit.
– Raczej nie spamiętam wszystkich tych imion – odparł najemnik.
– Będziemy ci przypominać. Wątpię, by ktoś brał to do siebie – powiedział mistrz Kit – szczególnie, jeśli dalej zamierzasz stawiać napitki.
– Słuszna uwaga.
– Co prowadzi nas do kolejnego pytania, nieprawdaż, kapitanie? Śmiem twierdzić, że nie sprowadził nas pan tutaj przez wzgląd na swoją niepohamowaną miłość do sztuki?
– Nie.
Mistrz Kit uniósł brwi w niemym pytaniu. Poza sceną i bez charakteryzacji wyglądał na interesującego mężczyznę. Miał pociągłą twarz i stalowo-szare włosy. Ciemnooliwkowy ton jego skóry przypominał Marcusowi pierworodnych mężczyzn zamieszkujących pustynie po drugiej stronie Wewnętrznego Morza, natomiast jego oczy były tak ciemne, że Wester podejrzewał wpływ południowej krwi w niedalekiej przeszłości.
– Książę chce siłą wcielić mnie do swojej armii – rzekł kapitan.
– Rozumiem – odparł starzec. – Sami straciliśmy w ten sposób dwóch naszych. Standr to dubler. Wstaje jeszcze przed świtem, by przećwiczyć kwestie.
– Wolałbym nie pracować dla księcia. A dopóki jestem związany prawomocnym kontraktem, problem ten nie będzie mnie dotyczył.
– Problem?
– Unikając branki, skończę na polu bitwy albo na cmentarzu. A nie zamierzam walczyć dla Vanai.
Mistrz Kit zmarszczył krzaczaste brwi, które wygięły się niczym gąsienice.
– Proszę mi wybaczyć, kapitanie. Czy właśnie usłyszałem z pańskich ust, że ta sprawa jest dla pana kwestią życia lub śmierci?
– Tak.
– Wydaje się pan nieporuszony tym faktem.
– To nie pierwsza taka sytuacja.
Aktor opadł plecami na oparcie krzesła, splatając palce na płaskim brzuchu. Wyglądał na pogrążonego w myślach i spokojnego, ale jednocześnie zaciekawionego. Marcus pociągnął łyk piwa. Smakowało drożdżami i melasą.
– Nie sądzę, by udało się ukryć was obu – rzekł starzec. – Pana, być może. Mamy sposoby na to, by człowiek przestał przypominać samego siebie, ale Tralgur tak daleko na zachodzie? Jeśli książę będzie wiedział kogo szukać, to obawiam się, że podróżowanie z pańskim przyjacielem będzie przypominać wywieszanie flagi. Schwytają nas.
– Nie chcę dołączać do waszej trupy – powiedział Marcus.
– Nie? – zdziwił się mistrz Kit. – Więc o czym mówimy?
Przy drugim stoliku długowłosa kobieta wdrapała się na krzesło, przyjęła szlachetną pozę i zaczęła deklamować „Obrządek Św. Anciana”, komicznie przy tym sepleniąc. Pozostali śmiali się, za wyjątkiem Yardema, który jedynie rozciągnął usta w rozbawieniu, strzygąc przy tym uszami. Cary. Miała na imię Cary.
– Chcę, by wasza trupa do mnie dołączyła. Wkrótce wyrusza stąd karawana do Carse.
– Istotnie, nazywamy siebie zespołem wędrownym – przyznał mistrz Kit. – Myślę też, że Carse to dobre miejsce na występy. Poza tym nie byliśmy tam od lat. Ale wciąż nie rozumiem, w jaki sposób przyłączenie nas do karawany miałoby wam pomóc.
– Książę odebrał mi ludzi. Chcę, byście ich zastąpili. Odegracie role strażników.
– Mówi pan poważnie.
– Tak.
Mistrz Kit parsknął śmiechem, kręcąc głową.
– Nie jesteśmy wojownikami – powiedział. – Na scenie to tylko taniec i odrobina aktorstwa. Wątpię, byśmy poradzili sobie w starciu z prawdziwymi żołnierzami.
– Nie potrzebuję, byście stali się strażnikami – rzekł Marcus. – Proszę jedynie, byście odegrali ich role. Bandyci nie są głupi. W pierwszej kolejności oceniają swoje szanse, podobnie jak wszyscy. Karawany padają ich łupem, ponieważ nie dysponują odpowiednią liczbą uzbrojonych ludzi lub przewożą coś wartego ryzyka. Jeśli ubierzemy twoich ludzi w skórzane zbroje i damy im łuki, nikt nie będzie zastanawiał się, czy umieją się nimi posługiwać. Ładunek z kolei nie jest wart takiego zachodu.
– Nie?
– To jedynie cyna i żelazo. Niefarbowana wełna. Trochę wyrobów skórzanych – wyjaśnił Wester. – Mężczyzna ze Starej Dzielnicy zwany mistrzem Willem założył towarzystwo kupieckie gotowe wysłać swoje towary tak blisko frontu, jak to możliwe, mając nadzieję, że walki dobiegną końca, zanim otrzymają zapłatę. To niewielkie przedsięwzięcie o niskim ryzyku. Na miejscu bandytów nawet bym się nie zastanawiał.
– Dobrze płacą?
– Bardzo dobrze – odparł Marcus.
Mistrz Kit skrzyżował ręce na piersi, marszcząc brwi.
– Cóż, przyzwoicie – poprawił się najemnik. – Jak na taką robotę. Poza tym dzięki temu twoi ludzie znajdą się z dala od kłopotów. Nawet podczas niewielkich, dżentelmeńskich wojenek takich jak ta, dochodzi do rozlewu krwi, a w waszej trupie są kobiety.
– Myślę, że Cary i Opal umieją o siebie zadbać – rzekł starszy mężczyzna.
– To nie wystarczy, jeśli miasto zostanie splądrowane. Książęta i cesarstwa nie dbają o to, czy kilka aktorek zostanie zgwałconych i zabitych. Ludzie waszego pokroju nic dla nich nie znaczą i szeregowi żołnierze dobrze o tym wiedzą.
Aktor spojrzał w kierunku większego stołu. Wyglądało na to, że równocześnie toczy się przy nim kilka dyskusji. Część uczestników zdawała się brać udział we wszystkich naraz. Spojrzenie mistrza Kita złagodniało.
– Wierzę panu, kapitanie.
Przez chwilę siedzieli w ciszy, przerywanej trzaskaniem ognia w palenisku, głosami pozostałych, którzy prowadzili ożywione rozmowy albo postukiwaniem drzwi i okiennic szarpanych chłodnym, wieczornym wiatrem. Komin miał słaby ciąg, przez co od czasu do czasu do pomieszczenia wpadał ciemniejszy kłąb dymu. Aktor pokręcił głową.
– Mogę o coś spytać? – rzekł w końcu.
– Słucham.
– Znam pańską reputację. Odnoszę też wrażenie, że jest pan człowiekiem po wielu przejściach, któremu życie nie szczędziło razów. Praca strażnika małej karawany z Wolnych Miast wydaje mi się dość dziwnym zajęciem, dla kogoś takiego jak pan.
– To nie jest pytanie – rzekł Marcus.
– Dlaczego pan to robi?
Wester wzruszył ramionami.
– Jestem zbyt uparty, by umrzeć – odparł, starając się, by zabrzmiało to jak dowcip.
Uśmiech mistrza Kita można byłoby uznać za litościwy, gdyby nie kryło się za nim jakieś cierpienie.
– W to również jestem skłonny uwierzyć, kapitanie. Cóż, potrzebuje pan dziewięciu żołnierzy do ochrony ostatniej karawany z wolnego Vanai?
– Ośmiu – powiedział Marcus. – Ośmiu żołnierzy i wiedzącego.
Mistrz Kit wbił spojrzenie w pokryty sadzą sufit.
– Zawsze chciałem zagrać wiedzącego – skwitował.