» Fragmenty książek » Skrytobójca Błazna

Skrytobójca Błazna


wersja do druku

Skrytobójca Błazna

Rozdział 1

BIAŁY GAJ

 

Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę

Brusie, stary druhu.

Budynek mieszkalny jest ogromny, o wiele za duży dla nas dwojga, jednak wszystko wskazuje na to, że się zadomowiliśmy. Mam za sobą trudne dni, a i Ty także, jeśli dobrze odczytuję Twój lakoniczny przekaz, i słusznie się domyślam, jak wiele skrywa.

Jakież to dla ciebie charakterystyczne, pytać najpierw o stan wierzchowców, a dopiero w drugiej kolejności o moje zdrowie. Wobec tego, po kolei: z wielką radością zawiadamiam Cię, że Aksamitka zniosła wszelkie zmiany nad wyraz spokojnie, jak to doskonale ułożona klacz. Zaszczyt, dla kontrastu, ze wszystkich sił usiłuje zdominować tutejszego ogiera, toteż podjęliśmy kroki, by zarówno w stajni, jak i na wybiegu oba konie były skutecznie rozdzielone. Dla pewności racjonuję mu ziarno, a dodatkowo tutejszy masztalerz, młody chłopak, nie wiadomo dlaczego nazwany Długi, z wielką ochotą odniósł się do mojej prośby, by przynajmniej raz dziennie solidnie konia przetrenować. Przy takim reżimie Zaszczyt z pewnością wkrótce się ustatkuje.

Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę

Moja ślubna, moja pani... Nie spytałeś o nią, jednak znam Cię dobrze, przyjacielu, więc powiem, że Cierpliwa zareagowała gniewem, wściekłością, smutkiem, rozpaczą i na sto innych sposobów. Wyrzuca mi niewierność, jakiej dopuściłem się, ­zanim ją poznałem, a w następnej chwili wszystko mi wybacza i obwinia siebie, że nie dała mi potomka oraz dziedzica: „Nie ulega wątpliwości, iż cała wina leży po mojej stronie”, twierdzi. Jakoś to przetrwamy.

Jestem Ci wdzięczny, że zadbałeś o moje sprawy, przejąłeś moje zobowiązania. Brat opowiedział mi o temperamencie Twojego podopiecznego – ślę wam obu wyrazy serdecznego współczucia i najszczerszej wdzięczności. Na nikim innym nie mógłbym polegać w tej kwestii, od nikogo innego nie uzyskałbym tak wielkiej pomocy.

Ufam, iż rozumiesz powody mojej ostrożności w tym temacie.

Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę

Poklep ode mnie Wiedźmę, proszę, uściskaj ją i daj jej w moim imieniu wielką kość. Mam przeświadczenie, że jej czujności zawdzięczam przynajmniej tyle, co Twojej.

Woła mnie małżonka. Czas kończyć list i puścić go w drogę. Może się zdarzyć, że mój brat będzie miał dla Ciebie wieści ode mnie, gdy następnym razem skrzyżują się wasze ścieżki.

Niepodpisany list księcia Rycerskiego do koniuszego Brusa

 

 

Świeży śnieg oblepił czarne gałęzie nagich brzóz rosnących wzdłuż podjazdu. Całkiem jak lśniąca biel na tle czerni zimowego stroju błazna. Grube, ciężkie płatki przysypały nową warstwą zwały śniegu na dziedzińcu, zmiękczyły ostre krawędzie śladów kół, spłyciły koleiny, zostawiając po nich zaledwie wspomnienie, i zatarły odciski stóp chłopaka. Akurat gdy patrzyłem, zjawił się kolejny powóz, ciągnięty przez pstrokatą szarą dwójkę. Woźnica w czerwonym płaszczu miał barki przysypane mroźną bielą. Ze stopni Białego Gaju wystrzelił paź w zielono-żółtym stroju, otworzył drzwiczki pojazdu i zaprosił gości do środka. Nie wiedziałem, kto przybył, jedynie po ubiorze domyślałem się, że to raczej kupcy z ­Wierzbowa, pobliskiego miasteczka, niż szlachta z któregoś z sąsiednich majątków. Gdy zniknęli mi z oczu, a woźnica odjechał do stajni, podniosłem wzrok na niebo.

Z pewnością będzie jeszcze padało. Zapewne przez całą noc. I bardzo dobrze.

Puściłem zasłonę i odwróciłem się do Sikorki, która właśnie weszła do naszej sypialni.

– Jeszcze niegotowy?

Przyjrzałem się sobie z uwagą.

– Jak to? Przecież...

Moja żona cmoknęła z niezadowoleniem i pokręciła głową.

– Ech, ty nieprzytomny człowieku... Mamy święto Przesilenia Zimy. Komnaty są przystrojone zielenią, księżna Cierpliwa rozkazała kucharce przygotować ucztę, której byśmy tu sami przez trzy dni nie przejedli, minstrele stroją się na potęgę, przybyła już połowa zaproszonych gości. Powinieneś być na dole, witać, zapraszać... a ty jeszcze się nie ubrałeś.

Miałem zamiar spytać, co dolega mojemu strojowi, lecz ona już zanurkowała w kufrze z ubraniami. Wyciągała poszczególne sztuki garderoby, przypatrywała się im z uwagą i po kolei odrzucała. Czekałem ze stoickim spokojem.

– Włóż tę – zdecydowała w końcu, podając mi białą lnianą koszulę z koronką wszytą wzdłuż rękawów. – I tę kamizelę. Każdy wie, że zielony akcent w święto Przesilenia Zimy przynosi szczęście. I jeszcze srebrny łańcuch. Pasuje do guzików. Spodnie te, tutaj. Nie jest to najnowszy krzyk mody, więc będziesz wyglądał na starucha, ale przynajmniej nie mają powypychanych kolan, tak jak te, które masz na sobie. Najlepiej byłoby, gdybyś włożył któreś całkiem nowe, ale oczywiście nie posłuchasz.

– Jestem stary – przypomniałem jej. – Mam czterdzieści siedem lat i mogę nosić, co mi się żywnie podoba.

Wsparła dłonie na biodrach i zmierzyła mnie kpiącym spojrzeniem.

– Ejże, drogi panie! Urągasz mi od staruszek?! O ile dobrze pamiętam, jestem o trzy lata starsza!

– Jakżebym śmiał! – zaprzeczyłem pośpiesznie. Mimo wszystko musiałem ponarzekać. – Nie rozumiem jednak, dlaczego koniecznie muszę się stroić niczym jamailliańska szlachta. Te spodnie są z tak cienkiej tkaniny, że najmniejsza zadra je podrze i...

– Tak, tak. – Sikorka sapnęła zirytowana. – Słyszałam to już sto razy. Postaraj się zapomnieć, że możesz gdzieś we dworze trafić na drzazgę, dobrze? Świetnie. Zmień spodnie. W tych nie możesz zostać, wstydu byś narobił. O ile mnie pamięć nie myli, miałeś je na sobie wczoraj, gdy pomagałeś przy tym koniu z ochwatem. I włóż domowe pantofle, nie te zdarte buciory. Tańczyć będziemy.

Zanim na dobre skończyła, skapitulowałem wobec nieuniknionego i zacząłem zrzucać odzienie. Gdy uwolniłem głowę z koszuli, na ustach Sikorki dostrzegłem znajomy uśmiech. Nim z wolna objąłem spojrzeniem jej wieniec i koronki spływające kaskadą po bluzce oraz kubraczek wyszywany nićmi o żywych kolorach, na moich wargach także pojawił się identyczny wyraz. Wtedy ona uśmiechnęła się szerzej i cofnęła o krok.

– Nic z tego. Goście czekają.

– Czekali do tej pory, zaczekają jeszcze odrobinę. Pokrzywa się nimi zajmie.

Zrobiłem krok w kierunku żony. Kręcąc głową, wycofała się pod drzwi, położyła dłoń na klamce. Pierścienie czarnych włosów podskakiwały na jej czole i ramionach. Pochyliła głowę, spojrzała na mnie przez rzęsy – nagle znowu wydała mi się nieledwie dziewczyną, nieokiełznaną istotą z Koziej Twierdzy, umykającą po piaszczystej plaży. Czy pamiętała? Możliwe, możliwe, bo przygryzła dolną wargę, a jej stanowczość zaczęła słabnąć.

Ale nie, rzeczywiście nic z tego.

– Mowy nie ma. Goście nie mogą czekać. Owszem, Pokrzywa ich przywitała i zaprosiła jako córka gospodarzy, jednak nie jest ani tobą, ani mną. I choć nasz drogi zarządca Rebus wspiera ją, stojąc u jej boku, to dopóki król nie zezwoli im na małżeństwo, nie powinni być przedstawiani jako para. Dlatego musimy się wstrzymać. A już poza wszystkim innym ja nie zadowolę się dzisiaj „odrobiną” czasu. Spodziewam się po tobie większego zaangażowania.

– Naprawdę? – rzuciłem wyzywająco i w dwóch krokach znalazłem się przy drzwiach, lecz ona z dziewczęcym piskiem śmignęła za próg.

Pociągnęła skrzydło, aż prawie się zamknęło, i przez szczelinę rzuciła mi na odchodnym:

– Pośpiesz się! Sam wiesz, jak szybko przyjęcia urządzane przez księżną Cierpliwą wymykają się spod kontroli. Zostawiłam wszystko Pokrzywie na głowie, bo przecież Rebus jest prawie tak samo niewprawny, jak księżna. – Krótka pauza. – Nie zwlekaj, bo nie będę miała partnera do pierwszego tańca.

Zatrzasnęła mi drzwi przed nosem. Z westchnieniem wróciłem do czystych spodni i miękkich pantofli. Sikorka szykowała się na tańce, więc dam z siebie wszystko. Tak, owszem, doskonale wiedziałem, że Rebus miał w Białym Gaju skłonności do korzystania z wszelkich rozrywek, jakie niosło ze sobą dowolne święto, w czym w ogóle nie przypominał powściągliwego młodzieńca, jakim się jawił w Koziej Twierdzy. A na dodatek niezbyt dokładnie przystawał do wzorca mężczyzny, który oficjalnie był tylko naszym dawnym zarządcą.

Zorientowałem się, że mam na ustach uśmiech.

Gdzie podążał Rebus, tam szła Pokrzywa, zwykle promieniejąca blaskiem, co także nieczęsto zdarzało się na królewskim dworze. Kominek i Sprawiedliwy, dwaj spośród sześciu dorosłych synów Sikorki, nadal mieszkający z nami, także nie potrzebowali wielkiej zachęty, by się dobrze bawić. A ponieważ księżna Cierpliwa zaprosiła pół okolicy i stanowczo zbyt wielu muzyków jak na jeden wieczór, miałem powody domyślać się, że nasze świąteczne biesiadowanie potrwa co najmniej trzy dni.

Bez szczególnego entuzjazmu ściągnąłem codzienne obcisłe spodnie i włożyłem te, które wybrała Sikorka. Zielone, lecz tak ciemne, że prawie czarne, uszyte z cienkiego płótna i obszerne prawie jak spódnica, w pasie wiązane na troki. Niedorzeczny strój uzupełniała szeroka jedwabna szarfa. Powtórzyłem sobie kilkakrotnie, że wkładam go na wyraźne życzenie ukochanej żony. Podejrzewałem, iż Rebus także został nakłoniony do wystrojenia się w podobne fatałaszki. Westchnąłem ciężko. Dlaczego musimy wszyscy gonić za jamailliańską modą? Trudno. Na koniec związałem włosy na karku, jak normalny wojownik, i wyszedłem z sypialni.

Na szczycie imponujących dębowych schodów przystanąłem. Z dołu dobiegały dźwięki wesołej zabawy. Zaczerpnąłem powietrza, jakbym miał zanurkować w głębokiej wodzie. Nie powinienem się wahać, nie było powodu do obaw ani do szczególnej ostrożności, jednak nawyki wpojone mi w chłopięcych latach nadal brały górę. Miałem wszelkie prawo zejść po tych schodach, przyłączyć się do beztroskiej kompanii jako pan domu i małżonek pani, której własność stanowił. Znany byłem teraz jako dzierżawca Tom Borsuczowłosy. Zrodzony z pospólstwa, owszem, ale u boku małżonki wyniesiony do godności szlacheckiej. Bastard Rycerski Przezorny, wnuk, bratanek i kuzyn królów został przed dwudziestu laty pogrzebany. Dla ludzi przybyłych na bal byłem dzierżawcą Tomem Borsuczowłosym i gospodarzem przyjęcia, na które ściągnęli z ochotą.

Nawet jeśli miałem na sobie durne jamailliańskie spodnie.

Czas jakiś stałem i słuchałem. Dwa zespoły muzyków równocześnie stroiły instrumenty. Rebus zaśmiał się głośno, dźwięcznie i ja uśmiechnąłem się szerzej. Gwar głosów to przybierał na sile, to przycichał. Któraś grupa muzykantów najwyraźniej zwyciężyła we współzawodnictwie, bo raptem ponad głosy gości wybiło się żywe bębnienie. Lada moment miały rozpocząć się tańce. Właściwie już byłem spóźniony i powinienem czym prędzej zejść na dół. Tymczasem jednak odkryłem jakąś nieokreśloną słodycz w zwlekaniu, stałem więc i wyobrażałem sobie Pokrzywę, ukazującą z błyskiem w oku Rebusowi stopę, gdy ten wiedzie ją przez taneczne figury.

Ach, Sikorka! Przecież czeka.

Z biegiem lat opanowałem w pewnym stopniu sztukę taneczną – wyłącznie dla niej, tylko dlatego że jej na tym zależało. Nie pozwoli się łatwo przeprosić, jeśli przeze mnie będzie podpierała ścianę.

Pośpieszyłem na dół, przeskakując po dwa błyszczące dębowe stopnie, ledwo jednak dotarłem do ostatniego, napatoczył się Birbant. Nasz nowy, młody ochmistrz wyglądał doprawdy zniewalająco w śnieżnobiałej koszuli, czarnym kaftanie i równie czarnych spodniach uszytych na jamailliańską modłę. Na nogach miał nieskazitelne zielone pantofle, a pod szyją żółty fular. Żółć i zieleń – barwy Białego Gaju. Domyślałem się, że na te elementy rynsztunku zasadniczy wpływ miała księżna Cierpliwa.

Nie dopuściłem, by uśmiech dotknął moich warg, lecz zapewne wiele dało się wyczytać z oczu. Ochmistrz wyprężył się jeszcze bardziej niż zwykle i spojrzał na mnie z góry.

– Panie – odezwał się głosem bez wyrazu – przy drzwiach czekają minstrele.

– Czemu ich tam trzymasz? – zdziwiłem się. – Przecież świętujemy.

Nadal stał sztywno wyprostowany, wargi zacisnął w wyrazie dezaprobaty.

– Moim zdaniem nie zostali zaproszeni.

– Mamy święto Przesilenia Zimy – odparłem z narastającym rozdrażnieniem. Sikorka nie lubiła czekać. – Księżna zaprosiła wszystkich minstreli, akrobatów, lalkarzy, druciarzy i kowali też. Ci muzykanci pewnie szykowali się na zabawę od miesięcy, a nasza pani zwyczajnie o nich zapomniała.

Nie sądziłem, że mógłby zesztywnieć jeszcze bardziej. A jednak.

– Kręcili się przy stajniach, usiłowali zajrzeć przez szparę między deskami. Psy zaczęły szczekać, więc nasz Długi poszedł ­sprawdzić, co się dzieje, i zobaczył tych troje. Powiedzieli mu, że są minstrelami zaproszonymi na święto Przesilenia Zimy.

– No i?

– Moim zdaniem nie są tym, za kogo się podają. Nie mają instrumentów. A na domiar złego, kiedy jedno mówiło swoje, drugie równocześnie powiedziało, że są akrobatami. A gdy Długi chciał ich zaprowadzić do dworu, stwierdzili, że nie trzeba, bo oni tylko szukają schronienia na noc i stajnie im całkowicie wystarczą. – Pokręcił głową. – Długi jednak ich przyprowadził i szepnął mi dyskretnie, co o nich myśli: nie są żadnymi artystami. A ja się z nim zgadzam.

Obrzuciłem go ciężkim spojrzeniem.

Założył ręce za plecami. Nie podniósł na mnie wzroku, jednak usta zacisnął z uporem.

Zdobyłem się na cierpliwość. Był jeszcze młody, nowy w naszym domu. Krawit Aksamitne Dłonie, nasz poprzedni ochmistrz, zmarł w zeszłym roku. Wiele spośród jego licznych obowiązków przejął Rebus, nalegał jednak, by przyjąć na stałe odpowiednio przyuczonego człowieka. Któregoś razu odparłem niezobowiązująco, że nie mam czasu zajmować się poszukiwaniami, a trzy dni później Rebus przyprowadził Birbanta. Od tamtej pory minęły dwa miesiące, a Birbant nadal uczył się, gdzie jest jego miejsce i na czym polegają powierzone mu obowiązki. Być może Rebus, w końcu przecież uczeń Ciernia przybyły do naszego domu, by mnie chronić, lecz również zapewne po to, by mnie szpiegować, zbyt duży nacisk kładł na kwestie bezpieczeństwa. Obok bezdyskusyjnej pogody ducha i oddania mojej córce miał w sobie niezmierzone pokłady przezorności. Gdyby mu pozwolić, ściągnąłby do Białego Gaju kontyngent straży, który mógłby rywalizować z gwardzistami królowej.

Wróciłem myślami do spraw bieżących.

– Jestem ci szczerze wdzięczny za troskę, jednak mamy święto Przesilenia Zimy. Wobec tego wszystko jedno, czy ci ludzie są minstrelami, czy żebrakami, bo dzisiaj świętujemy. Nie zostaną za progiem, zwłaszcza w taką śnieżycę. A dopóki w domu są wolne pokoje, nie muszą spać w stajniach. Zaproś ich do środka. Na pewno nie ma powodu do niepokoju.

– Panie. – Nie zgadzał się ze mną, ale był posłuszny.

Stłumiłem westchnienie. Na razie nic więcej z tym nie zrobię. Odwróciłem się gotowy iść między gości.

– Panie?

Ach, więc to jeszcze nie koniec.

– Coś pilnego? – spytałem chłodnym tonem.

Minstrele zagrali kilka próbnych akordów, po czym nagle muzyka wybuchła w pełnej krasie. Pięknie. Nie zjawiłem się na rozpoczęcie tańców. Na myśl o Sikorce samotnie obserwującej pląsające pary zazgrzytałem zębami.

Birbant bezwiednie przygryzł dolną wargę. Postanowił nie rezygnować.

– Posłaniec nadal czeka w twoim gabinecie.

– Że co?

– Kilka godzin temu posłałem jednego z paziów z wiadomością. Zameldował mi, że wykrzyczał ją pod drzwiami łaźni, gdy zażywałeś, panie, kąpieli. Tak to właśnie wygląda, jak się korzysta z usług służby najmowanej od okazji do okazji. Powinniśmy tu mieć na stałe odpowiednią obsadę. Choćby po to, by przyuczyć ich na przyszłość. – Widząc moje znużone spojrzenie, odchrząknął i zmienił taktykę. – Proszę o wybaczenie, panie. Powinienem był odesłać chłopca z powrotem, by uzyskał potwierdzenie, że został usłyszany.

– Rzeczywiście, nic nie słyszałem. – Zrobiłem krok wzdłuż najniższego stopnia. – Czy możesz mi streścić sprawę?

Birbant ledwie dostrzegalnie pokręcił głową.

– Bardzo mi przykro, wiadomość jest przeznaczona wyłącznie dla ciebie, panie. Dwukrotnie proponowałem swoją pomoc, chciałem nawet przekazać zapisaną informację... Bez skutku.

W takim razie już wiedziałem, o co chodzi. Otóż mój sąsiad, Łupek, od jakiegoś czasu usiłował wymóc na mnie pozwolenie na wypas części jego stada razem z naszymi owcami. Pasterz z Białego Gaju nie godził się na to, twierdząc, że zwierząt byłoby zbyt wiele jak na zimowe pastwiska. Zamierzałem iść za radą Mazidła, niezależnie od tego, że Łupek najwyraźniej był teraz gotów zaoferować przyzwoitą sumę. A poza wszystkim innym nie miałem najmniejszej ochoty robić interesów w świąteczny wieczór. Sprawa będzie musiała poczekać.

– Nic się nie stało. I nie bądź zbyt surowy dla paziów. Masz rację, powinniśmy mieć ze dwóch na stałe, tyle tylko że te dzieciaki szybko wyrastają i każde idzie pracować w sadzie albo przejmuje fach matki... A nam nieczęsto zdarza się taka potrzeba jak dzisiaj. – Nie chciałem roztrząsać sprawy akurat teraz. Sikorka czekała! – Przykro mi, jeśli wystawiłem cierpliwość posłańca na próbę, jednak nie mogę zaniedbać swojej pani także w czasie drugiego tańca. Bardzo cię proszę, przeproś tego człowieka w moim imieniu za karygodne opóźnienie i dopilnuj, żeby mu niczego nie zabrakło. Przyjdę do gabinetu zaraz po drugim tańcu. – Nie miałem na to najmniejszej ochoty. Dzisiaj planowałem świętować. I nagle przyszła mi do głowy doskonała myśl. – Zaraz, zrobimy inaczej! Zaproś go na biesiadę, niech przyłączy się do gości. Niech się bawi ze wszystkimi, a jutro, jeszcze przed południem, usiądziemy we dwóch i porozmawiamy.

Nie przychodziło mi do głowy nic tak pilnego, bym koniecznie musiał załatwiać sprawy jeszcze dzisiaj.

– To jest kobieta, panie.

– Słucham?

– Posłaniec to kobieta. Chociaż... raczej dziewczyna. Już jej zaproponowałem jadło i napitek. Nie zaniedbałbym żadnego przybysza. A zwłaszcza takiego, który wyraźnie ma za sobą długą drogę.

Muzyka grała, Sikorka czekała... Lepiej, żeby czekała ta obca dziewczyna niż ona.

– Wobec tego zaprowadź ją do któregoś pokoju, zaproponuj kąpiel i kolację. Zrób, co możesz, by czuła się u nas jak u siebie. A jutro poświęcę jej tyle czasu, ile tylko zechce.

– Tak, panie.

Poszedł do gabinetu, a ja pośpieszyłem do gości.

Oba wysokie skrzydła drzwi stały otworem, dębowe boazerie lśniły złotem w blasku świec i ognia rozpalonego w kominkach. Muzyka rozbrzmiewała głośno nawet w korytarzu, lecz akurat gdy stanąłem w progu, wybrzmiały ostatnie takty, ucichły też kroki tancerzy. Pierwszy taniec właśnie dobiegł końca.

To się nazywa pech.

Gdy rozbrzmiały oklaski dla muzyków, dostrzegłem Sikorkę, a przed nią uroczyście zgiętego w ukłonie partnera. To był Kominek, najmłodszy syn mojej pani. Pasierb wyratował mnie z opresji – poprosił matkę do pierwszego tańca. W ciągu ostatniego roku rósł jak na drożdżach. Po ojcu, po Brusie wziął mroczną urodę, lecz gładkie czoło i uśmiechnięte usta dostał od Sikorki. Skończył dopiero siedemnaście lat, a już przerósł matkę. Policzki miał zaczerwienione od żwawego tańca. Sikorka nie wyglądała na stęsknioną ani zmartwioną. Gdy podniosła na mnie wzrok i nasze spojrzenia się spotkały, powitała mnie pogodnym skinieniem głowy. Wdzięczny pasierbowi postanowiłem obmyślić jakiś sposób, aby mu konkretnie podziękować. Nieco dalej, obok jednego z palenisk, dostrzegłem starszego brata Kominka, Sprawiedliwego. Przy nim stali Pokrzywa z Rebusem. Dziewczyna miała zaróżowione policzki, więc z pewnością Sprawiedliwy drażnił się z siostrą, nasz zarządca też nie był od tego.

Ruszyłem do Sikorki, często zatrzymując się, by oddać ukłon, czy odpowiedzieć na powitanie kolejnego z licznych gości. Przybyli do nas ludzie wszelkich stanów i zawodów. Była arystokracja i drobniejsza szlachta z naszych okolic, goście wystrojeni w lniane spodnie i koronki, a przy nich także druciarz Jan, krawcowa z miasteczka oraz nasz znajomy serowar. Ci biesiadnicy wystrojeni byli w ubrania nieco mniej modne, a niektórzy wręcz podniszczone, lecz wszyscy mieli starannie wyszczotkowane włosy, przystrojone lśniącymi wieńcami ze świeżo zerwanych gałązek ostrokrzewu. Sikorka rozstawiła swoje najlepsze wonne świece, więc powietrze nasiąkło słodkimi woniami lawendy i wiciokrzewu, a drgające płomienie malowały ściany ciepłym złotem. We wszystkich trzech kominkach buzował wielki ogień, nad paleniskami skwierczało mięso, którego doglądali wiejscy chłopcy o rumianych twarzach zatrudnieni specjalnie do tej pracy. Kilka służących dziewcząt kręciło się przy ustawionej w kącie beczce, szykując na tacy kufle z piwem dla zmęczonych tancerzy, którzy będą chcieli się napić, gdy ucichnie muzyka.

Pod jedną ze ścian przyszykowano stoły uginające się pod ciężarem chleba, jabłek, talerzy z rodzynkami i orzechami, z ciastami i kremami, półmisków wędzonego mięsa i ryby oraz wielu innych dań, których nie rozpoznawałem. Ociekające tłuszczem plastry mięsiwa, dopiero co ścięte z pieczeni obracanej na rożnie, pachniały soczyście. Na ławach zasiadło już wielu gości, umilających sobie świętowanie jadłem oraz napitkiem – piwa i wina także nie brakowało.

Na przeciwległym końcu holu minstrele przygotowywali się do drugiego utworu. Posadzkę wysypano piaskiem. Bez wątpienia w trakcie przygotowań do balu wyrysowano na nim ozdobne wzory, teraz jednak widniały tylko ślady gości. Znalazłem się u boku Sikorki akurat na czas – od strony kapeli właśnie dobiegły pierwsze dźwięki. W przeciwieństwie do pierwszej skocznej melodii ta okazała się spokojniejsza i bardziej refleksyjna, toteż udało mi się zapanować nad obiema dłońmi Sikorki, a przy okazji bez przeszkód słyszałem jej głos na tle muzyki.

– Wyglądasz pięknie, drogi panie.

Pociągnęła mnie na właściwe miejsce, stanąłem w rzędzie z innymi mężczyznami. Skłoniłem się uroczyście nad naszymi złączonymi dłońmi.

– Skoro ty jesteś zadowolona, to ja także.

Mężnie zignorowałem tkaninę trzepoczącą mi przy obrocie wokół łydek, gdy rozdzieliliśmy się na krótko, by zaraz ponownie chwycić się za ręce. Kątem oka zauważyłem Rebusa tańczącego z Pokrzywą. Owszem, on także miał na sobie podobne do moich luźne spodnie, tyle że niebieskie. Moją córkę trzymał nie za czubki palców, lecz za całe dłonie. Pokrzywa była rozpromieniona. Gdy powróciłem wzrokiem do Sikorki, na jej twarzy również widniał uśmiech. Doskonale wiedziała, na co patrzyłem.

– Czy my byliśmy kiedyś tacy młodzi? – spytała.

– Nie. Gdy byliśmy w ich wieku, żyło nam się trudniej.

– Ja w wieku Pokrzywy miałam trójkę dzieci i nosiłam czwarte. A ty...

Pozwoliła myśli zdryfować w milczenie, a ja się nie odezwałem.

Wtedy mieszkałem z wilkiem w chacie pod Kuźnią. Któregoś roku przyjąłem pod swój dach Trafa. Sierota zyskał dom, a Ślepuna cieszyło towarzystwo kompana żwawszego niż ja. Miałem się za przegranego, sądziłem, że Sikorkę, która była wtedy z Brusem, utraciłem na zawsze. Od tamtej pory minęło dziewiętnaście długich lat. Odsuwałem od siebie cienie tamtych dni.

Krok do przodu, ręce w talii Sikorki. Podniosłem ją przy obrocie. Położyła mi dłonie na ramionach, zaśmiała się zadowolona. Inni tancerze spojrzeli na nas zaskoczeni. Postawiłem żonę na ziemi.

– Dlatego powinniśmy być młodzi teraz – oznajmiłem.

– Ty możesz sobie na to pozwolić.

Policzki miała zaróżowione, chyba brakowało jej tchu.

Kolejna promenada, obrót, rozdzieliliśmy się i na nowo połączyliśmy... niezupełnie. Ach, bo powinienem był obrócić się raz jeszcze, a potem...

Beznadziejne, nie sposób tego rozwikłać. A taki byłem z siebie dumny, że zeszłym razem dokładnie pamiętałem kroki! Tańczące pary omijały mnie, rozdzielały się przede mną i tuż za mną łączyły, jak woda w strumieniu opływająca nieustępliwy głaz. Obróciłem się, szukając Sikorki, i znalazłem ją tuż tuż, dosłownie za plecami. Na próżno starała się powstrzymać śmiech. Sięgnąłem po jej dłoń, by na nowo wpleść nas we wzór tańca, lecz ona chwyciła mnie obiema rękami i sprowadziła z parkietu, roześmiana od ucha do ucha.

Chciałem przepraszać, lecz nie dała mi dojść do głosu.

– Nic nie szkodzi, skarbie. I tak muszę się napić i odpocząć. Jeszcze po tych harcach z Kominkiem... Muszę przysiąść na chwilę.

Gwałtownie wciągnęła powietrze i zatoczyła się na mnie. Czoło jej lśniło od potu. Podparła się w krzyżu i potarła plecy, jakby chciała pozbyć się bólu.

– Ja też chętnie odpocznę – skłamałem.

Sikorka spiekła raka, uśmiechnęła się do mnie blado i położyła dłoń na piersi, by uspokoić serce. Odpowiedziałem jej uśmiechem i zaprowadziłem ją do krzesła przy palenisku. Ledwo usiadła, zjawił się paź z pytaniem, czy przynieść wino. Gdy wyraziła zgodę, zniknął w mgnieniu oka.

– Co on miał ponaszywane na płaszczu? – spytałem.

– Pióra. – Nadal z trudem łapała oddech. – I loki z włosia z końskiego ogona.

Popatrzyłem na nią pytająco.

– Tak to sobie w tym roku obmyśliła księżna – usłyszałem w odpowiedzi. – Wszyscy chłopcy najęci w wiosce na paziów są na czas świętowania wystrojeni w ten sposób. Pióra, żeby nasze problemy chyżo odfruwały, a włosie z końskiego ogona pokazujemy wszelkim kłopotom, gdy zostawiamy je za sobą.

– Aha... Rozumiem.

Drugie kłamstwo tego wieczoru.

– To dobrze, to bardzo dobrze, bo ja ani w ząb. Tak czy inaczej, każde święto Przesilenia Zimy zawsze ma swój cel. Pamiętasz, jak któregoś roku księżna Cierpliwa każdemu kawalerowi przybyłemu na zabawę wręczała zieloną gałązkę? Domyślnie długości jego przyrodzenia...

Zdusiłem śmiech.

– Pamiętam. Najwyraźniej uznała, że pannom trzeba wyraźnej wskazówki, która partia najlepsza.

Sikorka uniosła brwi.

– I może słusznie. Tamtego roku na wiosenne Święto Radości mieliśmy sześć ślubów.

Przeniosła wzrok na postać po drugiej stronie pomieszczenia.

Moja macocha, księżna Cierpliwa, była ubrana we wspaniałą starą suknię z błękitnego aksamitu zdobionego pod szyją i przy mankietach czarną koronką. Długie siwe włosy miała splecione i upięte na kształt korony, ozdobione pojedynczą gałązką ostrokrzewu oraz mnóstwem jasnoniebieskich piórek powtykanych między kosmyki w pozornym nieładzie. U bransolety na nadgarstku wisiał wachlarz, również niebieski i tak samo jak suknia wykończony czarną koronką. Wyglądała pięknie, a równocześnie ekstrawagancko, jak zawsze.

Właśnie kiwała palcem, tłumacząc coś najmłodszemu synowi Sikorki, wyraźnie go przed czymś ostrzegając. Chłopak stał wyprężony niczym struna i wpatrywał się w twarz kobiety szczerym wzrokiem, jednak palce rąk założonych za plecami poruszały się niecierpliwie. W bezpiecznej odległości czekał na niego brat, Sprawiedliwy, hamując łobuzerski uśmiech.

Współczułem im obu. Księżna Cierpliwa najwyraźniej żyła w przekonaniu, że chłopcy nadal mają dziesięć i dwanaście lat, chociaż obaj dawno ją przerośli, Kominek skończył lat siedemnaście, a Sprawiedliwy miał wkrótce obchodzić dwudzieste urodziny. Mimo wszystko najmłodszy syn Sikorki stał jak karcone dziecko i cierpliwie czekał na koniec reprymendy.

– Powiem księżnej, że zjawili się kolejni minstrele. Oby to była już ostatnia grupa, bo w przeciwnym razie będą musieli bić się o zaszczyt grania na naszym balu.

Każdy artysta występujący w Białym Gaju mógł bez wątpienia liczyć na ciepły posiłek i kąt do spania, a na dodatek parę monet od gospodarza w podzięce za wysiłek. Ponieważ goście także nie szczędzili wyrazów uznania, artyści, którzy występowali najczęściej, najwięcej zyskiwali. Trzy zespoły na święto Przesilenia Zimy w naszym domostwie to już było dużo. Cztery mogłyby sprowokować próbę sił.

– Ja tu sobie jeszcze posiedzę. – Sikorka przycisnęła dłonie do zaczerwienionych policzków. – O, jest moje wino.

Akurat nastąpiła pauza w muzyce, więc skorzystałem z okazji, by szybkim krokiem przeciąć parkiet. Księżna Cierpliwa dostrzegła mnie i najpierw powitała uśmiechem, a potem ściągnęła brwi. Gdy przed nią stanąłem, natychmiast zapomniała o Kominku, więc chłopak dał dyla, razem z bratem.

– A cóż to się stało z twoim strojem? Gdzie twoje wąskie spodnie? Te trzepocą ci na łydkach jak spódnica albo żagle wystrzępione sztormowym wichrem!

Opuściłem wzrok na spodnie, po czym znów spojrzałem księżnej w oczy.

– To nowy styl, prosto z Jamailli – powiedziałem. – Sikorka mi je wybrała – dodałem szybko, widząc że pogłębia się mars na twarzy kobiety.

Księżna raz jeszcze przyjrzała się podejrzliwie moim nogawkom, jakbym tam chował cały miot kociaków. W końcu podniosła wzrok i obdarzyła mnie uśmiechem.

– Piękny kolor – stwierdziła. – I Sikorka z pewnością zadowolona, że posłuchałeś jej rady.

– Bezsprzecznie.

Wyciągnęła rękę, więc natychmiast podałem jej ramię i wolno ruszyliśmy przez hol. Tłum rozstępował się przed nią, goście składali głębokie ukłony, a ona uroczyście skłaniała głowę, rzucała miłe słowo lub obdarowywała uściskiem. Ogromnie cieszyła mnie rola eskorty księżnej, widok jej radości, starań, by z poważną miną wspomnieć na boku o nieświeżym oddechu lorda Durdena lub wyrazić żal, iż majster Korek nadzwyczaj szybko łysieje. Niektórzy spośród starszych przybyłych pamiętali czasy, gdy księżna była nie panią w Białym Gaju, ale żoną księcia Rycerskiego. Pod wieloma względami nadal rządziła w majątku, gdyż Sikorka w większości przypadków chętnie jej ustępowała, a Pokrzywa wiele czasu spędzała w zamku w Koziej Twierdzy jako najwyższa mistrzyni Mocy w kręgu służącym królowi Sumiennemu.

– Zdarzają się w życiu kobiety takie chwile, gdy pożądane jest wyłącznie towarzystwo osób tej samej płci – powiedziała mi pięć lat wcześniej, wprowadzając się do Białego Gaju na chwilę. – Dojrzewającym dziewczętom potrzebna jest obecność starszej kobiety, która im wyjaśni zmiany, jakie w nich zachodzą. A jeśli pojawiają się rozczarowanie i zawód, gdy czas odciska swoje piętno, zwłaszcza u tych, które chciałyby jeszcze rodzić dzieci, przydaje się rada i pomoc tej, co poznała tę gorycz braku potomstwa. Mężczyźni w takich sytuacjach są po prostu bezsilni.

Choć nie byłem do końca przekonany, gdy ściągnęła wraz z wozem pełnym bagaży, nasion, roślin i zwierząt, dowiodła swojej racji i mądrości własnych słów. Nieczęsto dwie kobiety żyją tak zgodnie pod jednym dachem jak Sikorka i księżna Cierpliwa, a przy tym obie dbały o moje szczęście.

Gdy dotarliśmy do ustawionego przy ogniu ulubionego fotela księżnej, pomogłem jej usiąść, a następnie podałem kubek grzanego jabłecznika.

– Przybył ostatni zespół muzykantów – powiedziałem. – Akurat, gdy schodziłem. Nie widzę ich tutaj, pewnie jednak chcesz, pani, wiedzieć, że się stawili.

Uniosła wysoko brwi, obróciła się ku podium i zlustrowała trzeci zespół, który właśnie szykował się do występu.

– Wszyscy są w sali – stwierdziła. – Widzisz, mój drogi, w tym roku wyjątkowo starannie dobierałam artystów. Uzmysłowiłam sobie, że na święcie Przesilenia Zimy muszą występować ludzie, którzy innych zagrzeją, odegnają chłód. Jeśli się przyjrzysz, dostrzeżesz z pewnością, iż w każdym zespole jest osoba o rudych włosach. O, widzisz tę kobietę, która będzie teraz śpiewała? Zwróć uwagę na tę burzę kasztanowych loków! Wystarczy jej stanąć przed gośćmi, a już rozgrzeje ludzkie serca!

Trudno byłoby zaprzeczyć tym słowom. Pieśniarka rozpoczęła balladę przeznaczoną raczej do słuchania niż do tańca, dzięki czemu goście zyskali czas na odpoczynek. Miała melodyjny głos, dosyć niski, lekko chropawy. Słuchacze, jednakowo starzy i młodzi, przysunęli się bliżej zwabieni starą opowieścią o dziewicy uwiedzionej przez Dziada Mroza i porwanej do jego lodowego zamku na dalekim południu.

Wszyscy znieruchomieli zasłuchani w opowieść, dlatego kątem oka odruchowo wyłowiłem ruch, gdy do holu weszło dwóch mężczyzn w towarzystwie kobiety. Rozejrzeli się dookoła jakby otumanieni, a może zmęczeni długą drogą przez okolicę zasypaną śniegiem. Wyraźnie podróżowali pieszo, bo byli przemoczeni po kolana. Stroje mieli dziwne, i choć minstrele chętnie odziewają się w sposób szczególny, takich nigdy dotąd nie widziałem. Jasne żółte buty sięgające kolan poznaczone były brązowymi plamami wilgoci, krótkie skórzane spodnie ledwie zakrywały górną krawędź cholewek, kurtki z takiej samej skóry farbowanej na kolor beżowy narzucone zostały na grube wełniane bluzy. Wszyscy troje wyraźnie czuli się nieswojo, jakby wełna krępowała im ruchy.

– Oto i oni – powiedziałem.

Księżna przyjrzała się im z uwagą.

– Nie ja ich tu ściągnęłam – oznajmiła z lekką urazą. – Popatrz no tylko na tę kobietę! Blada jak duch. Nie ma w niej krztyny ciepła. A mężczyźni! Tak samo lodowaci, z tymi włosami w kolorze sierści białego niedźwiedzia... Brrr! Zimno się robi na sam widok! – Zaraz jednak rysy twarzy jej złagodniały. – Cóż. Dzisiaj nie pozwolę im występować, ale zaprośmy ich na lato, gdy w parny wieczór mile będzie widziana opowieść o chłodzie i zimnym wietrze.

Nie zdążyłem spełnić jej życzenia, bo zanim ruszyłem z miejsca, zatrzymał mnie grzmiący okrzyk.

– Tu jesteś, stary druhu! Cieszę się, że cię widzę!

Odwróciłem się z konsternacją i podnieceniem, jaki wyzwala w człowieku nieoczekiwane spotkanie z prawdziwym przyjacielem. Długimi krokami zmierzał ku mnie Sieciarz, tuż za nim podążał Szybki. Wyciągnąłem do nich ramiona na powitanie. Korpulentny mistrz Rozumienia jeszcze poprawił się w obwodzie przez kilka ostatnich lat. Policzki miał czerwone, oczywiście, jakby dopiero co wystawił twarz na wiatr.

Szybki, syn Sikorki, nie dotarł do mnie, bo w drodze Pokrzywa zarzuciła mu ręce na szyję. Poderwał ją i radośnie okręcił dookoła.

Chwilę później Sieciarz zamknął mnie w niedźwiedzim uścisku i kilka razy serdecznie klepnął po plecach.

– Dobrze wyglądasz! – huknął, gdy próbowałem złapać oddech. –No, można powiedzieć, że stanąłeś na nogi! – Wypuścił mnie z objęć. – Ach, księżna Cierpliwa! – Skłonił się z galanterią, ujmując jej wyciągniętą dłoń. – Jaka piękna suknia! Przywodzi na myśl sójkę! Księżno... pióra w twoich włosach nie są od żywego ptaka...?

– Ależ skąd! – Księżna była szczerze zbulwersowana tą myślą. – Latem znalazłam na ogrodowej ścieżce martwą sójkę... Postanowiłam skorzystać z okazji i sprawdzić, co też się kryje pod tymi ślicznymi niebieskimi piórkami... a same piórka zachowałam, rzecz jasna, starannie je powyrywałam, jedno po drugim, zanim obgotowałam ptaszka do kości. Potem stanęłam przed ważnym zadaniem: należało poskładać kostki w szkielet. Czy wiesz, że ptasie skrzydło jest równie podobne do człowieczej dłoni jak żabia łapa? Te kosteczki! Cóż... Z pewnością domyślasz się, że leżą na blacie roboczym w gabinecie, jak wiele innych moich na wpół ukończonych projektów. Tymczasem wczoraj, gdy myślałam sobie o kłopotach, odlatujących w siną dal niczym piórka, przypomniałam sobie, że mam pełną szkatułkę tych niebieskich cudeniek! Poszczęściło mi się, nie znalazły ich żadne chrząszcze, więc trwały w całej okazałości, nie tak, jak pióra mewy, które... Och! Gdzież ja mam rozum! Wybacz mi, bardzo proszę!

Przypomniała sobie, że Sieciarz jest związany z mewą.

– My, obdarzeni magią Rozumienia, wiemy, że po śmierci zostaje ledwie pusta skorupa. Zapewne nikt nie pojmuje tego lepiej niż my. Wyczuwamy obecność życia wyraźniej niż ktokolwiek. Drobna roślina nie jest dla naszych zmysłów tak witalna jak drzewo, natomiast zwierzyna płowa przyćmi, rzecz jasna, jedno i drugie, a najbardziej intensywny będzie ptak.

Nie zgadzałem się z jego słowami. Wyczuwałem ptaki Rozumieniem, jednak nie były one szczególnie nabrzmiałe życiem. Brus, człowiek, który mnie wychował, pewnego razu przed laty ocenił, że nie powinienem zajmować się w Koziej Twierdzy sokołami. „Nie lubią cię, jesteś dla nich za gorący”, powiedział i nie miał na myśli temperatury mojego ciała. Czyżby wtedy odgadł we mnie Rozumienie? Nie mógł mi nic wyjawić, bo wówczas była to magia zakazana – gdyby któryś z nas przyznał się do zdolności w tym kierunku, zostałby powieszony, poćwiartowany i spalony nad wodą.

– Z jakiego powodu wzdychasz? – spytała raptem księżna Cierpliwa.

– Wybacz, pani. – Skłoniłem głowę. – Nieświadomie.

– A jednak! Jakiś powód być musiał! Mistrz Sieciarz właśnie opowiada mi o fascynujących skrzydłach nietoperza, a ty nagle wzdychasz, jakbyśmy byli parą najstraszniejszych podstarzałych nudziarzy na świecie!

Ostatnie słowa podkreśliła uderzeniami wachlarza o moje przedramię.

– O, pani! – Sieciarz zaśmiał się. – Bez wątpienia błądził gdzieś myślami! Znam go nie od dzisiaj i doskonale pamiętam jego skłonność do melancholii. Ale, ale! Zatrzymuję cię, księżno, dla siebie, a przecież inni goście czekają na swoją kolej!

Czy księżna Cierpliwa dała się zwieść? Nie podejrzewam, jednak z przyjemnością pozwoliła, by zajął się nią ujmujący młody człowiek, który wyrósł u jej boku pewnie za sprawą Pokrzywy, by Sieciarz mógł ze mną porozmawiać na osobności. Nie byłem pewien, czy mam ochotę na taką rozmowę. Sieciarz przysłał mi kilka listów, z nich wywnioskowałem, jaki temat chce ze mną poruszyć. Prawda, od dawna nie byłem związany Rozumieniem z żadnym zwierzęciem, jednak on traktował mój upór w tej sprawie jak dąsy nachmurzonego dziecka, gdy tymczasem dla mnie była to raczej samotność wdowca, który po wielu latach małżeństwa nagle postradał żonę. Nikt nie mógł zastąpić w moim sercu Ślepuna, nie potrafiłem sobie nawet wyobrazić równie silnej więzi z jakimkolwiek innym stworzeniem. Co było, minęło, zgodnie z tym, co Sieciarz właśnie powiedział. Wspomnienia, tak żywe, iż niekiedy nadal słyszałem w głowie wilcze myśli, zawsze będą milsze niż jakiekolwiek nowe połączenie Rozumieniem.

I tak, gdy Sieciarz przebrnął już przez banały na temat mojego samopoczucia, pytania o Sikorkę i o tegoroczne plony, wymiana zdań zaczęła nieuchronnie zmierzać do podkreślania, jak ważna jest, jego zdaniem, moja dalsza nauka magii Rozumienia, oraz do dyskusji na temat mojej samotności. Po rozważeniu wszystkich za i przeciw dawno już zdecydowałem, że pozostanę bez partnera w Rozumieniu do końca swoich dni, a co za tym idzie, nie potrzebuję dalszego rozszerzania wiedzy na temat tej magii. Dlatego jak najszybciej skierowałem rozmowę na inne tory.

Ruchem głowy wskazałem „muzyków” nadal stojących przy wejściu do sali.

– Obawiam się, że na darmo przebyli długą drogę – powiedziałem. – Księżna Cierpliwa uznała, że na święto Przesilenia Zimy nadają się tylko rudowłosi. Blondynów postanowiła zatrudnić dopiero latem. – Spodziewałem się po Sieciarzu rozbawienia ekscentrycznymi pomysłami księżnej, oczekiwałem reakcji podobnej do mojej.

Obcy nie włączyli się do zabawy. Stali przy drzwiach, rozmawiali tylko między sobą zbici w ciasną grupkę, jak ludzie, którzy spędzili razem dużo czasu. Wyższy z mężczyzn miał bladą twarz o ostrych rysach. Kobieta o szerokich kościach policzkowych i wysokim, poznaczonym zmarszczkami czole skłoniła ku niemu głowę.

– Jakich blondynów? – zdziwił się Sieciarz.

– Mówię o tamtym trio przy drzwiach. W jasnych butach i kurtach.

Dwukrotnie ominął ich wzrokiem i nagle, z drgnieniem, zawiesił na nich spojrzenie. Oczy mu się rozszerzyły. Wyglądał na przestraszonego.

– Znasz ich? – spytałem.

– Czy oni są zarażeni kuźnicą? – wychrypiał.

– Kuźnicą? Jakże to?

Co go zaalarmowało?

Kuźnica pozbawiała ludzi człowieczeństwa, wyrywała z sieci wspólnego życia wszystkich istot, odbierała zdolność empatii i budzenia współczucia. Człowiek zarażony kuźnicą kochał tylko siebie. Swego czasu wielu ich było w naszym królestwie, pasożytowali na rodzinach i sąsiadach, niszczyli kraj, przez najeźdźców ze szkarłatnych okrętów przemienieni we wrogów swoich rodaków. Kuźnica była efektem czarnej magii stosowanej przez bladą kobietę i jej kapitana, Kebala Żelaznorękiego. Odnieśliśmy zwycięstwo, odegnaliśmy agresorów od naszych wybrzeży. Długie lata po zakończeniu wojny ze szkarłatnymi okrętami popłynęliśmy do ostatniej twierdzy wroga, na wyspę Aslevjal, gdzie definitywnie zakończyliśmy bój. Wszyscy ludzie skażeni kuźnicą dawno leżeli w grobach. Od lat nikt nie uprawiał strasznej czarnej magii.

– Jak dla mnie, wyglądają na zarażonych kuźnicą. Rozumieniem nie mogę ich odszukać. Ledwo ich wyczuwam, widzę jedynie oczami. Skąd przybyli?

Jako mistrz Rozumienia Sieciarz w znacznie większym stopniu niż ja polegał na zwierzęcej magii. Może nawet stała się jego dominującym zmysłem? Człowiek obdarzony Rozumieniem ma świadomość istnienia każdej żywej istoty.

Zaniepokojony jego słowami i ja sięgnąłem Rozumieniem ku nowo przybyłym. Nie dysponowałem wrażliwością dostępną dla mojego przyjaciela, na dodatek liczni goście zgromadzeni w sali wprowadzali zamęt w moich odczuciach, jednak tak czy inaczej, rzeczywiście trójki stojącej przy drzwiach właściwie nie czułem.

Zbyłem ten fakt wzruszeniem ramion.

– Na pewno nie są zarażeni kuźnicą – stwierdziłem. – Na to trzymają się za blisko jedno drugiego. Gdyby byli skażeni, każde z nich natychmiast poszłoby szukać tego, co mu potrzebne: jadła, napitku, ciepła. A oni stoją niezdecydowani, nie chcą się wydać intruzami, lecz brak im pewności siebie, bo nie znają naszych obyczajów. Nie, na pewno nie są zarażeni kuźnicą. Gdyby byli, nie zwracaliby uwagi na takie niuanse.

Raptem uświadomiłem sobie, że analizuję przybyszów, jakbym ciągle był uczniem skrytobójcy, jakbym wciąż terminował u Ciernia. Niepotrzebnie. Ci ludzie byli naszymi gośćmi, a nie obiektami wnikliwej obserwacji.

Odchrząknąłem.

– Nie wiem, skąd przybywają. Birbant powiedział, że przedstawili się jako muzycy. Lub może akrobaci.

Sieciarz ciągle przyglądał się im podejrzliwie.

– Skłamali. – W jego głosie dało się słyszeć zaciekawienie. – Porozmawiajmy z nimi, przekonajmy się, kim są i w jakiej roli tu przybyli.

Troje obcych wciąż o czymś rozprawiało. W pewnej chwili kobieta i młodszy mężczyzna, energicznie kiwając głowami, przytaknęli słowom starszego, po czym, na podobieństwo psów przyuczonych do zaganiania owiec, ruszyli między gości. Kobieta położyła rękę na biodrze, jakby chciała objąć dłonią rękojeść miecza, chociaż go nie miała. Oboje uważnie przeczesywali tłum wzrokiem. Wyraźnie czegoś szukali. Chociaż nie: nie czegoś, a kogoś. Kobieta w pewnym momencie wspięła się na palce, próbując spojrzeć nad głowami osób przyglądających się zmianie muzyków na ­podwyższeniu. W tym czasie starszy mężczyzna wycofał się pod same drzwi. Czyżby szykował się do odcięcia drogi ucieczki? A może wszystko to był wytwór mojej wyobraźni?

– Na kogo polują? – usłyszałem własne ciche słowa.

Sieciarz nie odpowiedział. Już ruszył do drzwi. Podążyłem za nim, tyle że ledwo zrobiliśmy dwa kroki, raptem odezwał się żywy rytm przy akompaniamencie raźnych dźwięków fujarki, a tancerze, pokrzykując z zapałem, wysypali się na parkiet. Naprędce utworzone pary zaczęły podrygiwać i kręcić się jak frygi w takt skocznej melodii, blokując nam drogę i zasłaniając widok. Złapałem Sieciarza za ramię, pociągnąłem pod ścianę.

– Dookoła! – zarządziłem.

Niestety, ta droga również nie była łatwa ani szybka, gdyż należało koniecznie pozdrawiać mijanych gości i nie dało się minąć ich śpiesznie, nie będąc niegrzecznym. Sieciarz, zawsze gadatliwy, a przy tym czarujący, najwyraźniej szybko stracił zainteresowanie grupką dziwnych obcych. Z chęcią poświęcał uwagę każdej osobie, której był przedstawiany, zyskiwał sobie sympatię nowych znajomych, interesując się żywo ich pochodzeniem i zajęciem, upewniając się, że miło spędzają czas.

Ja rozglądałem się uważnie po sali, jednak obcych znaleźć nie mogłem.

Na pewno nie grzali się przy wielkim palenisku, bo nie widziałem ich, przechodząc obok. Nie jedli ani nie pili, nie tańczyli ani nie obserwowali świętowania z ław. Gdy muzyka ucichła i tańczący zeszli z parkietu, przeprosiłem panią Kwintesencję, z którą akurat rozmawialiśmy, i zdecydowanym krokiem podążyłem do miejsca, gdzie ich dostrzegłem ostatnio. Teraz już byłem przekonany, że nie byli oni muzykami, a co więcej, nabrałem pewności, że nie trafili pod mój dach przypadkiem. Starałem się powstrzymać lawinę podejrzeń... szkolenie z młodych lat nie zawsze dobrze mi służyło w sytuacjach towarzyskich.

Nie znalazłem ich wśród biesiadników. Wyszedłem z holu, do cichszego i spokojniejszego korytarza, lecz i tam ich nie było. Zniknęli. Głęboko wciągnąłem powietrze i, choć nie bez trudu, to jednak okiełznałem ciekawość. Z pewnością znajdowali się gdzieś we dworze, przypuszczalnie zmieniali ubrania na suche lub raczyli się kieliszkiem wina albo może zagubili się między tańczącymi. Niewątpliwie jeszcze mi się napatoczą przed oczy. Teraz musiałem przede wszystkim wrócić do roli gospodarza, a i Sikorka czekała na mnie stanowczo zbyt długo. Miałem obowiązki wobec gości, powinienem zatańczyć z żoną i kusiły mnie suto zastawione stoły. Jeżeli przybysze byli muzykami lub akrobatami, wkrótce poznają ich wszyscy obecni, ponieważ bez wątpienia obcy będą zabiegali o uwagę i łaskawość zgromadzonych. Kto wie, może w tym momencie akurat mnie szukali, gdyż to właśnie ja płaciłem należności. Wystarczy poczekać, a sami się do mnie zgłoszą. Jeśli natomiast byli żebrakami albo podróżnymi, również mieli prawo przebywać pod moim dachem.

Dlaczego zawsze we wszystkim dopatruję się niebezpieczeństwa dla bliskich?

Oddałem się świętowaniu. Zatańczyłem z Sikorką, poprosiłem do dżiga Pokrzywę, ale odebrał mi ją Rebus, przeszkodziłem Kominkowi sprawdzać, ku uciesze śliczniutkiej panny z miasta, ile miodowych ciasteczek zdoła ułożyć w wieżę na talerzu, zjadłem stanowczo zbyt wiele pierniczków i na koniec wpadłem w pułapkę Sieciarza zastawioną nieopodal beczułki z piwem. Skończywszy nalewać sobie, nalał także dla mnie, a potem szturchnął mnie w bok i usiedliśmy obaj na ławie przy kominku. Rozejrzałem się za Sikorką i znalazłem ją w towarzystwie Pokrzywy – akurat z pochylonymi ku sobie głowami ruszyły do księżnej, która zdrzemnęła się na krześle. Nie protestowała zbyt gwałtownie, gdy pomogły jej wstać i poprowadziły do pokojów.

Sieciarz zaczął bez owijania w bawełnę.

– Jesteś niemożliwie samotny, odpowiadasz echem na moje Rozumienie – zganił mnie, nie zważając na to, czy ktoś słyszy nasze słowa. – To sprzeczne z naturą. Powinieneś otworzyć się na możliwość ponownego zadzierzgnięcia więzi. Dla człowieka pradawnej krwi niezdrowo jest żyć długo bez partnera.

– Nie czuję potrzeby – odparłem szczerze. – Dobrze mi z Sikorką i chłopcami, mam stale zajęcie w obejściu, a wolne chwile spędzam z ludźmi, których kocham. Sieciarzu... nie wątpię w twoją mądrość, nie podważam doświadczenia, jednak... ufam własnemu sercu. Nie potrzeba mi więcej, niż mam.

Zajrzał mi w oczy, a ja odpowiedziałem niezłomnym spojrzeniem. Moje ostatnie zdanie było niemal prawdziwe. Gdybym mógł odzyskać wilka, żyłoby mi się znacznie lepiej. A gdybym, otworzywszy drzwi, zastał na progu szeroko uśmiechniętego Błazna, nie pragnąłbym już niczego więcej. Tymczasem jednak nie było powodu wzdychać za spełnieniem nierealnych marzeń, bo to by mnie jedynie odciągało od tego, czym się mogłem cieszyć, a lepiej nie było mi nigdy w życiu. Miałem dom, ukochaną, chłopcy wchodzili pod moim dachem w wiek męski, nie brakowało mi strawy i sypiałem we własnym łóżku. Utrzymywałem na tyle ścisłe kontakty z Kozią Twierdzą, że czułem się ważny i potrzebny, a dość luźne, by mieć świadomość, że radzą tam sobie beze mnie i wolno mi cieszyć się spokojem. Obchodziłem kolejne rocznice, z których mogłem być dumny. Minęło bez mała osiem lat, odkąd Sikorka została moją żoną. Od niemal dziesięciu nikogo nie zabiłem.

Prawie dziesięć lat nie widziałem Błazna.

Oto ciężar leżący mi na sercu. Nie dawałem nic po sobie poznać, niczego nie zdradzały moje oczy ani wyraz twarzy. A czeluść mojej próżni nie miała nic wspólnego z brakiem zwierzęcego kompana. Był to zupełnie inny rodzaj osamotnienia.

Prawda?

Może prawda, a może nie. Nosiłem w sercu pustkę, której nie mogło zapełnić nic, bo nic nie mogło zastąpić tego, po kim ona powstała. Cóż, więc może to jednak było to samo.

Sieciarz obserwował mnie uważnie. Uświadomiłem sobie, że jakiś czas temu zawiesiłem wzrok na tancerzach widocznych za jego ramieniem, ale teraz parkiet był pusty. Spojrzałem mu w twarz.

– Dobrze jest, jak jest, przyjacielu. Jestem szczęśliwy. Czy chciałbyś, żebym pragnął więcej, choć mam tak wiele?

Doskonałe pytanie, by powstrzymać jego uciążliwą troskę.

Rozważył moje słowa, po czym na jego twarzy z wolna wykwitł szczery uśmiech prosto z serca.

– Nie. Rzeczywiście, tego ci nie życzę. Umiem się przyznać do błędu. Niepotrzebnie mierzę ciebie własną miarą.

– No właśnie, a co z twoją Ryzykantką? – spytałem odruchowo.

– Trzyma się jakoś – odparł z krzywym uśmiechem. – Dwadzieścia trzy lata jesteśmy razem, a przecież miała ze dwa, może trzy, gdy się spotkaliśmy.

Dłuższą chwilę milczałem. Od dawna zastanawiałem się, jak długo może żyć mewa, lecz i tym razem nie spytałem. Siedziałem bez słowa, nie chciałem zadawać okrutnych pytań.

– Kiedyś ją stracę. – Sieciarz pokręcił głową. – Jeśli jakiś wypadek albo choroba nie zabierze mnie pierwszego. Będę ją opłakiwał. Albo ona mnie. Ale wiem także, iż w końcu przyjdzie czas, że zacznę się rozglądać za nowym partnerem. Nie z braku szacunku dla pamięci o Ryzykantce, lecz dlatego że jestem z ludu pradawnej krwi. A nam nie jest pisana samotność.

– Rozważę twoje słowa – obiecałem. Zasługiwał na tę grzeczność. Potem nastał czas, by zmienić temat. – Udało ci się porozmawiać z naszymi szczególnymi gośćmi?

– Porozmawiać to za dużo powiedziane, ale tak, zamieniłem słowo z kobietą. Dziwnie się przy niej czułem, dla moich zmysłów była jak wyciszony dzwon. Powiedziała, że są wędrownymi kuglarzami i mają nadzieję zabawić nas nieco później. O sobie mówiła niewiele, za to do mnie miała mnóstwo pytań. Dowiedziałem się jednak, że szuka zaprzyjaźnionej osoby, która mogła się u nas niedawno pojawić. Pytała, czy o takiej słyszałem. A gdy jej powiedziałem, że jestem przyjacielem domu i zjawiłem się tutaj akurat dzisiaj, chciała wiedzieć, czy spotkałem innych obcych na drodze.

– Ktoś się od nich oddzielił?

– Nie przypuszczam. – Ściągnął brwi. – Cała nasza rozmowa była dość szczególna. Gdy spytałem, kogo...

Jak spod ziemi wyrósł przy nas Sprawiedliwy.

– Matka cię potrzebuje – rzekł cicho.

Słowa niby zwykłe, jednak ton głosu zjeżył mi włosy na karku.

– Gdzie jest?

– U księżnej. Razem z Pokrzywą.

– Idę.

Sieciarz tylko kiwnął głową.

Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę
-
Ocena użytkowników
Średnia z 0 głosów
-
Twoja ocena
Mają na liście życzeń: 0
Mają w kolekcji: 0
Obecnie czytają: 0

Dodaj do swojej listy:
lista życzeń
kolekcja
obecnie czytam
Tytuł: Skrytobójca Błazna
Autor: Robin Hobb
Tłumaczenie: Agnieszka Kwiatkowska
Wydawca: MAG
Data wydania: 24 maja 2017
Liczba stron: 816
Oprawa: twarda
ISBN-13: 978-83-7480-727-2
Cena: 49 zł



Czytaj również

Skrytobójca Błazna
Okruchy życia w fantastycznym wydaniu
- recenzja
Wywiad z Robin Hobb
Każdy jest bohaterem swej własnej historii
Wyprawa Błazna
U Bastarda nic nowego
- recenzja

Komentarze


Jeszcze nikt nie dodał komentarza.

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.