Rzeki Londynu

Disce puer latine, ego faciam te mości czarodziejem

Autor: Maja 'Vanth' Białkowska

Rzeki Londynu
Urban fantasy jest podgatunkiem niezwykle pojemnym i łatwym w obsłudze. Teoretycznie można do niego "upchać" prawie każdy pomysł, okraszając jakimś nadnaturalnym elementem i voilà – wymogi zostały spełnione. Pozostaje jedynie pytanie, jak dobrze autor to uczyni. Czy poskłada ze sobą parę sztampowych motywów, które spowodują, iż książka dołączy do długiej listy raczej miernych pozycji, czy, jak Aaronovitch w Rzekach Londynu , nadal posługując się klasycznymi i archetypicznymi elementami, mistrzowsko je ze sobą połączy, tworząc zupełnie nową jakość?

To miało być proste śledztwo, zatem posterunkowy Peter Grant początkowo uznał, że rozwiązanie sprawy to kwestia krótkiej działalności inwigilacyjnej. Tylko czemu jakiś wewnętrzny, złośliwy głosik podpowiadał mu, że tak się nie stanie, zaś od zawsze towarzyszący mu szósty zmysł sprawił, iż bardzo szybko zaangażował się w sprawę bardziej, niż zamierzał? Ale jak mógłby zignorować zeznania zdecydowanie nietypowego świadka, czyli ducha? Lecz zanim Peter zaczął podążać nowym tropem, usłyszał od szefa, iż powinien rozważyć pracę w zespole kontroli postępów dochodzeń – ergo żadnych fascynujących akcji detektywistycznych, za to gwarantowane hemoroidy od przeglądania papierów. Nie taką wizję przyszłości młody posterunkowy sobie wymarzył, zatem, gdy tylko trafiła się okazja – uosobiona przez tajemniczego inspektora Thomasa Nightingale’a, który zaproponował mu udział w "bezgłowym" dochodzeniu – zdecydował się na nią błyskawicznie, nie mając pojęcia co kryje się pod szyldem "wydziału przestępstw gospodarczych i innych". A że kryło się bardzo wiele, to Grant z zaskoczeniem stwierdził, iż Londyn nie jest do końca taki, jakim mu się zawsze wydawał, magia istnieje, a na świecie dzieją się  rzeczy nie do ogarnięcia nawet przez filozofów, a co dopiero – przez zwykłych posterunkowych.

Razem z Nigtingale'em wkracza w rejony niedostrzegane przez zwykłych obywateli, przemierzając magiczną wersję Londynu, w którym egzystuje wszelakie paranormalne tałatajstwo, jak i istoty o znacznie wyższym statusie, na czele z genii locorum – personifikacjami Tamizy i jej dopływów zarówno w żeńskim, jak i męskim aspekcie. A jako że pomiędzy Matką i Ojcem Tamizą od jakiegoś czasu trwa konflikt o terytorium, Grant i jego mentor (a raczej – Mistrz) muszą użyć swoich talentów negocjacyjnych, co w przypadku inspektora, z jego wybitnie długoletnim doświadczeniem i dżentelmeńskimi manierami jest okazuje się banalnie proste, lecz jego młody terminator zmuszony będzie do nader szybkiej i bolesnej nauki.

Jak bowiem można pogodzić racjonalne myślenie i logikę, gdy staje się przed zjawiskami ewidentnie nie z tego świata. O dziwo, Peterowi przychodzi to nadspodziewanie łatwo, kiedy, po lekkim początkowym szoku, bezproblemowo wchodzi w realia, które inspektor Nightingale zna od podszewki. Również świadomość, iż został wybrany na ucznia czarodzieja (jakże miłe skojarzenie z Merlinem) przeraża przede wszystkim koniecznością wieloletniej nauki i mnogością stricte językowych wyzwań (nauczyć się bodajże 10 języków w tym upiornej łaciny – to dopiero sztuka), bez czego opanowanie arkanów magii jest niemożliwe. I Grant zżyma się, czasami zamruczy coś w ramach protestu, lecz poddaje się regułom narzuconym przez swego Mistrza. I dochodzi do klasycznej, kanonicznej wręcz relacji pomiędzy uczniem i mentorem, w którą Aaronovitch tchnął tyle nowych treści, iż miast poczucia powtórki z rozrywki, poznaje się ją z rosnącym entuzjazmem. Stanowi ona jednocześnie znakomity aneks to rysu charakterologicznego obu panów – kiedy mamy możność obserwowania ich nie tylko podczas samotnego działania, lecz i wzajemnych interakcji. Jak już wcześniej wspomniałam, posterunkowy nie zachowuje się, niczym młodzieniec dopiero odkrywający swoje talenty, zaszokowany ich tajemniczością, lecz jest człowiekiem inteligentnym, błyskotliwym, potrafiącym znakomicie kojarzyć ze sobą fakty i tę wiedzę wykorzystywać w śledztwie. Budzi także sympatię już od pierwszego wkroczenia na scenę.

Inspektor za to dzieli z Peterem dużą ilość rozsądku, ironiczne poczucie humoru i specyficzny, sarkazmem podszyty stosunek do rzeczywistości. Lecz w odróżnieniu od swojego, czasem mocno narwanego i stojącego na bakier z dobrym wychowaniem i etykietą ucznia, Nightingale – ze swoimi eleganckimi garniturami, nieodłączną laseczką o srebrnej główce i nienagannymi manierami dżentelmena – wydaje się przeniesiony z innej epoki. Lecz wystarczy krótka rozmowa tych dwóch (kolejny mocny akcent prozy Aaronovitcha – dialogi wychodzą mu kapitalnie!), pełna celnych słownych pchnięć i równie błyskotliwych ripost, by przekonać się, jak wiele obu panów łączy. Inspektor nie jest jedynie nauczycielem, starającym się wpoić wiedzę; on cierpliwie tłumaczy, lecz zarazem pozwala Grantowi uczyć się na własnych błędach, zdaje się również na jego intuicję i w pewnej chwili czytelnik łapie się na tym, iż zaczyna postrzegać Petera i Thomasa nie przez pryzmat uczniowsko-mistrzowskiej relacji, lecz jako dwójkę przyjaciół. Mi kojarzyli się nieco z Sherlockiem i Watsonem, lecz w wersji klasycznej, nie serialowej.

Na tle tak świetnie zarysowanych, charyzmatycznych protagonistów wydawać by się mogło, iż postaci z drugiego planu muszą wypaść nieco bardziej blado. Ależ skąd! Autor każdego z opisanych przez siebie bohaterów dopracował w najdrobniejszym szczególe – i to zarówno mieszkańców "normalnego" Londynu (świetna posterunkowa Lesley May, tudzież reszta policyjnej ekipy), czy zwierząt (prześmieszny terier Toby), jak i tych rodem z magicznej wersji miasta. Zaś majstersztykiem jest kreacja dworów Matki Tamizy i Ojca Tamizy. Tak od siebie odmiennych, a jednocześnie – niczym awers i rewers jednej monety – idealnie się uzupełniających. Mama Tamiza, żelazną ręką obleczoną w aksamitną rękawiczkę dyrygująca swymi potomkiniami, jest skrzyżowaniem bogini płodności, królowej Saby, Kleopatry i paru innych archetypicznych wizerunków silnych i władczych kobiet, a zarazem  rozbuchaną emanacją seksualności, przebiegłym strategiem i taktykiem. Podobnie jej córki, z których każda stanowi ucieleśnienie odmiennego aspektu kobiecości. Intrygującym zabiegiem było uczynienie wszystkich żeńskich wcieleń rzek kobietami czarnoskórymi, ze wszystkimi konsekwencjami tego wyboru – zarówno w warstwie wizualnej, jak i zachowania (zastanawiam się tylko, czy Aaronovitch nie uprościł sobie nieco zadania, stosując typowe klisze rasowe, które automatycznie rezonują u odbiorcy konkretnymi wyobrażeniami), co sprawia iż ich sabaty przypominają momentami plemienne, matriarchalne rytuały, pełne pierwotnej mocy, zaś genii locorum zaczynają przypominać kapłanki, składające ofiary Naturze. Natomiast męski aspekt Tamizy i jego potomkowie przypominają na pierwszy rzut oka radosną bandę zwolenników zabaw ludycznych i muzyki country, lecz szybko przestaje to być aż tak oczywiste. Stary Tamiza, początkowo opisywany jako chłopek-roztropek i miłośnik kobiecych wdzięków, okazuje się znacznie starszy, niż się wydawało; mądry wiedzą zakorzenioną zarówno w naturze, jak i kulturze antycznej. Kapłan i ofiarnik, sędzia i kat, bezlitosny, ale zawsze sprawiedliwy. To głębokie wtajemniczenie w kwintesencję życia dzieli z nim jego małżonka, która, pomimo mocno patriarchalnej struktury dworu Ojca, potrafi silną dłonią obleczoną w aksamitną rękawiczkę uzyskać to, czego pragnie.

Toczące się wydarzenia obserwujemy oczyma Petera – ujęte w formie narracji pierwszoosobowej, a posterunkowy ma, zaiste niezwykły, talent do snucia arcyciekawych opowieści. Kiedy trzeba, z wprawą prowadzi czytelnika przez zaułki Londynu, by za moment samemu wcielić się w rolę turysty, poznając rejony, o których istnieniu nie miał pojęcia. Nie tylko z gawędziarską swadą opisuje wydarzenia, których sam doświadczył, lecz również okrasza je trafnymi i cynicznymi komentarzami, odnoszącymi się i do polityki, i historii, i do szeroko pojętej sfery popkultury. Aaronovitch obdarzył tę postać talentem erudycji, lecz tego samego wymaga od swoich czytelników. Jego książka to mozaika odwołań, aluzji, cytatów, często dość hermetycznych (nie każdy czytelnik posługuje się łaciną) i prawdopodobnie najłatwiejszych do zrozumienia dla Brytyjczyków, czy wręcz Londyńczyków z ich specyficznym poczuciem humoru, dogłębną wiedzą o historii miasta, sięgającą do jego prapoczątków, tudzież o kulturalnej spuściźnie – niekoniecznie tej z najwyższej półki.

Rzeki Londynu nawet nie starają się być książką poważną, dramatyczną, czy też wzniosłą. Aaronovitch z pełną świadomością i konsekwentnie stara się stworzyć lekką i przyjemną, ale nie prostacką, prozę rozrywkową. Pisze z zadziwiającą finezją i lekkością, bawiąc się się słowami, a kreowanie opisanego na kartach świata sprawiało mu ogromną przyjemność. Udowadnia też, iż potrafi sięgnąć po wątki bardziej dramatyczne, umiejętnie wplatając je w fabułę, chwilami popadając w świadomy manieryzm,jakby chciał udowodnić tezę, iż tak na prawdę świat jest teatrem. Zaś występujące w owym spektaklu postaci są wieloznaczne, trudne do zdefiniowania, często skonstruowane na zasadzie sprzeczności, a każda z nich ma sekrety (wcale nie radosne). I wreszcie – to opowieść o samym Londynie, precyzyjnie skonstruowana z elementów jego historii, kultury i obyczajowości. Rzeki Londynu to książka, która mnie zauroczyła, zapewniając jednocześnie kapitalną zabawę (już dawno nie parskałam śmiechem podczas lektury), kompletnie zaskoczyła pewnymi rozwiązaniami, lecz również skłoniła do filozoficznych rozważań. Przede wszystkim o naturze odmienności i jej konsekwencjach – zarówno tych negatywnych, jak i pozytywnych. Zatem niecierpliwie czekam na kolejne tomy, licząc, iż dalsza znajomość z Peterem i inspektorem Nightingale’em będzie równie intrygująca.