Polowanie na lwa

Autor: Przemek 'Draker' Prekurat

Polowanie na lwa
Arabowie o czarnych oczach polują na lwa.
Ściągają gęste, równo wycięte linie ciemnych brwi, w ciszy pod gwiazdami stają kołem na stygnących piaskach i słuchają nocy. Silne ramiona o opalonej skórze, pod którą wyraźnie widać wydmy mięśni i koryta nabrzmiałych żył, potrząsają cienkimi drzewcami włóczni, odginającymi się energicznie to w jedną, to w drugą stronę. Szorstkie dłonie, głaskane aksamitnym, pustynnym piaskiem, poklepują ciepłe karki koni z czułością i oddaniem, jakby opuszki palców dotykały na wodzie odbicia dawnych wspomnień. Krąg mężczyzn przystaje nagle bez słowa, pośrodku, tam, gdzie mogłoby płonąć ognisko, czerń nocy wydaje się najgęściejsza. Jeden z myśliwych idzie pożegnać się ze swoją kobietą o powłóczystych rzęsach i granatowych włosach, której piękną twarz skrywa chłodny jak mgła nad oazą woal z muślinu, a skóra jest słodka niczym daktyl. Następny w ciszy wpatruje się w gwiazdy, palcami czule pieszcząc gładki brzuch wysłużonego łuku, rzeźbionego pięknie w geometryczne ornamenty i roślinne sploty. Paru na uboczu modli się do Allaha, obiecując posłuszeństwo i wierność. Grupa przy studni, obnażona do pasa, obmywa zakurzone karki i torsy pokryte gdzieniegdzie lokami czarnych, gęstych włosów, podobnych czarnym perłom rzuconym na hebanowym blacie. Woda w studni jest zimna i odbija gwiazdy.
Niektórzy idą do namiotów. Przebierają się w odświętne szaty, przygotowane specjalnie na taką okazję. Smukłe dłonie wyciągają grzechoczące pudełka, wypełnione delikatnie malowanymi figurkami szachowymi wycinanymi w cedrze. Długie węże wodnych fajek, pękatych nargili, wślizgują się w usta, słodkim aromatem wyszeptując sny. Konie przed namiotami są niespokojne, drobią w miejscu i strzygą uszami owiewanymi wiatrem. Psy Arabów leżą obok nich, tak jak zwykle, z ciężkimi łbami złożonymi na przednich łapach i półprzymkniętymi powiekami. Niby nic nie zaprząta ich uwagi, ale i one węszą. Ruchliwe nosy marszczą się pod smagnięciami kolejnych podmuchów.
Tylko jeden mężczyzna stoi trochę z boku. Jego ostre rysy twarzy wyraźnie zaznaczają się na tle nocnego nieba. Wygląda jakby chciał coś powiedzieć, a może już coś powiedział, ale i tak nikt go nie słucha. Jednak nie odchodzi. Stoi wyprostowany, fałdy starej szaty spływają po progach szczupłego ciała, jak mogłyby spływać wody wodospadu po lustrzano wyszlifowanej, granitowej grani.
Decyzja zapadła. Wyruszają na łowy.

Lew jest królem sawanny, władcą tego świata, rozciągającego się od piasków pustyni po szarpane falami powodzi brzegi okresowej rzeki. Zazwyczaj spoczywa dumnie w cieniu rozłożystych, sprężystych, smukłych palm, otoczonych morzem szorstkich traw. Z królewską wyższością wyleguje się leniwie w ciepłych, południowych powiewach, od niechcenia przesuwających kłęby lwiej grzywy to w jedną, to w drugą stronę. Błazeńskie hieny i ostrołuskie żmije, lokaje o zimnej krwi i skórze, kłębią się wokół, podrygują hałaśliwie, chcąc przypodobać się władcy. Lew wygląda, jakby w ogóle nie zwracał na nie uwagi. Mruży tylko żółte ślepia, ogon drga czasem nieznacznie, bez zaangażowania. Wtedy szukający uznania słudzy robią się głośniejsi, rozochoceni milczącym przyzwoleniem podchodzą coraz bliżej króla, łasząc się i przymilając. Lecz król leży niczym posąg ciosany w piaskowcu. Dalej nie zwraca na nikogo uwagi.
Promienie słońca stojącego w zenicie są coraz cięższe, coraz gorętsze, tną niczym rozpalone miedziane strzały, gęste powietrze zamiera, grubym gobelinem dusząc wszystko przy ziemi. Tylko samotny marabut stoi na horyzoncie, szkarłatem wypalając pomarszczoną skórę czaszki, tylko jakiś ptak zawisł na palecie nieba. Bezruch. Nawet lwi adoratorzy trochę przycichają… Ale nie rezygnują. Są blisko gęstych łanów królewskiej grzywy, aksamitnej sierści, ogona podrygującego jakby niezależnie od spiżowego ciała, wielkich łap miękko kryjących pazury. Oczy króla pozostają niewidoczne zza zmrużonych powiek.
Nagle ziemia drży, a zawstydzone słońce, jakby przyłapane na gorącym, najgorętszym uczynku, znowu rusza spiesznie po knocie dnia, nawet nieco szybciej, może chcąc nadrobić stracony czas. Marabut na horyzoncie zrywa się z wrzaskiem, ptak niknie gdzieś pod kloszem nieba niczym łza w strumieniach deszczu. Jedna z hien podeszła za blisko, rozzuchwalona żmija podpełzła za daleko. Ogłuszający hurgot ryku przetacza się przez sawannę, jeden kłąb mięśni i ścięgien, siły i mocy podrywa się dziko, pręży ze śmiertelną gracją. Krzywe ostrza matowych pazurów ze świstem tną powietrze. Bezkształtna bryła mięsa pada w chmurze krwawych kropel, pokrwawiony strzęp skóry z cekinami łusek furkocze w powietrzu. Hałasy licznej czeladzi w jednej chwili polifonicznego pandemonium osiągają apogeum, potem urywają się jednocześnie. Wszystko trwa tyle, ile pstryknięcie deszczowej bańki na wzburzonej wiosenną burzą rzece, atakowanej miriadą drobnych kropel. Lew jeszcze pomrukuje głucho, obnażając długie kły unosi czarną wargę. Leniwie wraca za palmy, w cień drzew. Kładąc się, zastyga w posągowej pozie, znów mruży oczy leniwie.
Przerażone hieny i żmije, fenki o uszach niby żagle oraz szukające łatwego łupu ścierwojady powoli zaczynają wychylać się ze swych kryjówek. Szeleści rozchylana trawa, tu i tam słychać pełne ulgi szczeknięcia. Pustynni paziowie zaczynają krążyć wokół swego pana, początkowo luźny i obszerny krąg zaczyna się na powrót zacieśniać. Orbitują w stronę lwa, króla sawanny, władcy ich świata.

Pogoń prowadzą psy. Z nisko zwieszonymi łbami biegną ciężko w pustynnym piachu. Wielkie łapy masywnie uderzają o ziemię, ubijając sypkie ziarna, jak ubija plażę przypływ łomoczący o brzegi. Ani jedna sucha fontanna nie wzlatuje w powietrze. Biegną bezgłośnie, wielkie paszcze kołyszą się rytmicznie. Mięśnie na karkach prężą się i kłębią.
Za psami niby księżycowe cienie podążają jeźdźcy. Gwiazdy powoli blakną na stalowym niebie. Konie wysoko unoszą smukłe, białe szyje, czują wiatr targający grzywy i ziemię umykającą spod kopyt. O rzeźbione siodła czasem biją stalowe okucia pochew, kryjących miecze o klingach błyszczących niczym wężowa łuska. Lekkie włócznie, trzymane przy końskich bokach, drgają rytmem wybijanym kopytami, groty jak ogon skorpiona tańczą spazmatycznie. Szczodre piersi łuków czekają pieszczoty. Noc powoli spływa z zimnego firmamentu, podobnego lustru polerowanemu na stalowej płycie. Jednak słońce czeka, jeszcze nie wstaje. Może coś je przetrzymuje? Może celowo pozostaje poza krawędzią widnokręgu, ściągane w dół ciężarem nocy?
Napięcie rośnie.