Pieśń i krzyk

Autor: Tomasz 'Asthariel' Lisek

Pieśń i krzyk

Prolog

 

Mathonwa mijał skruszałe kikuty palenisk i olbrzymie cielska kotłów tonące w szarym żwirze, w który zmieniły się ich podstawy. Żółte kryształy siarki chrzęściły pod stopami, wzbijały w powietrze drobnym pyłem i opadały całunem na płytkie ślady kroków, którymi ożywiał to miejsce po raz pierwszy od setek lat. Czuł głód, lecz wiedział, że to tylko złudzenie. Pozostałość po egzystencji, którą mu odebrano, którą odebrał sobie sam, zastępując ją darem od Pana. W jego trzewiach coś poruszyło się ponaglająco i przyjemnie. Jego Dar.

Zębiska ostrych skał wyrastały z pomarszczonej, martwej wstęgi wijącej się wkoło wysokich murów. Mathonwa stąpał ostrożnie, czując, jak pod jego stopami ugina się spękana, gorąca czerń. Nigdy tu nie był, nie mógł być, a jednak odległe obrazy i szepty wydawały się przeciekać do jego głowy, wskazując kierunek. To one powiodły go podziemnym labiryntem ku wymarłym kręgom, które pożarł czas. To one kazały przekroczyć ognistą rzekę i podążać dalej, przez zawalone bramy podziemnej twierdzy.

Szedł więc przed siebie, posłuszny głosowi Daru, poleceniom Pana. Wspiął się na rumowisko, zsunął między spękane resztki i brnął ku kolejnej bramie. Ze zdziwieniem zatrzymał się przed ostatnimi wierzejami, które oparły się upływowi lat. Monumentalne kolumny sięgały wysoko ku stropowi jaskini, choć bez szans na to, by go dosięgnąć. Szczelnie zatrzaśnięte, pokryte ślepymi oczami setek rzeźb, zdawały się nieprzekraczalną barierą. Końcem drogi i nadziei, z której drwiły wykrzywione pyski zastygłych w wiecznym bezruchu maszkaronów.

Głos w głowie milczał, lecz Mathonwa wiedział, co musi uczynić. Sięgnął widmowym dotykiem w głąb ciała, wprost w wypełniony Darem bukłak brzucha. Zacisnął na nim feeryczne palce i ścisnął, czując, jak oślizgłe glisty przeciskają się między nimi, a wizg mocy rusza po śladach, szarpie płucami, paraliżuje kręgosłup i wdziera się do głowy. Rozrzucił szeroko ręce, jęcząc w ekstazie, i rozwarł pokryte pyłem wargi, pozwalając, by moc rzygnęła strumieniem ku bramie, przebiła się na drugą stronę i zgasła, pozostawiając stygnące resztki.

Żerca upadł. Trząsł się przez dłuższą chwilę, nim wątłe pozostałości Daru zdołały na powrót tchnąć w niego ułudę życia. Czuł, jak pełga wewnątrz zapadniętego brzucha, jak stopniowo wypełnia członki czuciem. Podniósł się z trudem i zataczając się, ruszył ku wypalonemu przejściu. Słyszał zdziwiony szept ulatującej bezpowrotnie mocy. Nie tak miało się stać, nie tak miał postąpić. Dar, który ofiarował mu Pan, miał wystarczyć, by żył i wypełnił jego polecenia. Odszukał skryty w wygasłych czeluściach miecz, wyniósł i ukrył jak najdalej, aby Nife nigdy nie wykorzystało jego mocy. A teraz Daru zostało ledwie na kilka chwil. Zbyt mało, by mógł wydostać się na powierzchnię, a nawet by powiadomić Pana. Czuł to i wiedział, że musi się pośpieszyć.

Rzężąc, wspiął się po spękanych schodach wprost do wąskiej szczeliny, która rozcinała gładką powierzchnię cylindrycznej wieży. Długi korytarz surowego mroku zaprowadził go do ogromnej sali, której ściany i sufit ginęły w lepkiej mgle. Zatrzymał się mimowolnie, widząc stosy ścielące się u stóp węglowego tronu, na którym wciąż zasiadały szczątki rogatego monstrum. Splunął krwią i ruszył przez salę. Wyschnięte kości rozpadały się pod naciskiem jego butów, obracając w pył. Wspiął się z trudem po stopniach, stanął między nogami martwej bestii i uśmiechnął blado. Spomiędzy żeber Peklenca wystawała zakurzona rękojeść miecza, którego ostrze przeszyło go na wylot i utkwiło w oparciu tronu.

Czuł, jak ostatnie larwy Daru zwijają się w trzewiach, poświęcając swe istnienie, jak gdyby wierzyły, że on, Mathonwa, może jeszcze wypełnić powierzone mu zadanie. Nędzne pomioty przeklętej siły, która wybrała go na swego sługę, naiwnie myśląc, że będzie jej posłuszny.

Skierował drżącą rękę ku rękojeści miecza i zacisnął na niej dłoń. Sięgnął w głąb stali, gdzie czaił się okruch mdlącej potęgi.

– A więc jednak – wyszeptał żerca, opuszczając ostrze. W jego brzuchu znów kłębiły się tłuste larwy, lecz tym razem nie szeptały, nie próbowały mamić go obrazami ani ponaglać. Tym razem były na jego rozkazy. – Więc jednak…