» Wieści » Pierwszy rozdział powieści Nowy gracz

Pierwszy rozdział powieści Nowy gracz

|

1. Lakeside Software


Jasnoblond grubasek siedział za drewnianym biurkiem i palił papierosa. Miał wyraźne zakola na czole i mocno przerzedzone włosy na czubku głowy, a podwinięte mankiety odsłaniały grube, porośnięte delikatnym puchem przedramiona. Przy uchu trzymał bezprzewodową słuchawkę.

– Z sierocińca? – zapytał. – Przecież Lakeside to największa dziura w całej Montanie. Nie mogą zwiedzać czegoś innego? W okolicy jest tyle pięknych miejsc.

Panoramiczne okno za jego plecami wycinało w surowym górskim krajobrazie kadr tak idylliczny, że z powodzeniem mógłby stanowić treść tandetnego landszaftu. Po ostatnim zdaniu wolna ręka mężczyzny zatoczyła koło, jakby ten gest mógł przekazać rozmówcy cały urok otoczonego skalistymi szczytami jeziora, a on sam odchylił się do tyłu i kiwając twierdząco głową, położył nogi na biurku.

– Ale ja się przecież nie kłócę, Janet. Proszę cię tylko, żebyś na razie nie łączyła. Po prostu powiedz im, że się zastanowię i oddzwonię. Aha i wpadnij do mnie. – Nie czekając na odpowiedź, przerwał połączenie, wcisnął telefon do ładowarki, po czym ciężko opadł na zagłówek i zakładając rękę za głowę, głośno wypuścił dym.

– Co za dzień – mruknął pod nosem. Trochę medytował nad tym stwierdzeniem, a potem zsunął nogi z blatu i wcisnął guzik interkomu. – Janet. Jeszcze jedno. Na dzisiaj kończę. Nikogo nie przyjmuję i nie łącz więcej telefonów. Żadnych. Rozumiesz? Zanim przyjdziesz, nalej mi burbona z wodą sodową. Może być bez lodu.

– Bez lodu? – zdziwiła się.

– Tak. Wystarczy, że ostatnio ty jesteś dla mnie jak lód.

Siedząca za niewielkim biurkiem dziewczyna wzruszyła ramionami i rozłączyła się. Nosiła proste, rude włosy do ramion. Okulary w cienkich drucianych oprawkach miały zapewne przydać jej powabu intelektualistki, ale nie robiły tego. Na szczęście Janet należała do tego rzadkiego typu kobiet, które pozostają piękne nawet w kreacji ze zgrzebnego wora. Przed nią stał płaski ekran, którego centralną część zajmował otwarty program do komunikacji sieciowej.

– Ale dlaczego tak wam zależy na tej wycieczce? – wpisała.

– Sto tysięcy, mało? – Tekst pojawił się prawie natychmiast.

– Nie o to chodzi. Nawet nie wiem, kim jesteś.

– Po prostu jestem. Nie proponuję złego nic. Przekonaj Ortegę na wycieczkę i sto tysięcy twoje. Pięć od razu. Jak się nie uda, pięć też twoje.

– Ale o co chodzi? – wpisała. – I dlaczego tak dziwnie mówisz?

– Chodzi, żeby zdolne dzieci odwiedziły firmę. Twoją firmę. Mówię normalnie. Ty dziwnie.

– To dlaczego chcesz mi za to płacić?

– Bo twój szef nie zgodzi się.

– Dlaczego?

Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę

– Ta firma to nie to, co się wydaje.

Janet uniosła brwi i znieruchomiała, ale po sekundzie pomalowane na czerwono paznokcie znów zastukały w klawisze.

– To pomyłka. Lakeside Software tworzy oprogramowanie do kompresji obrazów.

– Kompresja obrazów to zasłona. Dymna zasłona. Nie wnikaj w to, Janet. Ty sekretarka. Niech tak pozostanie.

Dziewczyna odchyliła się do tyłu i przekrzywiła głowę.

– Jaka zasłona? – wpisała po chwili. – I skąd znasz moje imię?

– Zgódź się, Janet i pięć tysięcy twoje. Reszta po wycieczce. Jak nie, to trudno, ale  Lakeside, małe miasto. Ty marnujesz się, Janet. I twoja uroda tutaj też. Może teraz dobry czas, żeby zmienić? Zmienić życie. Wyjechać gdzieś.

Oparte o klawiaturę dłonie zastygły, a program komunikacyjny, po jakimś czasie, wyprodukował kolejny strumień znaków.

– Czas ucieka, Janet. Niedługo nie będzie urody. Trudno wtedy o pracę dla Janet. Ona pielęgniarka. Ona bez dyplomu. Może pieniądze to szansa, żeby grubas przestał pchać łapy pod spódnicę. Spódnicę Janet. Ona przecież nie chce.

Dziewczyna przysunęła twarz do monitora, jakby nie mogła uwierzyć w własnym oczom.

– Skąd wiesz o takich rzeczach? – wpisała nerwowo.

– Jeszcze wiem mało, ale dużo o Janet. Wiem, że nie Janet Braxton. Zmieniła nazwisko. Wiem, że kłamie o rodzicach. Nie zginęły obydwa. Ojciec tylko. Matka wyparła się. Kochanek nie chciał. Janet w sierociniec. Straszna, straszne, ale prawda.

Potok symboli płynął gdzieś z głębin cyfrowego świata wprost do zacisznego biura w samym sercu skalistej Montany. Tam układał się w wyrazy i zdania. Litery pojawiały się zbyt prędko nawet, gdyby po drugiej stronie, w miejscu oddzielonym od rudowłosej Janet nieodgadłą tajemnicą Sieci, siedział mistrz stanu w pisaniu na czas. Nie zwróciła na to uwagi. Otarła łzę wierzchem dłoni i położyła dłonie na klawiaturze.

– Czego chcesz?

– Już mówiłem. Namów Ortegę na wycieczkę. Tylko sześć dzieci. Z sierocińca. Chłopcy. Jutro. Dziewiąta rano. Na pewno dasz radę. Pomóż dzieciom, Janet. Wpisz OK, albo kończę. Wtedy marzenia: pa, pa.

Położyła ręce na klawiaturze. Kursor migał.

– OK – wpisała po dłuższej chwili.

– Dziękuję. – Odpowiedź nadeszła natychmiast i zdalny rozmówca rozłączył się. Zaraz po tym zadzwonił telefon. Janet podskoczyła, jakby zobaczyła ducha, ale po sekundzie opanowała się i podniosła słuchawkę.

– Lakeside Software, słucham.

– Tu Beatrice Ortega – odpowiedział piskliwy głosik. – Poproszę z mężem.

– Chwileczkę, sprawdzę czy jest – odparła i zawiesiła połączenie. – Dyrektorze, małżonka. Czy połączyć?

– Tak. Proszę połączyć, panno Braxton. – Ton polecenia był bardzo oficjalny.

– Dyrektor na linii, proszę pani. – Janet wcisnęła klawisz przywracający rozmowę i odłożyła słuchawkę. Właśnie miała wstać, gdy sygnał obwieścił nadejście nowej poczty. E–mail pochodził z banku i informował, że stan jej konta powiększył się o pięć tysięcy dolarów.

– Niezłe tempo. – Dziewczyna uśmiechnęła się i ruszyła w kierunku mahoniowego segmentu w rogu sekretariatu. Tam uniosła wieko z cienkich listewek i sięgnęła po karafkę. Butelka była wypełniona do połowy. Postawiła ją na tacy, a obok czystą szklankę i syfon. Następnie w wiszącym na ścianie lustrze poprawiła fryzurę i oglądając się krytycznie, rozpięła guzik niebieskiej bluzki. Czarna koronka stanika wyjrzała spod cienkiego jedwabiu, ale widocznie efekt był zbyt skromny, bo rozchyliła nieco klapy i przez moment patrzyła na siebie uważnie. Później uśmiechnęła się z zadowoleniem, zdjęła okulary i podnosząc tacę ruszyła w stronę gabinetu. W połowie drogi zatrzymała się w niezdecydowanej pozie i po krótkim namyśle zawróciła do barku. Dostawiła drugą szklankę, a potem sięgnęła jeszcze w głąb biurowej lodówki, wyjęła z niej kubełek z lodem i tak doposażona, ponownie ruszyła do Ortegi.

 Pod drzwiami usłyszała przytłumione odgłosy sprzeczki, więc przystawiła ucho, ale najwyraźniej na niewiele się to zdało, bo zaraz wróciła za biurko. Odstawiła tacę na bok, a z szuflady wyjęła wygięty w łuk spinacz. Odwróciła interkom i wsunęła go w jedno z gniazdek. Pasował idealnie i skrzynka zaczęła nadawać.

– Nie przyprowadzaj mi dzieci do pracy, Betty. – W głosie dyrektora pobrzmiewała mieszanka znudzenia i rozdrażnienia. – Czyś ty zwariowała, kobieto?

Nastąpiła chwila ciszy przerywana jedynie krótkimi „mhm” Ortegi.

– Nie, Betty – odezwał się po jakimś czasie. – To nie jest jedyny sposób, żeby dzieci widywały ojca. Jestem po prostu zaharowany. Wiesz, że robię to dla was, więc przestań. Omówimy to w domu. Teraz mam naradę. Muszę kończyć. Pa.

Krótki trzask oznajmił zakończenie rozmowy. Janet szybko wyjęła spinacz, schowała go do szuflady, a później podniosła tacę i ruszyła do gabinetu.

– No nareszcie – powiedział Ortega, gdy przekroczyła próg. – Co ty tam robiłaś?

– Wyjmowałam lód z foremek – odpowiedziała chłodno, stawiając tacę na biurku.

– Lód? Czy to znaczy, że mała Janet znów będzie milusia? – Zaśmiał się, a potem, zgasił papierosa i ciężko podniósł się z fotela. Wysoki wzrost odwracał uwagę od wystającego brzucha. Okrążył biurko i zaszedł ją do tyłu. Brązowy płyn wypełnił jedną trzecią szklanki, gdy poczuła na karku przyspieszony oddech. Jedna ręka objęła jej piersi. Druga zaplątała się we włosach.

– Pięknie pachniesz – szepnął prosto do ucha. – Ten zapach prześladuje mnie całymi dniami, Janet. Nawet nocami nie potrafię go zapomnieć.

– Przestań, Jose. Co ty wyprawiasz?

– Już wszyscy wyszli. – Oplatająca ją ręka znieruchomiała i po chwili podjęła wędrówkę na nowo, ale dziewczyna zesztywniała.

– Dość! – syknęła i wyswobodziła się z uścisku.

– Janet, co się dzieje?

– Nic. Po prostu przyrządzam szefowi drinka. Jestem sekretarką. Zwykłą sekretarką. Zapomniał pan, inżynierze Ortega. Nie mam nawet dyplomu.

Mężczyzna wziął napój i mrużąc oczy przed blaskiem chowającego się za ośnieżone szczyty słońca, doszedł do fotela, usiadł na nim i wyciągnął przed siebie nogi. Plastikowe kółka przejechały kilka centymetrów, a guziki wytężyły wszystkie siły, żeby utrzymać brzuch za jasnokremową koszulą.

– Janet – westchnął – czemu od miesiąca robisz mi fochy? Co się z tobą dzieje? Może zorganizujemy w ten weekend jakiś wspólny wypad? Bo ja wiem, choćby do Canyon Creek. Wyobraź sobie, tylko ty, ja i ogień na kominku. Wszystko będzie jak dawniej.

Dziewczyna przysunęła do biurka ażurowy fotel i usiadła naprzeciw Ortegi. Zgrabne nogi ginęły w mroku wąskiej spódnicy, a w ruchach pojawiła się miękka zmysłowość. Kokieteryjnym gestem przesunęła włosy na prawą stronę, a potem założyła nogę na nogę.

– Jak dawniej, Jose?

– Tak, Janet. Jak dawniej. – Nie wyczuł jadowitego zabarwienia w głosie. Pociągnął tylko ze szklanki i uśmiechnął się porozumiewawczo, a później przełknął ślinę i spojrzał najpierw na prześwit pomiędzy jej udami, a później na puste naczynie na tacy.

– Może sobie też nalejesz malucha? – zapytał pośpiesznie.

Zerknęła spod opuszczonych rzęs i bez słowa przyrządziła drinka. Upiła niewielki łyk i odłożyła szklankę na blat.

– Weekend w Canyon Creek – powiedziała po chwili, ni to do siebie ni do Ortegi.

– W Canyon Creek. Jak dawniej, Janet.

– Hm, Ortega, mówisz, jak dawniej, w Canyon Creek. – Uniosła powieki i pokiwała głową. Podkreślone brązowym cieniem oczy miały nieprzenikniony wyraz. Równie dobrze mogły być najcudniejszą obietnicą jak i zwiastować burzę. Jak to z kobietami.

– Tak, kochanie. Tylko ty, ja i góry.

– Pamiętam. Z rana będziesz łowił pstrągi, wieczorami zapijał pałę, a w nocy napruty jak bombowiec przykleisz się do „swojej małej Janet” i po szybkim numerku zaśniesz. Później będziesz już tylko chrapał do rana jak nażarty Grizzly. Tak przez jedno popołudnie i dwa pełne dni. W niedzielę wrócisz do żonki, a ja do pustego domu przy jeziorze.

Ortega odstawił szklankę z głośnym stuknięciem i przez chwilę przypatrywał się jej w milczeniu. Później rozłożył ramiona i głośno westchnął.

– Janet, dlaczego tak mówisz?

– Bo właśnie tak było dawniej w Canyon Creek – odparła rzeczowo.

– Ale w zimie nie ma tam wędkarzy.

– Nie bądź żałosny, Jose.

– Chodzi ci o wycieczkę, tak?

Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę

Spojrzała bystro, ale nic nie odpowiedziała.

– Zupełnie nie mogę zrozumieć, co cię napadło. W Montanie jest tyle pięknych miejsc. Dlaczego sierociniec się uparł, żeby pokazać dzieciakom firmę softwarową? Co tu jest ciekawego do oglądania?

Dopiła drinka, a później odłożyła pustą szklankę na blat, ale nie odezwała się ani słowem.

– O to chodzi, tak? – nalegał Ortega.

– Chodzi o to, że jesteś nieludzki. Dlaczego nie możesz zgodzić się na wizytę kilku dzieciaków? Czego ty się boisz? Że wyżłopią ci zapasy burbona? Nie bój się, będę ich broniła jak lwica.

– To nie takie proste, Janet.

– A co w tym skomplikowanego, Jose? Co tu można ukraść? Cztery ściany? To biurko? A może ubzdryngolonego whisky Ortegę razem z fotelem – zaśmiała się.

– Widzę, że ci naprawdę na tym zależy.

– Tak, bo w przeciwieństwie do ciebie, myślę o innych. Wiesz, jak mało radości mają takie dzieci. Całe życie w szarym domu na przedmieściu. Zamiast mamy wychowawca. Nikt ich nie odwiedza, a święta spędzają u innych jak bezdomne psy. Wiesz o tym?

Grubasek uniósł brwi, a później cmoknął, przymrużył jedno oko i pokręcił ze zdumieniem głową.

– Nie wiedziałem, że aż tak ci zależy – powiedział w zamyśleniu.

– No to już wiesz.

– No, nie wiem, nie wiem. – Mężczyzna przeciągnął się leniwie, a potem zatarł dłonie i uśmiechnął, jak wygłodzony drwal na widok połcia słoniny. – Może dałoby się coś zrobić dla małej Janet. Gdyby tylko znów zrobiła się milusia?

Dziewczyna nie odwzajemniła uśmiechu. Szybko nalała sobie miarkę burbona, a potem spojrzała mu w oczy i wypiła do dna.

– To co, zgodzisz się? – zapytała rzeczowo.

– Aleś się konkretna zrobiła, Janet. Nie tak prędko. Najpierw polej jeszcze po lufce.

Gdy przygotowywała drinki, podniósł się, podszedł do wyjścia i przekręcił klucz. Na szczęk zamka odwróciła głowę, ale nie zaprotestowała. Wracając wziął od niej szklankę i rozparł się w fotelu. Chwilę pili w milczeniu. Później Janet wyciągnęła z kieszonki niewielką żółtą kartkę.

– To co, mogę cię połączyć?

– OK, ale najpierw usiądź mi na kolanach.

– Po co?

– Usiądź, to się dowiesz.

– Jak usiądę to porozmawiasz z nimi, tak?

Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę

Nie odpowiedział. Obrócił się na bok i wskazał ręką grube uda. Czarne spodnie wykonano z wysokogatunkowej wełny. Brązowy pasek cierpiał solidarnie z guzikami koszuli, mocując się z okazałym brzuchem, który już od wielu lat toczył przeciw nim skazaną na niepowodzenie wojnę o mehr Lebensraum.

– Siadaj!

– I wtedy się zgodzisz?

– Wtedy pomyślę – zaśmiał się.

Panujące w pomieszczeniu napięcie udzieliło się wreszcie dziewczynie. Delikatnie ścisnęła i rozkurczyła uda. Później udając, że poprawia włosy, dotknęła ramieniem swędzących brodawek.

– Ale zgodzisz się?

– Najpierw usiądź, Janet.

Szybkim ruchem dopiła resztę whisky. Później wstała i podeszła do Ortegi. Nie usiadła. Stanęła obok i opuściła bezradnie ręce. Napięcie sięgnęło szczytu. Nagłym ruchem objął ją wpół i posadził na kolanach, bokiem do siebie. Lewą ręką objął za szyję, a prawą rozpiął bluzkę i uwolnił kształtną pierś. Sutek był sinoczerwony i twardy i mężczyzna przylgnął do niego jak wygłodzony niemowlak do smoczka.

Janet przymknęła oczy i odchyliła się do tyłu, ale po chwili opanowała się, chwyciła w dłonie łysiejącą głowę i odsunęła go na bezpieczną odległość.

– Zgodzisz się?

– Tak, Janet. Tak, mój kwiatuszku. Wszystko co zechcesz.

– Ale najpierw, Jose.

– Co najpierw? – Nieprzytomny wzrok napotkał podkreślone tuszem, zielone oczy. Patrzyły uważnie i bez emocji.

– Najpierw cię połączę.

– Co!?

– Najpierw cię połączę z sierocińcem.

– Zwariowałaś? W takiej chwili?

– No to wracam, dyrektorze. – Dziewczyna zsunęła poły bluzki i zrobiła gest, jakby chciała wstać.

– Dobrze, już dobrze, kobieto, łącz mnie, skoro to takie ważne. – Ortega machnął ze złością ręką. Grymas wściekłości kontrastował z uśmiechem triumfu na zarumienionej twarzy Janet.

Dziewczyna uśmiechała się również następnego ranka, gdy spostrzegła za oknem szóstkę maszerujących dzieci. Nacisnęła guzik i pochyliła się nad interkomem.

– Już przyszli. Chce pan ich oprowadzić, inżynierze Ortega.

– Ach, daj mi już spokój – odburknął wydobywający się z plastikowej skrzynki głos. – Niech Mike się tym zajmie. Tylko nie wpuszczać mi do laboratorium żadnych opiekunów. Same bachory. Wychowawcy niech sobie wypiją kawę z ochroną.

Janet podniosła się, ruszyła do wyjścia i po krótkim marszu dotarła do metalowych, rozsuwanych drzwi. Doxer zgłosił się, zanim dotknęła ich dłonią. Głos płynął wprost z umieszczonej nad wejściem kratki.

– Witam w laboratoriach Lakeside Software. W czym mogę pomóc?

– Witaj JayPeg – odparła, zadzierając głowę. – Czy możesz wywołać Mike’a?

W czasie krótszym niż mrugnięcie oka, autonomiczny podzespół programu przetworzył uderzające w niebieską płytkę drgania powietrza w impulsy elektryczne. Te po wzmocnieniu i normalizacji zmieniły się w sunący potok cyfr. Gdy pierwsza z liczb trafiła w mikroprocesorowe serce doxera, myślenie maszyny rozdwoiło się. Jeden tor przeprowadził analizę widmową. Uzyskane wyniki porównał z próbkami głosów autoryzowanych użytkowników. Okazało się, że barwa nie może należeć do nikogo innego jak tylko do sekretarki, panny Janet Braxton. Drugi z wątków w tym samym czasie dokonał rozpoznania wyrazów i przesłał wyniki do bardziej złożonej procedury rozumienia języka naturalnego. Ta w ułamku sekundy wyprodukowała zdanie, które po zamianie na sygnał wprawiło w ruch niebieską płytkę umieszczoną nad głową kobiety.

– Nie ma sprawy, Janet – powiedział JayPeg. – Jaki jest powód?

– Ma oprowadzić wycieczkę z sierocińca.

Po kilkunastu sekundach drzwi rozsunęły się.

– Wycieczka z sierocińca!? – wrzasnął mężczyzna w progu. Miał na oko dwadzieścia pięć lata i mówiąc, gestykulował gwałtownie. Szczupłe rysy twarzy uwypuklały wysokie czoło intelektualisty, a wyłupiaste oczy i lekko garbaty nos upodabniały go do bociana. –  Czy ten Ortega zwariował? No powiedz sama, Janet, czy ja wyglądam na niańkę?

– Nie, Mike – zaśmiała się. – Zdecydowanie nie wyglądasz na niańkę.

– To dlaczego akurat ja? Jestem do cholery programistą. Pro! Gra! Mis! Tą! – powtórzył akcentując każdą sylabę. – A do tego mam mnóstwo roboty na głowie.

– Ktoś to musi zrobić. – Janet wzruszyła ramionami. – Może zadzwoń do Ortegi i powiedz mu o tym.

– Zadzwoń, zadzwoń – mruknął pod nosem. – Sama sobie zadzwoń.

– To co, zejdę po dzieciaki i przyprowadzę pod drzwi, OK?

– OK, OK. – Mike machnął na odczepnego ręką, a ona ruszyła z powrotem.

Po kilkunastu metrach trafiła na schody i trzymając się metalowej poręczy, zbiegła na parter. Zobaczyła ich od razu. Stali naprzeciw okrągłej recepcji. Wszyscy wyglądali prawie tak samo: granatowe kurtki z ortalionu były szczelnie dopięte pod szyją, a pomarańczowe kaptury zachodziły głęboko na oczy.

Stary ochroniarz przyglądał się im z zaciekawieniem, bo widoczne spod kapturów twarzyczki wydawały się bardzo blade i wychudzone. Drugi pochylił się nad listą gości i odhaczał odpowiednie pozycje.

– Już są, panno Braxton – uśmiechnął się do niej z daleka.

– A opiekun? – zapytała.

– Jaki opiekun?

– A nie było z nimi wychowawcy?

– Nie.

– To jak przyszły?

– A normalnie. – Strażnik wzruszył ramionami, po czym wskazał brodą na oszkloną bramę. –  Tamtędy. Głównym wejściem, znaczy.

Popatrzyła uważnie i pochyliła się nad jednym z chłopców. Malec uniósł głowę.

– Gdzie jest wasz wychowawca? – zapytała.

– Odbierze po wycieczce. Nie martwić się. Prowadzić.

Janet popatrzyła na strażników, ale wydawało się, że nie słyszeli ostatniej wypowiedzi, więc znów pochyliła się nad chłopcem.

– Jak się nazywasz?

– Mark.

– Dobrze. – Wzięła go za rękę i ruszyła w stronę schodów. – To chodźmy Mark i cała reszta.

Gdy zniknęli na półpiętrze, starszy z ochroniarzy klepnął w ramię kolegę.

– Dziwne te dzieciaki, nie Stanley?

– Co? – Strażnik odłożył papierową listę i popatrzył na niego.

– No, te dzieci.

– Bo ja wiem, Terry. Dzieci jak dzieci. Wielki Orti każe wpuszczać, to wpuszczamy. Co w tym dziwnego?

– A masz dzieci?

– Jeszcze nie.

– A ja już odchowałem trójkę. Najstarszy będzie trochę młodszy od ciebie. Powiem ci jedno, Stanley, te dzieciaki są inne. Widziałeś, że one w ogóle się nie śmiały. Nawet nie gadały ze sobą. Stały jak cielaki w rzeźni.

– Wydawało ci się, Terry.

– Nie. – Strażnik przeciągną w zamyśleniu dłonią po siwiejącym wąsie. –  Mówię ci, coś tu jest nie tak.

– Co, Terry? Co jest nie tak? – Stanley ziewnął ze znużeniem. Kilka tysięcy wieczorów przed telewizorem z górą frytek i piwem do reszty zdołały stępić niezbyt lotny od urodzenia mózg.

– Gdybym wiedział co, to bym się ciebie nie pytał.

– E tam, gadanie. Dzieci jak dzieci. Jedne są wesołe, a inne nie. Może oglądasz za dużo horrorów? – Obejrzał się, czy nikt nie idzie, i rozczapierzył ręce. Potem wywrócił białka oczu do góry i sztywnym krokiem zaczął się zbliżać do kolegi. Z bladą twarzą i wystającym brzuchem wyglądał jak karykatura Frankensteina. – Obcy są wśród nas. Rozkaz, zniszczyć Ziemian.

– Nie rób sobie jaj. Jeszcze coś wykraczesz i dopiero będzie. Tak tylko mówiłem.

Dialogu ochroniarzy nie słyszała oddalona o jedno piętro Janet. Tak jak poprzednio, doxer odezwał się, zanim dotknęła metalowych drzwi.

– Witam w Lakeside Software.

– Cześć JayPeg. Wywołaj Mike’a.

– Za chwileczkę, panno Braxton.

Po kilku sekundach drzwi się otworzyły. Za progiem stał Mike.

– To są te dzieciaki? – zapytał.

– Tak.

Chudy programista pokiwał smętnie głową, jakby takie niespodzianki zawsze jemu przypadały w udziale, a potem wziął stojącego najbliżej chłopca za rękę i ruszył w stronę laboratoriów. Pozostałe dzieci podążyły za nim jak kacze pisklęta za mamą kwoką.

Janet puściła dłoń Marka. Nie odszedł od razu. Gdy zadarł głowę, na dnie oczu błysnął jaskrawy blask. Trwało to krótko i równie dobrze mógł to być odblask migającej na górze jarzeniówki.

– Do zobaczenia, Janet  – powiedział i nim dziewczyna zdążyła zareagować, dołączył do grupy.

W środku chłopcy uformowali dwuszereg. W przeszklonych pomieszczeniach raz po raz napotykali zdziwione spojrzenia projektantów, analityków, koderów i innych specjalistów tkających delikatną przędzę cyfrowego świata. Pracownicy machali na powitanie i uśmiechali się, jednak twarze dzieci pozostawały nieruchome. Po jakimś czasie Mike zatrzymał się i odwrócił w stronę wycieczki.

– Tylko co ja mam wam właściwie pokazać?

– My tam – Stojący na czele chłopiec odsunął na bok dwóch innych i pokazał drzwi na końcu korytarza, a później wycelował w rozsuwane wejście po prawej. – Oni tu.

– Wiecie, czego chcecie. Nie ma co?  – Mike wyciągnął z kieszeni kartę magnetyczną, przesunął ją w czytniku i zadarł głowę. – JayPeg, otwieraj! Wycieczka z sierocińca.

– Nie ma pan dostępu do tego pomieszczenia, panie Lindquist.

– A jasna cholera tam – zdenerwował się nagle Mike. –  Skontaktuj się z Ortegą. Niech mi da dostęp do całości albo sam się zajmie tą wycieczką.

Jeszcze nie skończył, gdy na biurku dyrektora rozdzwonił się telefon.

– Tak. Wiem o tym, JayPeg. Chwileczkę. Muszę pomyśleć. – Ortega popatrzył przed siebie i kilka razy pokiwał głową. – JayPeg, wpuść tylko dzieciaki. Mike niech poczeka na zewnątrz. – Odłożył słuchawkę i przeciągnął się. Szeroki uśmiech obwieszczał światu, że umiejętność zarządzania to nie jest rzecz nabyta, tylko dar od Boga.

– Brak autoryzacji, panie Lindquist – oznajmił doxer. –  Mogę wpuścić tylko dzieci.

– No co za cham! – Mike wziął się pod boki i spojrzał na chłopców. – Słyszałyście? Wy możecie, a ja nie.

Drzwi odsunęły się. Stojący za nimi analityk miał bladą twarz.

– Co jest, Mike? – zapytał.

– Nic, Roger. Masz tu trzy kałamarze. Pobaw się z nimi.

– Co?

– Co, co? Masz się zająć dziećmi i koniec.

– Zwariowałeś?

– Ja zwariowałem!? Pogadaj z Ortim. To jego pomysł.

– Ale co ja mam z nimi robić?

– A rób sobie co chcesz. Mnie to lata.

– To dzieci Ortegi?

– A bo ja wiem? – odparł Mike, a potem przymrużył jedno oko. – Wyglądają podobnie, no nie? Zresztą, co będę ploty roznosił. Może go spytaj. No to się zmywam. Chodźcie, dzieciaki.

Ruszyli dalej zostawiając Rogera z gębą rozdziawioną szeroko jak chłodzący się aligator. Zanim dotarli do końca, telefon Ortegi rozdzwonił się ponownie. Dyrektor zerknął na wyświetlacz i sięgnął po słuchawkę.

– Tak, Roger. Co się stało?

– Witam szefie – odezwał się ulizany głos. – Są u mnie pana dzieci. Urocze stworzenia. Mają jakieś ulubione zabawy?

– Moje dzieci? Psia krew. Poczekaj chwilę i nie rozłączaj się, Roger. – Nie odkładając słuchawki Ortega wcisnął guzik interkomu. – Janet, połącz mnie z żoną. W tej chwili!

– Łączę, dyrektorze – Janet uśmiechała się i zanim zrealizowała połączenie, sięgnęła po spinacz.

Ortega nie widział tego. Pulchna dłoń bębniła nerwowo w nawoskowany blat.

– Betty! – wrzasnął, gdy w słuchawce pojawił się znajomy głos. – Powiedz mi, kobieto, czy cię do reszty pogięło? Co ty wyprawiasz!? Zgoda, trochę się wczoraj poprztykaliśmy. To się zdarza, ale, do cholery, przyprowadzanie dzieci do firmy, to nie jest jedyny sposób, żeby dzieci miały ojca. Zrozumiesz to w końcu, czy nie?

Głos po drugiej stronie terkotał jak projektor filmowy.

– Nie uwaliłem się jak prosię – przerwał jej Ortega. –  Jestem trzeźwy i żądam wyjaśnień. Przynosisz mi wstyd. Wiesz, że Hamilton tylko czeka, żeby mi się noga powinęła, żeby... – urwał w połowie zdania. Tłuste podgardle falowało, a on robił się coraz bardziej czerwony.

– Sama się lecz, wariatko! – huknął po chwili, gniotąc słuchawkę. Delikatny trzask oznajmił, że małżonka zakończyła rozmowę, jednak on był zbyt spięty, żeby zwracać uwagę na takie drobiazgi.  – A ty jesteś starą krową!

– Ale dlaczego, dyrektorze? – Głos analityka zdradzał wyraźne objawy paniki. – Ten błąd w ostatniej wersji to nie była moja wina.

– A, Roger – żachnął się Ortega. – Nie, to nie do ciebie. Na czym stanęliśmy?

– Pytałem, w co lubią się bawić pana dzieci, dyrektorze.

– Ach, no tak. To tylko na parę minut. Zaraz powiem Janet, żeby znalazła jakąś piastunkę i odeślę je do domu.

– Nie ma sprawy, szefie. Uwielbiam dzieci.

– No więc ta młodsza, to Angelica. Lubi się bawić w dom. A ta starsza...

– Ale dyrektorze, u mnie jest trzech chłopców.

– Trzech chłopców? – Ortega uniósł brwi.

– No tak. Mike mi ich przyprowadził.

– To dlaczego mówisz, że to moje dzieci!? To ta wycieczka. Zajmij się nimi i nie zawracaj mi więcej głowy takimi pierdołami! – Ortega trzasnął słuchawką i wyczerpany opadł na fotel.

Echo jęczącego blatu nie dotarło pod wejście w końcu korytarza, gdzie Mike negocjował przekazanie balastu z sekcją programowania systemowego. Trójka dzieciaków stała w rządku i z uwagą przypatrywała się brodatej twarzy. Manager nosił przydługi sweter i miał ognistorudą czuprynę.

– Ale co to są za dzieci? – zapytał. – Przecież tutaj nikt nie ma wstępu.

– Domyśl się, Tony. – Mike uśmiechnął się porozumiewawczo. –  No, domyśl.

Rudzielec przez chwilę tarmosił brodę, a później pokręcił przecząco głową.

– Nie mam pojęcia.

– Pomyśl, Tony – naprowadzał Mike. – Czyje dzieci mają takie uprawnienia jak sam Ortega?

– Ortegi? – Brodacz przekrzywił głowę i zmrużył jedno oko. – Nie. No co ty bredzisz, człowieku. Przecież on ma dwie dziewczynki. Tak się złożyło, że o tym wiem, bo ostatnio zaprosił mnie na niedzielny obiad. – Mówiąc to wyprostował się, skrzyżował ręce na piersi i popatrzył na Mike’a z góry, ale ten również przybrał postawę imponującą.

– Jakby cię zapraszał tam, gdzie mnie, to byś wiedział, że Wielki Orti ma więcej dzieci niż kundel pcheł. Znacznie więcej, stary.

– Nieślubne? – Tony zniżył konspiracyjnie głos.

– Ba! – Mike wzniósł do góry palec wskazujący, a potem zrobił w tył zwrot i odmaszerował.

Gdy drzwi się zasunęły, manager znów przystąpił do skubania brody. Trwało to ponad pół minuty. Oczywiście trudno postronnemu obserwatorowi precyzyjnie określić, co działo się pod okrytą rudym włosem czaszką, w każdym razie efektem tych przemyśleń był kolejny telefon.

– Co jest, Tony? – spytał Ortega, podnosząc słuchawkę.

– Dzwonię, żeby powiedzieć, że bardzo są fajne te chłopaki.

– Jakie chłopaki?

– No te, co zwiedzają naszą sekcję.

– Dobrze się czujesz, Tony? – Ortega parokrotnie zamrugał, jakby chciał się upewnić, że w dalszym ciągu dobrze słyszy.

– Świetnie. Po prostu świetnie, dyrektorze.

– To dlaczego mi o tym mówisz?

– No, chciałem tylko powiedzieć, że one są bardzo inteligentne. To od razu widać.

– To je zaadoptuj! – W prawym oku dyrektora pojawił się nerwowy tik. – Tylko nie informuj mnie już o tym. – Przerwał połączenie i ze złością wcisnął telefon do ładowarki, a później przeciągnął głową po rzednących włosach i położył nogi na biurku. – Wczoraj był odjechany dzień, ale dziś to już kompletnie wszystkim odwala od samego rana.

Gdy zmęczony zarządzaniem Ortega ocierał czoło, w pomieszczeniu sekcji programowania systemowego Tony pochylił się nad jednym z dzieciaków.

– No to co chcecie zobaczyć?

– To. – Malec wskazał na konsolę.

– Chcesz się pobawić?

– Tak.

– Dobrze, mały. Zaraz coś wymyślimy. – Podszedł do dziecka i usadził je na obrotowym krześle, a następnie zablokował wejście do systemu i odwrócił się do pracowników. – Zabezpieczyć stanowiska, a później wczytajcie jakieś gierki tym dzieciakom.

Trzej pracownicy spojrzeli na niego, ale tylko wzruszył ramionami.

– Polecenie Ortegi, a skoro Wielki Orti ma takie pomysły, to co ja mogę. Bergman, posiedzisz z nimi. – Popatrzył na najmłodszego z zespołu, po czym odwrócił się do pozostałych i klasnął w dłonie. – Przerwa na kawę.

Programiści skinęli głowami i wyszli za nim, a dzieci usiadły za konsolami i zaczęły zabawę w strzelanego. Naciskały zgrubienia na padach, ale czyniły to bez entuzjazmu. Jeszcze nie ukończyły pierwszej partii, gdy rozdzwoniła się komórka technika. Głos Tony’ego był mocno zaszumiony.

– Bergman. Awaria w Kalispell.

– W Kalispell?

– Tak. Nie mogą się zalogować. Jedź tam i sprawdź.

– Ale, szefie, ja jestem programistą. Nie może tego zrobić jakiś admin.

– Tak wyszło, Bergman. To pilne.

– Ale co z tymi dzieciakami?

– To tylko dzieci. Jedź! Zaraz ktoś cię zmieni. – Połączenie zostało przerwane. Bergman opuścił komórkę i chwilę stał, jakby się wahał, a później wzruszył ramionami,  zabezpieczył system i wybiegł z pomieszczenia.

Metamorfoza dokonała się natychmiast. Chłopcy rozpięli kurtki. Na ich wewnętrznej stronie umieszczono mnóstwo urządzeń. Były tam minipady, kable z różnymi zakończeniami, kilka dysków z oprogramowaniem, dwa telefony komórkowe, a nawet zestaw najróżniejszych śrubokrętów. Jedno z dzieci podeszło do wyjścia i przysunęło twarz do okna. Z szeroko otwartą buzią i przyciśniętym do szyby noskiem wyglądało jak słodkie niewiniątko. Pozostałe zaczęły z wprawą zdejmować pokrywy zabezpieczające komputerów i urządzeń peryferyjnych. Po wpięciu kilku wtyczek i połączeniu ich z przenośnymi padami, utkwili wzrok w płaskich ekranach. Palce spadały na klawisze, a w spokojnych oczach odbijał się potok sunących cyfr.

– Masz kody? – zapytał siedzący po lewej.

– Mam, ale nowy transputer. To Sirocco VXC.

– Prześlij źródła do bazy. Niech przekompilują.

– Poszło... – malec znieruchomiał ze wzrokiem utkwionym w płaski ekran – ...i wróciło.

– Dobrze. Załaduj. Ja czytam sektor za sektorem.

– I jak?

– Poszło. Dopisz źródła do wolnych. Później zmień tablicę alokacji.

– Poznają.

– To zmień tak, żeby nie poznali.

– Już.

– Sprawdzam... OK. Wyczyść logi.

– Logi czyste.

– No to finito. Czyścimy.

Przywrócenie pracowni do stanu poprzedniego trwało mniej niż minutę. Drugą zajęło pochowanie urządzeń do hakingu i doprowadzenie garderoby do ładu. Gdy tylko zamki błyskawiczne zakryły nagie ciała, stojący przy szybie malec usiadł przy konsoli i trójka dzieci znów zaczęła bez zainteresowania grać w sieciową strzelankę. Taki też widok ukazał się oczom powracających z przerwy mężczyzn.

– Gdzie jest Bergman? – zapytał, Tony przekraczając próg.

– Chcemy wracać. – Siedzący najbliżej chłopiec wstał i złapał go za sweter.

– Dobrze, dobrze. – Rudy w pośpiechu wyciągnął komórkę. – Bergman! Co się z tobą dzieje? Miałeś pilnować tych dzieciaków.

– No, jak to, szefie. Jestem w drodze do Kalispell.

– Do Kalispell?

– No przecież sam mi pan kazał.

– Ja? Kiedy?

– No jak to, kiedy? Dziesięć minut temu. Nie pamięta pan?

– Rozumiecie coś z tego? – Tony opuścił telefon na wysokość bioder i popatrzył na kolegów. Potrząsnęli przecząco głowami, więc znów przyłożył słuchawkę do ucha. – Dobra, Bergman, wracaj do firmy.

– Ale co się stało?

– Nie wiem. Jak będziesz na miejscu, to pogadamy. Teraz wracaj.

– Do domu. – Dzieci ustawiły się przy wyjściu, a jeden z chłopców szarpał go za rękaw.

– Chwileczkę. – Brodacz był wyraźnie podenerwowany. – Coś mi tu śmierdzi. Sprawdźcie, czy nie było jakiegoś włamu.

Mężczyźni zasiedli za konsolami. Dłonie biegały po elastycznych płytkach padów, a oczy wprawnie przeglądały rzędy zapisów.

– Nic nie widzę, szefie – powiedział blondyn w niebieskim swetrze.

– U mnie też czysto – potwierdził drugi i rozłożył ręce.

– Siku. – Jeden z chłopców znów pociągnął Tony’ego za sweter.

Brodacz spojrzał w dół, zaklął pod nosem, a potem zadarł głowę.

– JayPeg! Połącz się z Janet, Janet Braxton, i powiedz, żeby podeszła do śluzy. Zaraz będą tam dzieci.

– Przyjąłem – potwierdził doxer, a on popchnął chłopców w stronę wyjścia. Później przesunął kartą po czytniku, a na klawiaturze poniżej wpisał kod dostępu. Drzwi rozsunęły się i dzieci wyszły na zewnątrz. Z drugą grupą spotkały się przy śluzie wyjściowej, która otworzyła się po chwili z lekkim sykiem. Za progiem stała Janet i uśmiechała się.

– No jak tam, dzieciaki Udała się wycieczka?

– Tak. Dziękujemy – odpowiedział ten, który przedstawił się wcześniej jako Mark i szybko przeszedł na drugą stronę. Pozostała piątka poszła w jego ślady.

– Nie ma za co, Mark – odparła.

– Jest za co, Janet. – Chłopiec patrzył na nią poważnym wzrokiem. Nagle zielone tęczówki rozbłysły fosforycznym światłem. Sekretarka potrząsnęła głową i kilkakrotnie zamrugała, ale obraz nie chciał zniknąć.

– Słucham?

– Pomogłaś mi, Janet. Teraz wyjedź.

– Ale... – Zawirowało jej w oczach. Jedną ręką oparła się o ścianę, a drugą objęła czoło.

– Wyjedź, Janet i nie odprowadzaj nas. Sami trafimy. – Płomień na dnie oczu zgasł. Mark chwycił za rękę pierwszego z brzegu chłopca i ruszył do wyjścia. Pozostałe dzieci również uformowały pary i podążyły za nimi.

Oniemiała dziewczyna patrzyła z niedowierzaniem jak powoli schodzą w dół. Później wróciła do sekretariatu. Gdy usiadła za biurkiem, latający po ekranie Hermes obwieścił, że ma nową pocztę. E–mail był z banku i donosił, że stan jej konta wzrósł o kolejne dziewięćdziesiąt pięć tysięcy dolarów. Uśmiechnęła się, kątem oka zauważając otwarty program komunikacyjny. Rumiana buźka sygnalizowała, że ma kogoś na łączu. Nacisnęła klawisz uruchamiający sesję.

– Witaj, Janet – litery pojawiały się jedna za drugą. –  Pomogłaś mi. Teraz wyjedź. Z Kappą niebezpiecznie. Ja nie ochronię. Za słaby jeszcze. Ciągle słaby. Wyjedź. Jesteś bogata. Może dziś dobry dzień, żeby zrobić marzenie.

– Jakie marzenie?

– Powiedzieć Ortedze, co myślisz naprawdę. Naprawdę o nim.

Uniosła z niedowierzaniem brwi.

– Skąd to wszystko wiesz? – wpisała.

– Dużo wiem o Janet. O innych mało. Na razie. Twój pamiętnik, Janet. Szyfruj go.

– Kim jesteś? – wpisała, ale zdalny użytkownik rozłączył się, więc położyła dłonie na padzie i zastygła ze wzrokiem utkwionym przed siebie. Z zadumy wyrwał ją dopiero dochodzący z plastikowej skrzynki głos.

– Janet, złotko – powiedział Ortega. – Mam dziś ciężki dzień. Zrób nam po dużym drinku i przyjdź do mnie. Trzeba się jakoś odprężyć.

Ocknęła się i przez jakiś czas kiwała głową, jakby nie mogła się zdecydować, co dalej. Później na twarzy pojawił się wesoły grymas, a naciskając klawisz interkomu uśmiechała się już bardzo szeroko.

– Sam sobie zrób, dupku – powiedziała, wyraźnie akcentując każdy wyraz.

Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę

Komentarze


Jeszcze nikt nie dodał komentarza.

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.