Otchłań bez snów

Steampunk w świecie telepatów

Autor: Henryk Tur

Otchłań bez snów
Bardzo lubię opowieści osadzone w dalekiej przyszłości, a ponieważ akcja Otchłani bez snów rozgrywa się w roku 3324, to po książkę sięgnąłem z prawdziwym zapałem. Choć sama wizja przyszłości ludzkości nie jest jakoś szczególnie rewolucyjna, to jednak główna część powieści osadzona jest w wyjątkowo oryginalnym świecie, co od początku intryguje czytelnika.

Otchłań bez snów dzieli się na sześć „ksiąg”. Pierwsza zaczyna się od przebudzenia Laury Brandt, która wraz z załogą gwiazdolotu „Vermillion” trafia do Pustki. Jest to przedziwna, kosmiczna anomalia, początkowo uważana za czarną dziurę, jednak okazała się tworem sztucznym. Co znajduje się w jej wnętrzu? Tego nie wie nikt, ponieważ jak w przypadku klasycznej czarnej dziury - co wpadnie do środka, nie może powrócić. Milion lat p.n.e. przekonała się o tym rasa raieli, której armada miała za zadanie zbadać ten obiekt, lecz słuch po niej zaginął. I, jak się okazuje, „Vermillion” jakimś cudem również tam trafił. Załoga gwiazdolotu dokonuje w Pustce kilku niezwykłych odkryć, szybko pojawiają się także tajemnice, które autentycznie intrygują czytelnika.

W pierwszej księdze mamy do czynienia z klasycznym science fiction – pojawiają się badania naukowe, dziwne obiekty i ciała niebieskie, zaskakujące sytuacje i zdarzenia. Bardziej stonowana jest księga druga, osadzona w "normalnym wszechświecie", w której czytelnicy towarzyszą Nigelowi Sheldonowi – współwynalazcy technologii tuneli czasoprzestrzennych (zwanych uparcie "wormholami") , a zarazem utalentowanemu biznesmenowi i człowiekowi czynu. W międzyczasie pewien mężczyzna śni o mieście znajdującym się na którymś z kolosalnych statków gwiezdnych raieli - tych pochłoniętych przez Pustkę przed ponad milionem lat. Co interesujące, starożytna rasa potwierdza prawdziwość jego wizji, w związku z czym zaczyna zbierać się wokół niego tłum wyznawców, widzących w jego wizjach i snach dowód na to, że z Pustką można się komunikować. To już mniej klasyczne s-f, które skojarzyło mi się trochę z Lemem, a trochę z Obrazkami z Imperium Przybyłka, gdzie łączyły się ze sobą różne rzeczywistości.

Dopiero potem, wraz z księgą trzecią, zaczyna się główna akcja. Ma miejsce na planecie Bienvenido, a bohaterem jest Slvasta – jeden z żołnierzy, którzy tropią Upadłych, a zwłaszcza ich jaja zrzucane z kosmosu na planetę. Czym są Upadli? Można by ich przyrównać do na poły demonicznych istot, które potrafią przemieniać ofiary na swoje podobieństwo, zaś ich jaja mają właściwości hipnotyzujące, czego Slvasta doświadcza osobiście. W uznaniu zasług na pierwszej linii frontu zostaje przeniesiony do stolicy planety - Bienvenido to jedno państwo, rządzone od trzech tysięcy lat przez kapitanat. Jednak, gdy jego pomysły na skuteczniejszą walkę z Upadłymi zaczynają zderzać się z bezlitosną biurokracją, bohater stwierdza, że najwyższy czas na zmiany. Odchodzi z wojska i zaczyna konspirować z osobami, które chcą nie tylko zmian w wojsku, ale i w całym, skostniałym systemie społecznym.

Bienvenido przypomina XIX-wieczną Anglię po Rewolucji Przemysłowej skrzyżowaną ze schyłkowym caratem. Pociągi towarowe i pasażerskie przemierzają główny kontynent, mroki nocy rozświetlają w miastach latarnie gazowe, a mieszczaństwo i bogacze zamieszkują w willach i wielopiętrowych kamienicach, żyjąc z pracy robotników i biedoty, która gnieździ się w slumsach na obrzeżach miast. Na czele kraju i planety stoi kapitan Philious Brandt, mający do dyspozycji silny, rozbudowany aparat policyjny oraz rządzącą od dekad partię. Bogaci się bawią, biedni z trudem wiążą koniec z końcem. Co jednak – oprócz Upadłych – różni ten świat od innych? Przede wszystkim telepatia. Jest ona czymś tak naturalnym, jak dla nas oddychanie, a przypomina CB-radio lub internet. Można za jej pomocą dzielić się myślami i obrazami z wybranymi osobami lub też wypuścić je na „kanał ogólny”, gdzie każdy może je odebrać. Dzięki temu nie są tu potrzebne żadne zaawansowane technologie komunikacyjne. Ale to nie wszystko – siły psychiczne służą jako broń, tzw. teka: można je formować w ciosy, używać ich do podnoszenia ciężarów, próby wdarcia się do psychiki innych itp. A ponadto dzięki teka da się zobaczyć… dusze. Co więcej? Co jakiś czas nad stolicę przybywa potężny twór zwany Władcą Niebios, a wówczas na rzekę wypływają łodzie z umierającymi lub ludźmi chcącymi odejść. Gdy nadchodzi ich kres, licznie zgromadzona na nabrzeżu publiczność ma okazję zobaczyć, czyja dusza okazała się godna zabrania przez Władcę, a czyja będzie samotnie wędrować po nieboskłonie, szukając mitycznego serca Pustki.

A co łączy Slvastę z dwiema poprzednimi księgami? Choć przez bardzo długi czas wydaje się, że absolutnie nic, a cała książka to zbiór trzech odrębnych historii, to jednak szybko można odkryć, że Bienvenido to świat znajdujący się w… Pustce . I wówczas trzy pozornie nieprzystające kawałki pisarskiego materiału zaczynają do siebie coraz lepiej pasować, aby spleść w oryginalny patchwork. Przyznam szczerze - na początku pomyślałem, że będzie ciężko. Powód do takiego myślenia dało mi słownictwo Laury Brandt, niczym nie różniące się od współczesnego, mimo ponad tysiąca lat różnicy. I choć nadal uważam, że jednak powinna używać dość odmiennych zwrotów od tych, które znamy, to jednak mankament ten szybko został zakryty przez coraz ciekawsze wydarzenia, a potem oryginalny świat Bienvenido wciągnął mnie po same uszy. Tym bardziej, że pod względem warsztatu literackiego Hamilton nie zawodzi  – książka pisana jest żwawym, żywym językiem, bez zbędnych dłużyzn – choć liczy sobie ponad siedem setek stron! – a oprócz oryginalnego świata Bienvenido pisarz pokazuje mnóstwo ciekawych, zaskakujących nawet starych wyjadaczy literatury fantastycznej, pomysłów. Otchłań bez snów po prostu wciąga i wręcz nie chce się przerywać lektury – choćby z tego powodu, że już w kolejnym akapicie można będzie dowiedzieć się czegoś nowego o planecie w Pustce albo też stanie się coś niezwykłego. Co do samych bohaterów, to nieco irytujący jest Sheldon, który zawsze wszystko wie najlepiej, zaś Laura przypomina młodą kobietę wprost z naszych czasów, co nie do końca pasuje do tak dalekiej przyszłości. Jednak Slvasta to postać, która równoważy te wady; na kolejnych stronach zaczyna ulegać coraz większej przemianie i można albo wykazać się dla niego zrozumieniem, albo też zacząć pałać do niego antypatią.

Komu polecić? Każdemu, kto chce przeczytać oryginalną, ciekawą powieść. Historia ta łączy w sobie zarówno klasyczne science-fiction, gdzie badane są niezwykłe struktury, jak i opowieść o rewolucji w świecie podobnym do steampunku, jednakże całkowicie oryginalnym, który żyje swoim życiem i jest inny niż wszystko, co do tej pory stworzono w literaturze fantastycznej. I choćby z tego powodu gorąco zachęcam do lektury.