» Opowiadania » Opadanie – Ted Kosmatka

Opadanie – Ted Kosmatka


wersja do druku

(In-fall)

Redakcja: lemon, Bartłomiej 'baczko' Łopatka
Tłumaczenie: Jakub 'Eldirellion' Dybaś

Opadanie – Ted Kosmatka

Dysk wydrążył dziurę w blasku gwiazd.

Jego gładkie, grafenowe poszycie niczego nie odbijało, przesłaniając gwiazdy, kiedy sunął poprzez próżnię – czerń na czerni, doskonały brak koloru.

To był, a jednocześnie nie był, statek.

Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę

Brakowało w nim układu napędowego. Brakowało nawigacji. Wewnątrz przebudziło się dwóch mężczyzn: najpierw jeden, a potem drugi.

Dysk był właściwie pociskiem – ciemną pigułą złożoną z urządzeń podtrzymujących życie, wystrzeloną na odległą orbitę wokół innego, bardziej niezwykłego rodzaju ciemności.

Ta druga ciemność jest prawie nieskończenie większa, o masie kilkuset tysięcy Słońc. Nie przesłaniała gwiazd za sobą, lecz skupiała je w jasną, przesuwającą się aureolę, zaginając światło w pierścień i deformując strukturę samej czasoprzestrzeni.

Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę

Z perspektywy orbitującego dysku gwiazdy zdawały się przepływać dookoła ogromnej, kolistej szczeliny w polu gwiezdnym. Ten obszar kosmosu nosił wiele różnych nazw. Astronomowie, którzy odkryli go wieki wcześniej, ochrzcili go jako Bhat 16. Później fizycy mówili na to miejsce „zlew”. I w końcu, dla tych, którzy tu przybyli, którzy o nim marzyli, było znane po prostu jako „paszcza”.

Czarna dziura, jakiej nikt wcześniej nie odkrył.

Do trzeciego dnia na orbicie dysk przemierzył już trzysta osiemnaście milionów mil, stanowiących zaledwie drobny ułamek jego pełnej trajektorii. Pod koniec siedemdziesiątej drugiej godziny orbitowania w stronę serca studni grawitacyjnej został wystrzelony niewielki, stukilogramowy ołowiany ciężar, połączony ze statkiem drutem tak cienkim, że nawet matematycy nazwali go prostą.

Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę

Linia się rozwinęła; tysiące kilometrów niełamliwego, czterowalentnego włókna rozciągającego się ku ciemności aż do pełnego naprężenia. Mocno trzymała się punktu zaczepienia, wysyłając rezonans przez węglowy kadłub dysku.

Nieubłagana grawitacja, nieznaczne przesunięcie.

Na początku powoli, acz sukcesywnie, czwartego dnia, statek nie będący statkiem zmienił kurs i zaczął spadać.

 

#

 

Starzec starł krew z twarzy młodzieńca.

Ulii ul quisall – zareagował ten. Nie dotykaj mnie.

Starzec skinął głową.

– Mówisz w Thusi. Ja także.

Młodzieniec pochylił się do przodu i splunął na niego krwią.

– To odrażające słyszeć, jak w nim mówisz.

Oczy starca zwęziły się. Otarł krew z policzka.

– Odrażające. Może masz rację.

Wyciągnął rękę, żeby młodzieniec zobaczył skalpel, który w niej trzymał.

– Wiesz, dlaczego tu jestem? – zapytał.

Światło odbiło się od ostrza. Tym razem to starzec się pochylił.

– Jestem tu, żeby cię pociąć.

Przystawił ostrze do policzka młodego mężczyzny tuż poniżej lewego oka. Stal utworzyła zagłębienie w bladej skórze.

Wyraz twarzy młodzieńca nie zmienił się. Wpatrywał się przed siebie, oczyma jak z niebieskiego kamienia.

Starzec mu się przyjrzał.

– Pokrojenie cię byłoby jednak uprzejmością – kontynuował. – Teraz to widzę. – Odsunął ostrze i przesunął kciukiem wzdłuż szczęki młodzieńca, śledząc siatkę blizn. – Nawet byś nie poczuł.

Młodzieniec siedział bez ruchu na krześle; ręce miał przymocowane do podłokietników grubymi pasami. Prawdopodobnie wciąż był nastolatkiem, zaczątki zarostu tworzyły niejednolite kępki na jego policzku. W istocie był niewiele więcej niż chłopcem.

Kiedyś musiał być piękny, ocenił starzec. To wyjaśniało blizny. Profil psychologiczny chłopca najwidoczniej wykazywał słabość do próżności.

A może profile nie miały już znaczenia. Może teraz oszpecali już wszystkich.

Potarł oczy, czując, jak opuszcza go gniew. Odłożył skalpel na stolik, obok innych lśniących i błyszczących narzędzi chirurgicznych.

– Śpij – powiedział chłopcu. – Będziesz potrzebował snu.

 

#

 

A wszechświat tykał dalej.

– Dokąd lecimy? – zapytał chłopak po kilku godzinach.

Starzec nie był pewien, czy tamten spał, ale przynajmniej był cicho.

Wstał sprzed swojej konsoli, trzeszcząc kolanami. Przyśpieszenie zwiększyło jego ciężar, pozwalając zaznać prostej przyjemności chodzenia. Przyniósł chłopcu wodę.

– Pij – powiedział, przytrzymując ustnik.

Chłopak przyjrzał mu się podejrzliwie, ale po chwili wziął długi łyk.

– Dokąd lecimy? – powtórzył.

Starzec go zignorował.

– Już próbowali mnie przesłuchiwać – ciągnął. – Nic im nie powiedziałem.

– Wiem. Gdybyś powiedział, czego chcieli, nie byłoby cię tutaj.

– I teraz wysyłają mnie gdzieś indziej? Żeby znowu spróbować?

– Tak, gdzieś indziej. Ale nie po to, by znowu spróbować.

Przez dłuższy czas chłopiec milczał. W końcu się odezwał:

– Od tego mają ciebie.

Starzec się uśmiechnął.

– Bystrzacha.

W oczach chłopca zapłonął gniew i ból nie do opisania. Wcześniejsze przesłuchania były nieprzyjemne. Znów szarpnął się w pasach, próbując uwolnić ręce.

– Powiedz, gdzie mnie zabierasz! – zażądał.

Starzec zmierzył go wzrokiem.

– Boisz się – powiedział. – Wiem, co sobie myślisz. Chcesz wyrwać się z więzów. Myślisz, że gdyby udało ci się je poluzować… Och, rzeczy, które byś mi zrobił. – Obrzucił spojrzeniem stolik z błyszczącą stalą. – Chciałbyś użyć tego ostrza na mnie. Chciałbyś być w mojej skórze i żebym to ja siedział na twoim miejscu. Ale nie rozumiesz – Pochylił się i szepnął mu do ucha – to ja zazdroszczę tobie.

 

#

 

Statek buczał podczas opadania. Naładowane jony rozbijały się na węglowym poszyciu.

– Dlaczego nie powiesz, dokąd lecimy? – chłopiec powtarzał swoje pytanie co kilka minut.

W końcu starzec podszedł do konsoli i wcisnął przycisk. Ściana odsłoniła ekran ukazujący głęboki kosmos, zbliżającą się paszczę.

– Tam – powiedział. – Tam lecimy.

Czarna dziura wypełniała połowę ekranu.

Najprawdziwsza otchłań.

Chłopiec uśmiechnął się.

– Próbujesz przestraszyć mnie śmiercią? Nie boję się jej.

– Wiem – odpowiedział starzec.

– Śmierć to moja nagroda. W życiu po śmierci znów spotkam się z ojcem. Będę stąpał po kościach wrogów. Zostanę posadzony na honorowym miejscu z innymi, którzy polegli, walcząc po stronie Boga. Śmierć będzie dla mnie rajem.

– Naprawdę w to wierzysz, prawda?

– Tak.

– Dlatego ci zazdroszczę.

 

#

 

Chłopak był masowym mordercą. Czy też bojownikiem o wolność.

A może po prostu miał pecha.

Starzec spojrzał na blizny, zauważając pomysłowe wywijasy, którymi naznaczono jego twarz podczas poprzednich przesłuchań. Tak, to pech, z pewnością. Może przede wszystkim miał pecha.

Życie w głębokim kosmosie jest kruche. Ludzie też, jak zawsze.

Natomiast bomby są inne.

W kosmosie mogą być dużo bardziej efektywne.

Odpowiednio umieszczona prosta trzyfuntowa bomba może zniszczyć całą kolonię. Otwórz taką w sterylizującej próżni bezkresnej nocy: dziesięć tysięcy zabitych – całe społeczeństwo zmiecione do szczętu pojedynczą dekompresją wybuchu.

Widział to już kiedyś, dawno temu, gdy zaczęła się ta wojna. Widział zamrożone ciała unoszące się wewnątrz popękanego habitatu. Przeżyło tylko kilkoro szczęśliwców, którym udało się włożyć kombinezony ciśnieniowe. Szczęśliwców, takich jak on.

Z powodu trzyfuntowej bomby.

Pomnóż to przez dziesiątki lat i setki kolonii. Trzy światy pozbawione powietrza. Walka o terytorium, kulturę, religię. Rzeczy, o które człowiek zawsze walczył.

Ludzie od zawsze są tacy sami. Jednak w przestrzeni kosmicznej cena fanatyzmu jest wyższa.

Tysiąc lat temu narody rujnowały się, żeby utworzyć armie. Zabicie żołnierza kosztowało życie innego. Potem przyszły proch, technika, zwiększona gęstość zaludnienia, stopniowo przesuwając równowagę kosztu śmierci, poprzez ograniczanie wymaganych wysiłku i materiału, aż w końcu trzy funty prostej chemii mają moc, by wymazać całe połacie społeczeństwa. Zabójstwo całkowicie pozbawione wysiłku, końcowe minimum w obniżającej się cenie destrukcji.

– Jak się nazywasz? – zapytał chłopca.

Ten nie odpowiedział.

– Potrzebujemy nazwisk pozostałych.

– Nic ci nie powiem.

– Tylko tego chcemy: nazwisk. Resztą sami się zajmiemy.

Chłopak zachował milczenie.

Spojrzeli na ekran. Czarna dziura się powiększyła. Rozszerzająca ciemność skompresowała otaczające ich pole gwiezdne. Starzec sprawdził przyrządy.

– Podróżujemy z połową prędkości światła – powiedział. – Mamy dwie godziny naszego czasu, zanim dotrzemy do promienia Schwarzschilda.

– Jeśli zamierzasz mnie zabić, są na to prostsze sposoby.

– Prostsze, owszem.

– Martwy nic nie jestem wart.

– Żywy też nie.

Zapadła między nimi cisza.

– Wiesz, czym jest czarna dziura? – zapytał starzec. – Czym jest?

Młodzieniec zachował kamienną twarz.

– To skutek uboczny, dodatkowy produkt praw wszechświata. Wszechświat, jaki znamy, nie może istnieć bez czarnych dziur. Naukowcy przewidzieli je, zanim w ogóle jakąś znaleźli.

– Marnujesz swój czas.

Starzec wskazał na ekran.

– To jednak nie tylko czarna dziura, nie całkiem. Ale to też przewidzieli.

– Myślisz, że mnie przestraszysz?

– Nie próbuję cię straszyć.

– Zabijanie mnie w ten sposób nie ma sensu. Zabiłbyś też siebie. Musisz mieć rodzinę.

– Miałem. Dwie córki.

– Zamierzasz zmienić kurs.

– Nie.

– Statek posiada wartość. Nawet twoje życie musi być coś warte, jeśli nie dla ciebie, to przynajmniej dla twoich przełożonych. Po co poświęcać i statek, i człowieka, by zabić jednego wroga?

– Byłem matematykiem, zanim twoja wojna uczyniła z matematyków żołnierzy. Pojawiają się tu zmienne, których nie zrozumiesz. – Starzec znów wskazał na ekran, jego głos złagodniał. – Piękna, prawda?

– Może statek ma kapsułę ratunkową – kontynuował, ignorując go. – Być może ocalisz życie, podczas gdy ja zginę. Ale to wciąż strata statku.

– Nie mogę uciec. Lina, która nas ciągnie, nie może pęknąć. Nawet teraz grawitacja nas przyciąga. Zanim dotrzemy do promienia Schwarzschilda, będziemy podróżować prawie z prędkością światła. Spotka nas ten sam los, mnie i ciebie.

– Nie wierzę ci.

Starzec wzruszył ramionami.

– Nie musisz. – Musisz jedynie złożyć zeznania.

– To nie ma sensu.

– Uważasz, że musi mieć?

– Zamknij się. Nie chcę więcej słuchać bezbożnego tathuun.

– Bezbożnego? Dlaczego uważasz, że jestem bezbożnikiem?

– Ponieważ gdybyś wierzył w Boga, nie zrobiłbyś tego.

– Mylisz się. Wierzę w Boga.

– W takim razie zostaniesz ukarany za swoje grzechy.

– Nie – odparł – nie zostanę.

 

#

 

Przez następne kilka godzin czarna dziura zwiększała się, wypełniając ekran. Gwiazdy rozciągnęły się i rozmyły na jej granicach, zmuszając niebo do przyjęcia nowego kształtu.

Chłopiec siedział w milczeniu.

Starzec sprawdził przyrządy.

– Przekroczymy promień Schwarzschilda za sześć minut.

– Wtedy umrzemy?

– Nic tak oczywistego.

– Mówisz zagadkami.

Stary matematyk podniósł skalpel. Dotknął palcem czubek ostrza.

– Co się stanie po przekroczeniu promienia, nie będzie przeciwieństwem egzystencji, ale jej odwrotnością.

– Co to znaczy?

– Więc teraz ty zadajesz pytania? Podaj nazwiska, a odpowiem na każde.

– Dlaczego miałbym podać ci nazwiska? Żeby mogli trafić na krzesła, takie jak to?

Starzec potrząsnął głową.

– Widzę, że jesteś uparty, więc odpowiem na twoje pytanie w zamian za nic. Promień Schwarzschilda jest najbardziej wewnętrzną orbitą, po przekroczeniu której wszystko musi wpadać do wewnątrz – nawet sygnały komunikacyjne. To jest ważne dla ciebie dlatego, że za promieniem zadawanie ci pytań będzie bezcelowe, ponieważ nie będę miał jak przesłać informacji. Wtedy w ogóle mi się nie przydasz.

– Twierdzisz, że gdy go przekroczymy, pozostaniemy żywi?

– W przypadku większości czarnych dziur, rozerwałoby nas na długo przed dotarciem do nich. Ale ta jest szczególna. Supermasywna i stara jak czas. Dla czegoś tych rozmiarów, siły pływowe są znacznie słabsze.

Obraz na ekranie się zmienił. Gdy okrągła plama ciemności się rozszerzyła, gwiazdy przepływały w zwolnionym tempie. Czerń wypełniła całą dolną część ekranu.

– Czarna dziura jest obiektem dwuwymiarowym. Nie ma wnętrza, w które można wejść, nie ma linii do przekroczenia, ponieważ nic tak naprawdę do niej nie wpada. Na horyzoncie zdarzeń matematyka czasu i przestrzeni zamieniają się miejscami.

– O czym ty mówisz?

– Dla odległych obserwatorów przekroczenie horyzontu zdarzeń zajmie wpadającym obiektom nieskończenie długo; z upływem czasu nastąpi jedynie wyraźniejsze przesunięcie ku czerwieni.

– Kolejne zagadki. Po co to robisz? Dlaczego po prostu mnie nie zabijesz?

– Teleskopy obserwują nasze opadanie. Nagrywają je.

– Dlaczego?

– Jako ostrzeżenie.

– Masz na myśli propagandę.

– By pokazać, co stanie się z innymi.

– Nie boimy się umrzeć. Odbieramy naszą nagrodę w życiu po śmierci.

Starzec potrząsnął głową.

– Gdy nasza prędkość wzrasta, czas ulega dylatacji. Kamery pokażą, że właściwie nigdy nie uderzymy w czarną dziurę. Nigdy nie przekroczymy progu.

Twarz chłopca wyrażała zakłopotanie.

– Wciąż nie rozumiesz. Linii nie ma tam, gdzie umrzemy; jest tam, gdzie sam czas przestaje płynąć, gdzie wszechświat się łamie, a cała materia i energia zatrzymują się, zamrożone po wieki na tej ostatecznej matematycznej granicy. Nigdy nie dostaniesz swojego życia po śmierci. Nigdy, ponieważ nigdy nie umrzesz.

Przez chwilę twarz chłopca nie wyrażała niczego, a potem jego oczy się rozszerzyły.

– Nie boisz się męczeństwa – matematyk wskazał na ekran – więc może tego będziesz się bał.

 

#

 

Statek opadał łukiem. Gwiazdy przepływały wokół ziejącej rany w gwiezdnym polu.

Starzec położył dłoń na ramieniu chłopca i przystawił skalpel do jego gardła.

– Jeśli podasz nazwiska, zakończę to szybko, póki wciąż masz czas. Potrzebuję ich, zanim dotrzemy do horyzontu.

– A więc to proponujesz?

Starzec skinął głową.

– Śmierć.

– Co zrobiłeś, by zasłużyć na tę misję?

– Zgłosiłem się.

– Dlaczego uczyniłeś coś takiego?

– Za długo uczestniczyłem w tej wojnie. Zaczęło ciążyć mi sumienie.

– Ale powiedziałeś, że wierzysz w Boga. Utracisz też swoje życie po śmierci.

Starzec uśmiechnął się po raz ostatni.

– Moje nie byłoby tak przyjemne, jak twoje.

– Skąd wiesz, że to wszystko prawda? To, co mówiłeś o czasie. Skąd wiesz?

– Widziałem zdjęcia wykonane teleskopem. Poprzednie misje rozsypały się na granicy niczym perły, uwięzione w końcowym asymptotycznym podejściu. Wciąż tu są. Zawsze będą.

– Ale skąd wiesz? Może to tylko jakaś nowa propaganda. Kłamstwo. Może naprawdę to nie działa w ten sposób.

– Ważne jest to, że statek będzie tu zawsze, widoczny dla wszystkich. Jako ostrzeżenie. Na długo po tym, kiedy nasze cywilizacje przeminą, my wciąż będziemy widoczni. Wpadając przez wieki.

– To wciąż może być kłamstwo.

– Ale jesteśmy dobrzy w przyjmowaniu rzeczy na wiarę, ty i ja. Podaj nazwiska.

– Nie mogę.

Starzec pomyślał o swoich córkach. Jedna miała ciemne oczy, druga niebieskie. Odeszły. Przez chłopców takich jak ten. Ale nie przez tego – upomniał się.

Spojrzał w dół, na postać w krześle. Mógłby być tym chłopcem, gdyby okoliczności były inne. Gdyby wychowano go tak, jak jego. Gdyby widział to, co on. Chłopak był tylko pionkiem w grze.

Podobnie jak on sam.

– Czym jest śmierć dla tych, którzy następny oddech zaczerpną w raju? – zapytał starzec. – Gdzie jest poświęcenie? Ale to… – wskazał na powiększającą się na ekranie ciemną paszczę. – To będzie prawdziwe męczeństwo. Kiedy wysadzasz niewinnych, którzy nie wierzą w to co ty, to właśnie to im zabierasz. Wszystko.

Chłopak zaczął cicho szlochać.

Zgodnie z wykresem na ekranie, horyzont się zbliżał. Pozostała minuta.

– Wciąż możesz mi powiedzieć... Wciąż jest czas... Może są twoimi przyjaciółmi, może rodziną... Myślisz, że oni by ciebie chronili? Nie... Potrzebujemy tylko nazwisk... Kilku nazwisk i będzie po wszystkim... Zakończę to dla ciebie, zanim będzie za późno.

Chłopak zamknął oczy.

– Nie.

Jego córki. Przez chłopców, takich jak ten.

– Dlaczego? – zapytał starzec, szczerze zakłopotany. – To nie przyniesie ci korzyści. Nie pójdziesz do raju.

Chłopiec milczał.

– Zabiorę ci twoje niebo. Niczego nie dostaniesz.

Cisza.

– Twoja lojalność jest głupia. Podaj jedno nazwisko, a zakończę to.

– Nie podam – odparł. Po jego policzkach spływały łzy.

Stary matematyk westchnął. Nigdy się tego nie spodziewał.

– Wierzę ci – powiedział, po czym poderżnął mu gardło.

Pojedynczy ruch przecinający tętnicę szyjną.

Oczy chłopca otworzyły się nagle szeroko, w chwilowym zaskoczeniu, potem wyrażając coś bardziej skomplikowanego. Opadł bezwładnie do przodu w swoich więzach.

Było po wszystkim.

Starzec przesunął dłonią po oczach chłopca, zamykając je.

– Oby była tym, czego chcesz.

Usiadł na podłodze dla ochrony przed rosnącą grawitacją.

Patrzył w ekran, podczas gdy ciemność nadciągała.

Jego wewnętrzny matematyk był zadowolony. Równanie uzgodnione.

– Żołnierz za żołnierza.

Pomyślał o córkach, jednej o brązowych oczach, drugiej o niebieskich. Spróbował zachować ich twarze w pamięci, ostatnia myśl, o której będzie mógł rozmyślać wiecznie.

Nie przeciwieństwo egzystencji, ale jej odwrotność.

I czekał, aby mieć rację lub się pomylić.

Być osądzonym za grzechy albo nie.

© Ted Kosmatka

Przełożył Jakub Dybaś

[In-Fall pierwotnie opublikowano w magazynie Lightspeed w grudniu 2010 r.]

Ted Kosmatka

Urodzony w 1973 r. amerykański pisarz science fiction, nominowany do nagród Nebuli, Locusa i Theodore Sturgeon Memorial Award, laureat Asimov's Readers Choice Award. Przez pewien czas pracował w tworzącym gry wideo studiu Valve (maczał palce m.in. w Portalu 2). Studiował biologię i chemię na uniwersytecie stanowym w Indianie, ale porzucił naukę po śmierci ojca. Przez następne kilka lat chwytał się rozmaitych zajęć, w końcu znajdując stałe zatrudnienie w hucie stali, tym samym idąc w ślady ojca i dziadka. Pisał w tym czasie fantastykę, ale jego utwory nie znajdowały uznania wśród redaktorów i były odrzucane. Dopiero w 2005 roku udało mu się sprzedać pierwsze opowiadanie do magazynu Asimov's. Od tamtej pory pisarska kariera Kosmatki nabrała rozpędu, jego teksty dziewięciokrotnie pojawiały się w antologiach typu Year's Best (Opadanie z 2010 r. jest jednym z nich). Jest autorem piętnastu opowiadań i trzech powieści.

 

Zaloguj się, aby wyłączyć tę reklamę



Czytaj również

Komentarze


Kaworu92
   
Ocena:
0

Ładne opowiadanie :)

20-10-2016 18:38

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.